W cieniu betonu, legend i zmęczenia, czyli powieści z miastami w tle

Mateusz Demski Mateusz Demski
07.11.2021

Miasto – żywy organizm, który ciągle się zmienia. To chaos, energia, tajemnica. To przestrzeń ikoniczno-symboliczna, zapis określonej mentalności, który podziałał na rozrusznik myśli niejednego autora.

W cieniu betonu, legend i zmęczenia, czyli powieści z miastami w tle

Sposobów oglądania i używania miasta literatura zna niezliczone ilości. Byli tacy, którzy na kartach swoich powieści próbowali wczytywać się w historię miejskich przestrzeni – pisać komentarze do konkretnych dzielnic, uliczek, zaułków; definiować i skalować zawarte w nich mity, konteksty, ślady przeszłości. Inni próbowali uchwycić nie tyle jakieś ścisłe reguły i konkrety, co jego ducha. To magiczne „coś”, co wisi w powietrzu. U jednego miasto było traktowane jako osobny byt, wyrastało niemalże na osobnego bohatera historii, drugi – traktował je jako tło do opowieści, swego rodzaju uzupełnienie akcji. I jedni i drudzy dali się ponieść osobliwości i osobności miast, miasteczek.

Miasto dwudziestego stulecia

Długo się zastanawiałem nad konkretnymi tytułami, kiedy jednak myślę o literackich obrazach miasta, w głowie automatycznie pojawia się monumentalna powieść Alfreda Döblina „Berlin Alexanderplatz: dzieje Franciszka Biberkopfa”. Trudno pozbyć się bowiem wrażenia, że w tym przypadku miasto jest dla autora czymś więcej niż statycznym tłem akcji – nie tyle podsuwa strukturę i temat wiodący, co staje się po prostu głównym bohaterem, swoistą formą życia zdolną oddziaływać na losy, styl życia i myślenia milionów istnień. Jako autor okresu międzywojennego Döblin w pewnym sensie sprzeniewierzył się założeniom królującego wówczas w Niemczech ekspresjonizmu. Zrezygnował z jednostkowego bohatera na rzecz odmalowanej z niesłychanym bogactwem szczegółów panoramy miejskiego życia.

Najciekawsze w tym wypadku wydaje się zatem nie sama fabuła, kryminalno-obyczajowa opowieść o życiu tytułowego Franciszka, ale opis stolicy. A ten jest doprawdy imponujący! Döblin montuje go z prasowych notek, treści miejskich afiszy, kronik kryminalnych, pieśni kapel podwórkowych, rejestruje też, co dzieje się w szemranych spelunach, suterenach, wytwornych lokalach i kilkugwiazdkowych hotelach. Berlin – jak zauważył we wstępie do polskiego wydania Stefan Lichański – staje się miastem-molochem, miastem-kolosem, dla którego Franciszek Biberkopf tak naprawdę nic nie znaczy. Nie istnieje.

Döblina można w zasadzie czytać na kilka sposobów – od pierwszej do ostatniej strony lub skacząc od opisu do opisu, nurzając się w atmosferze miasta. Według podobnego klucza, być może nawet klucza bardziej swobodnego i nadzwyczajnego, który oparł się klasycznej linearnej narracji, pomyślana została „Gra w klasy” Julio Cortázar – możliwe, że najbardziej paryska spośród wszystkich powieści paryskich.

Czytanie tej książki jest jak krążenie bez celu po mitycznym Paryżu – kierując się znakami, które dawała noc, wypełniając marszruty zrodzone ze zdania jakiegoś kloszarda, z facjatki oświetlonej w głębi ciemnej uliczki, zatrzymując się na intymnych placykach, by się całować na ławce albo oglądać klasy, dziecinny rytuał kamyków i podskakiwań na jednej nodze, prowadzący do Nieba.

Kawiarnie, kafejki, ciné-kluby, do których łazi się oglądać nieme filmy Fritza Langa. Jeżdżenie na rowerach po Montparnasse i spacery pod „fiołkowym cieniem” wieży Saint-Jacques. Palenie papierosów w śródmiejskich kawiarniach płonących przedziwnym blaskiem, toczenie nocnych seansów alkoholowo-dyskusyjnych w gronie bukinistów, malarzy, nieudaczników, życiowych rozbitków. „Paryż jest wielką metaforą” – mówi jeden z nich, Osip Gregorovius.

Obok „Gry w klasy” niemal w tym samym czasie na półki trafiła „Noc w Lizbonie” Ericha Marii Remarque’a, utrzymana w tonie cokolwiek innym, a jednak równie przełomowa dla myślenia o miejskim duchu. Lizbona w niej opisana, miasto z dwudziestego stulecia, jest ostatnią bramą do wolnego świata – drogą ucieczki z ogarniętej wojną Europy. Ale zarazem miejscem pulsującym osobliwą atmosferą, uruchamiającym wyobraźnię i zmysły. Nocne kluby mają u Remarque’a melancholijny nastrój, wczesne lizbońskie wieczory mają w sobie coś z impresjonistycznych obrazów: „w osuwającej wszystko srebrzystej pomroce błąkają się niebieskawe cienie, a dalekie jasnoszmaragdowe niebo wisi nad zimnym światłami ulicznych latarń”.

