Najnowsze artykuły
- ArtykułyDzień Bibliotekarza i Bibliotek – poznajcie 5 bibliotecznych ciekawostekAnna Sierant12
- Artykuły„Kuchnia książek” to list, który wysyłam do trzydziestoletniej siebie – wywiad z Kim Jee HyeAnna Sierant2
- ArtykułyLiteracki klejnot, czyli „Rozbite lustro” Mercè Rodoredy. Rozmawiamy z tłumaczką Anną SawickąEwa Cieślik2
- ArtykułyMatura 2024 z języka polskiego. Jakie były lektury?Konrad Wrzesiński9
Popularne wyszukiwania
Polecamy
Ireneusz Kołodziejczyk
Źródło: http://www.ireneusz-kolodziejczyk.pl/index.html
2
2,0/10
Pisze książki: fantasy, science fiction, literatura piękna
Urodzony: 20.04.1990
Urodził się w 1990 roku w Rawie Mazowieckiej i zamieszkał w małej miejscowości niedaleko miejsca urodzenia.
Interesuje się grami komputerowymi (w tym serią Gothic).http://www.ireneusz-kolodziejczyk.pl
Interesuje się grami komputerowymi (w tym serią Gothic).http://www.ireneusz-kolodziejczyk.pl
2,0/10średnia ocena książek autora
14 przeczytało książki autora
14 chce przeczytać książki autora
0fanów autora
Zostań fanem autoraKsiążki i czasopisma
- Wszystkie
- Książki
- Czasopisma
Najnowsze opinie o książkach autora
Skorpion Ireneusz Kołodziejczyk
1,0
Jakoś nie potrafię się tu wysilić na żaden sensowny wstęp. Co tu napisać? To jedna z najgorszych książek, jakie miałam w rękach. Cytując Mietka Mietczyńskiego, to nie jest rzecz z kategorii tak złych, że aż dobrych, to jest tak złe, że aż chu**we. To nie jest żadna inspiracja, jak próbuje nas przekonać autor w przedmowie, to jest perfidna zrzynka z „Wiedźmina” i gdyby Sapkowski miał czas i ochotę na bawienie się w takie pierdoły, to mógłby chłopaka sprocesować do ostatniej złotówki. Tym bardziej, że autor nie umie nawet umiejętnie zrzynać, to znaczy tak, by mimo ewidentnej zrzyny dało się to lubić. Nie da się, no nie i wuj. Nie pozwala na to konstrukcja bohaterów, nie pozwala na to kreacja świata, nie pozwalają na to błędy tak rażące, że przeciętny gramatyczny nazista wybuchłby nad tym tekstem ze wściekłości. Płacić za to „dzieło” 5zł – a tyle kosztuje – to granda.
A poza tym to jestem podłym hejterem, właśnie przez laga zginęłam w grze MMO i muszę się na kimś wyżyć, a gdybym była facetem, to miałabym małego.
Każde opowiadanie ze zbioru zaczyna się naprawdę szkaradnym rysunkiem – czegoś, co chyba miało być żywiołakiem błota, koślawego Saurona, ludzika z patyczków wspinającego się na budynek... I nie potrafię się nadziwić, dlaczego autor, któremu udało się załatwić tak ładną okładkę (tu bez złośliwości – okładka mi się podoba),zlecił wykonanie wewnętrznych ilustracji komuś, kto najwyraźniej kompletnie nie potrafi rysować albo jest na wczesnych etapach nauki. Ale nie to jest najgorsze: obrazki nawet nie są zeskanowane i wtopione w stronę, zostało im na chama zrobione zdjęcie aparatem i wklejono je w niezmienionej formie do książki. Ewidentnie składem zajmował się jakiś prof. S. Jonalista.
Główny bohater jest renegatem, ale tak naprawdę to łowcą potworów. Wygląda wypisz-wymaluj jak Geralt, tylko ma czarne włosy. Gdy po raz pierwszy dostajemy jego opis, tak naprawdę jest to opis ekwipunku i znajduje się w nim wszystko, co posiadał Geralt: hak na trofea, pas na fiolki z miksturami (o nazwach tak oryginalnych jak Kocie Oko),dwa miecze... W ogóle to warto nadmienić, że na moje oko to jest bardziej zrzynka z gier komputerowych niż sagi Sapkowskiego. Wszystko jest opisywane dokładnie tak, jak było w grach, włącznie z efektami wizualnymi (po zażyciu eliksiru oczy na chwilę dziwnieją, żyły występują wyraźnie pod skórą, bohater się rzuca, a potem wszystko wraca do normy; brzmi znajomo?).
