Hotel Pekin Santiago Gamboa 5,7
ocenił(a) na 313 lata temu Ćwiczenie stylistyczne z motywu przemiany wewnętrznej
Frank jest obywatelem Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, który, aby zatuszować swe kolumbijskie pochodzenie, przybiera europejskie nazwisko. Poznajemy go na lotnisku, kiedy właśnie rozpoczyna podróż swojego życia. Niestety, będzie to podróż w głąb siebie.
Frank Michalski jest specjalistą w najbardziej amerykańskiej z dziedzin aktywności człowieka nowych czasów, a mianowicie relacji biznesowych. Te układają się w schemat owocujący miliardowymi kontraktami, niestety schemat trzeba wykuć na blachę. Z kolei na szczęście Frank jest bardzo zdolnym nauczycielem, można rzec nowomodnie: coachem. W książce jego zawodowe aspiracje określa się nazwą szkoleniowiec, nie szczędząc mu również miana profesora. Łacińskie przysłowie głosi, że nikt nie może uczyć skutecznie, kto nie rozumie właściwie (oczywiście głosi w oryginale: discere bene nemo potest, nisi qui recte intellegit). Wyjazd Franka do Chin również odbywa się pod auspicjami jego pewności siebie w tym fachu i przekonania o nadrzędności manier nad mentalnością – przynajmniej w biznesie. To ma zapewnić sukces szkoleniowy i podnieść jeszcze morale szkoleniowca. Pech jednak chce, że Chiny nie pozostawiają człowieka obojętnym wobec kultury duchowej, której są niezłomnym strażnikiem i połykają turystów wewnątrz swych trzewi niczym wieloryb Jonasza. A z tego wnętrza nie wychodzi się już tym samym człowiekiem (żeby nie powiedzieć, że nie wychodzi się tym samym otworem).
Frank jest gorącym zwolennikiem amerykańskiego stylu życia, amerykańskiego stylu robienia biznesu i amerykańskiego samopoczucia (I’m fine, thank you). Amerykańskość przy tym, pojmowana tak w kategoriach światopoglądowych, jak i ekonomicznych (może lepiej: kapitalistycznych) uznaje on za sposób na ujednolicenie świata. Zaufanie do marki Made in USA i przekonanie o słuszności jej wszelakiej ekspansji jest przejawem – zarazem – gorliwości emigranckiego neofity, jak również nieradzenia sobie z tożsamościową binarnością. Z jakichś względów ten bohater nie umie być jednocześnie Amerykaninem i Kolumbijczykiem, co, skądinąd, mogłoby być ciekawą obserwacją socjologiczną na temat wchłaniania przez północną Amerykę kolejnych grup etnicznych tam przybywających. Wmawiano nam przecież, że ten kraj, ufundowany na emigranckiej wielokulturowości umie jak żaden inny scalać różne grupy narodowościowe i zarazem ocalać ich mentalną autonomiczność.
Chiny leżą na drugim krańcu świata (dlatego lata się tam samolotem),ale leżą też na antypodach amerykańskiego systemu wartości. W banalności zapisanego właśnie zdania tkwi, w moim przekonaniu, przyczyna słabości powieściowej konstrukcji Gamboi. Pojemna konstrukcja najpopularniejszego z epickich gatunków dopuszcza co prawda możliwość wielorakich przekształceń i odkształceń akcji, pozwala na rozrzedzenie formaliny fabularnej i rozciągnięcie osi zdarzeń poprzez wstawki eseistyczne, filozofujące i tym podobne – niemniej jednak kolumbijski pisarz pozwala sobie chyba na zbyt wiele. Pozwala sobie zresztą zupełnie niepotrzebnie, bo obraz zderzenia kultur – forsowany w miejsce przekonania o globalizacji – przedstawiony zostaje w dyskusjach i refleksjach nadzwyczaj infantylnie. Doprawdy tylko zadufany w sobie Amerykanin może dziś jeszcze być przekonany, że proces globalizacji spłaszcza warstwę mentalną naszej planety. A Santiago Gamboa, w przeciwieństwie do swego bohatera, TAKIM Amerykaninem, tuszę, nie jest.
Musiałbym być bardzo przychylnym recenzentem i przy okazji wspaniałomyślnym rozdawcą niezasłużonych literackich komplementów, by uznać tę powieść autora Trzeba umieć przegrywać za odległą wnuczkę oświeceniowych powieści drogi, w których element fabularny wypierany jest przez element diagnostyczno-filozofujący. Niemniej zaznaczam, że do takiego schematu chciałaby pewnie ta książka dążyć.
Co by nie powiedzieć o formie książki, nie dorówna ona formie duchowej jej głównego bohatera. Ta bowiem ewidentnie się w Chinach klaruje, zmywając z wystudiowanego oblicza Amerykanina uśmiech nr 5. Frank, pod wpływem znajomości z wpływowym chińskim dyrektorem, łączącym doskonale obowiązki zawodowe z pielęgnowaniem rodzinnego ciepełka, odnawia swój kontakt z synem – dotychczas okazyjny i pozbawiony głębszego znaczenia. Zmienia również swój stosunek do kobiet, dostrzegając zalety monogamii a swe rozpasane singielskie życie niemal potępiając. Tęskni za rytmami kolumbijskimi, które stanowią depozyt jego dzieciństwa i powoli przebudowuje swą jedynie słuszną amerykańską tożsamość. Przede wszystkim zaś, i o tym jest ta książka, dostrzega, że kontakty międzyludzkie mogą mieć nie tylko wyćwiczoną formę i oprawę w postaci odpowiednio dobranego stroju czy jedzenia, ale też treść.
Wypada pogratulować wewnętrznej przemiany. Wypada też jednak zauważyć, że wszystkie te wartości, o jakich przekonuje autor mieszczą się pośród najoczywistszych, najistotniejszych być może, acz banalnych. Każdy kiedyś odkryć musi piękno zielonej trawy, przyjemny dotyk promieni słonecznych w samo południe lata i kojący dotyk drugiego, życzliwego człowieka. Ale czy naprawdę w tym celu trzeba lecieć aż do Chin?