Z różnych innych podobieństw do „Wiedźmina”: Skorpion wychował się w „zakonie”, gdzie był szkolony na wojownika, ma bardzo cenny medalion, posługuje się magią bliźniaczo podobną do wiedźmińskich znaków, w walce wspomaga się eliksirami i mutagenami i ma wiernego przyjaciela – chudego alchemika Adama, który, w przeciwieństwie do Jaskra, jest całkowicie pozbawiony jakiegokolwiek charakteru.
Już od samego początku nasz bohater, Skorpion, renegat-łowca potworów-najemnik, nijak nie pozwala się polubić. Naszą znajomość z nim zaczynamy od tego, że się na kogoś po chamsku wydziera. Na czarodzieja, bo teleportował całą drużynę na bagna. No to tepnij nas z powrotem! – wrzeszczy Skorpion. Nie mogę, bo Imperatyw Narracyjny mi nie pozwala! – odpowiada czarodziej. A tu bum! Gówniak, znaczy żywiołak błota. Skorpion się focha i angstuje, że gdyby nie czarodzieje i koniunkcja sfer, na świecie nie pojawiłyby się potwory. Brzmi znajomo?
Zdaje się, że Skorpion miał być takim typowym burkliwym badassem, jakich ostatnio pełno w popkulturze. Zamiast tego otrzymaliśmy starego chłopa o mentalności nastolatka, który na wszystkich warczy, wrzeszczy, jest chamski, arogancki i głupi. Jak coś mu się nie spodoba, natychmiast strzela focha i wdaje się w bójkę. Taka sytuacja: zwiadowca ściąga do obozu ogromną armię trolli, bohaterowie są otoczeni ze wszystkich stron, setki potworów rzucają się do ataku... a Skorpion wdaje się w długą przepychankę z czarodziejem na temat tego, jacy magowie są głupi i śmierdzą im stopy. Zawierzylibyście komuś takiemu swoje życie? Zleceniodawca z tego opowiadania przekonał się bardzo szybko, że nie było warto.
Aha, taka ciekawostka: czarodziej (o imieniu Artur) przez całe opko marudził, że nie, nie może ich z powrotem teleportować w bezpieczne miejsce, bo nie i nie będzie tłumaczył, bo i tak wszyscy są za głupi, by zrozumieli. Na samym końcu Artur ze Skorpionem oglądają z klifu, jak cały burdel fabularny rozwiązuje się sam. Skorpion pyta: no i jak, możemy się teraz tepnąć? A mag na to: ta, spoko. I się teleportują. Kurtyna.
Zatrzymam się na chwilę przy imionach, bo widzę, że postaci tutaj cierpią na tą samą przypadłość, co w „Warszawie 2048” tegoż autora. Ich imiona są KIJOWE. Nikt poza głównym bohaterem nie ma pseudonimów (bo nie wierzę, by mamusia nazwała go Skorpion),nazwisk ani wyszukanych tytułów, są niemal same Adamy, Artury i Alany. I jeden Bromir, którego ustawicznie czytałam jako Boromir. To miało nadać światu swojskości? Nie wyszło. Sprawia to bardzo amatorskie wrażenie, zwłaszcza w porównaniu z imionami, jakie pojawiały się u Sapkowskiego, z którego twórczości Kołodziejczyk beztrosko zrzyna. Jak się ma taki Cahir Mawr Dyffryn aep Ceallach do Alana-koniec? I ja wiele rzeczy czaję: imię Cahira to akurat przegięcie w drugą stronę, ale kaman... zero tu wyobraźni, zero wpasowania w świat przedstawiony. Całą lekturę czekałam na bohatera o imieniu Pszemek – w fantastycznym świecie pełnym łuków, mieczy, zamków i potworów.
Dialogi przyprawiają o ból głowy. Wszyscy, niezależnie od charakteru czy sytuacji, w której się znajdują, wypowiadają długie, kwieciste zdania. Monologują jak najęci, nieważne czy znajdują się w sytuacji zagrażającej życiu. Zupełnie, jakby ich nadrzędnym celem w życiu było pieprzyć – i to nie w zamtuzie. Nikt nie potrafi przekazać żadnej treści w sposób krótki i treściwy, wszyscy się rozgadują jak przekupy na targu. Wygląda to tak, jakby autor uważał czytelników za idiotów i poprzez słowa bohaterów wyjaśniał wszystkie ich poczynania i pobudki. To doprowadza do szału bardziej niż dwadzieścia błędów na każdej stronie (liczyłam).
Błędy! Już na Facebooku pisałam, jak to na jednej stronie natknęłam się na: „cofnął się do tyłu”, „przyjrzał się (...) otartym spodnią” oraz „skurzany” (I TO SIĘ POJAWIA W KSIĄŻCE JESZCZE WIELE RAZY!). Na wypisanie wszystkich błędów interpunkcyjnych, gramatycznych i literówek nie starczyłoby mi życia. Z nielogicznościami i brakiem konsekwencji – to samo. W skrócie: ta książka nie przeszła ŻADNEGO procesu korekcyjno-redakcyjnego. Takie błędy jest w stanie wyłapać przeciętny uczeń szkoły podstawowej, więc nawet najbardziej niekompetentna osoba byłaby w stanie je podkreślić i poprawić. Nie wierzę, by osoba, która pojawia się w stopce jako „redakcja i korekta” w ogóle palcem tknęła ten tekst.
Podsumowując... walić to. 0/10. Nie tykać kijem. Szkoda pieniędzy. Szkoda nerwów. Tu nawet beki nie ma. Jest tylko żal i zerowy warsztat.
www.winifreda-recenzuje.blogspot.com
Warszawa 2048 Ireneusz Kołodziejczyk
2,9
"Warszawa 2048" to książka, która bardzo, ale to bardzo chce mnie przekonać, że nienawidzę wielkich, złych Korporacji, które rządzą światem przyszłości. Tymczasem pierwsze, co robi (chyba) główny bohater, as w rękawie ugrupowania rebeliantów, to zrzucenie z wielu pięter windy z uwięzionymi w niej niewinnymi ludźmi oraz spowodowanie groźnego karambolu na ulicy pełnej cywili, co kwituje jedynie śmiechem, bo sam wychodzi bez szwanku i ucieka z miejsca zdarzenia na motorze (którego właściciela wcześniej pobił). Przepraszam bardzo, ale czy ktoś mógłby mi przypomnieć, DLACZEGO mam kibicować komuś takiemu? Ach, bo wyzwolenie z łapsk straszliwych Korporacji, no tak, to wszystko usprawiedliwia.
Pamiętam, jak trafiłam przypadkiem na stronę autora i popadłam w stupor, gdy przeczytałam recenzję jego autorstwa - recenzję jego własnej książki. Używał w niej trzecioosobowego określenia "autor", mimo że podpisał się pod recenzją imieniem i nazwiskiem, i generalnie piał z zachwytu nad swoją powieścią. Jeśli mogę powiedzieć coś szczerze i od serca: chłopie, za wcześnie się wyrwałeś z wydawaniem. O wiele za wcześnie.
Bohaterowie są skrajnie nijacy. Określają ich jedynie imiona i funkcje, jakie pełnią. Jak wspomniałam wyżej, niby czytelnik ma kibicować rebelianckiemu Bractwu, ale jego metody są bardziej niż kwestionowalne. Po prawdzie to sprawiają wrażenie bandy dzieciaków, która się dorwała do nowoczesnej broni i postanowiła obalić władzę poprzez robienie rozpierduchy, głównie wśród niewinnych ludzi. Ale, oczywiście, imperatyw narracyjny sprawia, że wszystkie ich działania są słuszne i usprawiedliwione.
Czytanie dialogów przyprawia o ból zębów. Jeśli oglądaliście "Iniemamocnych", zapewne pamiętacie, że podstawowym błędem złodupca jest rozpoczęcie monologu. Tutaj monologują WSZYSCY. W każdej sytuacji. Cokolwiek by nie robili, wszyscy się rozgadują jak przekupy i używają kwiecistego języka do przekazania najprostszej treści. Tym bardziej rzuca się to w oczy w scenach akcji, kiedy wymagane jest szybkie podejmowanie decyzji, a dowódca nadaje rozkazy przez pięć minut.
W całej powieści drażni straszny infantylizm. Niby złe korpo, niby getto, niby ucisk, ale tak naprawdę to wszyscy dobrze się bawią, bo mają supernowoczesne gadżety i są polskimi ninja (sic). Główny bohater wymachuje katanami i rzuca shurikenami, odziany w zbroję jak z gry Crysis i choć narrator nieustannie przekonuje czytelnika, że ten świat NIE rządzi się prawami gier komputerowych, to jednak okazuje się, że tak właśnie jest. Cyborg w kilka minut pozbywa się wszystkich najpoważniejszych uszkodzeń dzięki małemu robotowi naprawczemu, a o tym, skąd biedni i uciskani rebelianci w ogóle mają tę megazaawansowaną zbroję dla głównego bohatera, nawet nie będę dociekać. Wszystko tu jest obliczone na efektowność.
Widać, że jakiś warsztat tu jest, ale to wciąż zdecydowanie za mało, by się wyrywać do wydawania czegokolwiek. Gdyby włożyć ten tekst do szuflady, otworzyć ją za dziesięć lat i wszystko poprawić, może wyszłoby z tego coś lepszego. Na chwilę obecną - nie polecam.