Światła polskiego miasta

Jeśli zaś chodzi o współczesność, konieczne wydaje mi się sięgnięcie po literaturę z własnego ogródka – żeby sprawdzić, jak się kształtuje spojrzenie na miasta nasze, polskie. Tak na marginesie, proszę wybaczyć nadmiernie osobisty ton, sam pochodzę z Oświęcimia, małego miasta, które przedstawiane było zawsze w kontekście tego, co już zostało powiedziane tysiące razy w historycznych książkach – Holokaustu, wojny, pamięci. Współcześnie w mieście tym, nie da się uciec od przeszłości i całkowicie oswoić z jego mrokiem, to jedno z najbardziej udręczonych przez historię miast na świecie, można jednak odnaleźć w nim klimat, żywioł i nerw odpowiedni literaturze popularnej, gatunkowej. Krzysztof Zajas na przykład w dyskursie o Oświęcimiu (w „Oszpicynie”) przesuwa się ku konwencji horroru w duchu Stephena Kinga, kryminału, sensacji historycznej, zaś samo miasto przyprawia pierwiastkiem fantastycznym.

Zresztą podobnie jak urodzony w Oświęcimiu Zajas, Joanna Bator pragnęła po latach powrócić do rodzinnego miasta – spojrzeć na nie z innej niż inni perspektywy, zajrzeć tam, gdzie się zwykle nie zagląda. Wałbrzych w „Ciemno, prawie noc” to „kraina, gdzie noce są czarniejsze, a zima przychodzi już w listopadzie; miejsce, w którym deszcz padał z taką zaciętością, że wydawał się nierealny niczym filmowa scenografia”. Ktoś słusznie zauważył, że Bator w ten sposób wyciągnęła Wałbrzych z próżni i zapomnienia, zrobiła zarazem z niego panopticum, jak z horroru, gdzie wyzwalają się demoniczne moce, a nad okolicą góruje upiorne zamczysko (ściślej mówiąc – zamek Książ). Baśniowa stylizacja pozwala autorce powiedzieć coś o historii swego miasta, życiu ludzi na ziemiach odzyskanych, wreszcie o tym, co współcześnie dzieje się w kraju nad Wisłą. Diagnoza nie napawa optymizmem.

Fikcja literatury pokrywa się niewątpliwie z rodzinnym miastem jeszcze jednego autora – Marcina Świetlickiego. Najbardziej znany poeta generacji „brulionu” w pewnym momencie swojego życia zaczął pisać głównie kryminały, napisał od razu całą trylogię. W pierwszej części „Dwanaście” ani na chwilę nie ruszamy się poza Kraków, bohater Świetlickiego, niejaki mistrz – niegdysiejszy aktor dziecięcy, o którym na mieście mówi się, że utył, spuchł, posiwiał – krąży pomiędzy Małym Rynkiem a lokalami przy Świętego Jana, niekiedy zatoczy nim w kierunku Kazimierza. Niewiele tego jak na drugie największe miasto w Polsce, ale sam autor, jak na kpiarza przystało, pisze, że Kraków to właściwie taka duża wieś z kilkoma podstawowymi punktami orientacyjnymi. Jak to na wsi, znajdzie się tu targowisko (znaczy się Rynek), mniejsze targowisko (Mały Rynek), straż pożarna niedaleko Poczty, kościół (Mariacki), kilka gospód (Dym, Piękny Pies, Zwis) z wesołych towarzystwem stałych bywalców. Brzmi to jak szyderstwo i kpina, a jednak zawsze można skończyć znacznie gorzej. „Trzynaście”, a więc druga część kryminalnej trylogii, zaczyna się od tego, że mistrza – zaprzysięgłego krakusa – spotyka kara nieludzka: musi uciekać do Warszawy…

Stolica to zresztą równie ciekawy case, osobny temat. Przykłady budowania obrazu tego miasta można mnożyć. Podam jeden, a konkretny, w którym miasto sprowadzone zostało do jakiegoś monstrualnego, „wielogłowego” – jak pisze sam autor – organizmu, w którym mistrz Świetlickiego znaleźć by się nie chciał. Książka nazywa się „Ślepnąc od świateł”, jesteśmy w Warszawie, która wygląda jak „nabazgrana kolorowymi flamastrami na czarnej płachcie przez ogromne, nadpobudliwe dziecko”; jak „wymięty egzemplarz taniej książki”. Co tu kryć – Warszawa u Żulczyka to miejsce chore, zniszczone, wysycone ludźmi, którego „serce łomocze jak wielki bęben”. Wszyscy się mordują, wszyscy aspirują – gonią za pieniądzem i lepszym życiem, których nikt nie jest im stanie zagwarantować, potem, w weekendy szprycują się używkami.

Tak wygląda prawdziwa treść współczesnego miasta.


komentarze [4]

Sortuj:
więcej
Niezalogowany
Aby napisać wiadomość zaloguj się
tree  - awatar
tree 07.11.2021 20:23
Bibliotekarka

A gdzie   Edward Rutherfurd Edward Rutherfurd i jego
Paryż Nowy Jork Londyn czy  Dublin? Te powyżej to są ledwo liźnięcia w temacie "Miasto". 
...

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post więcej
 Paryż  Nowy Jork  Londyn  Dublin
awita  - awatar
awita 07.11.2021 15:52
Czytelniczka

Przeczytałam mnóstwo książek z miastem w tle, przesyconych jego duchem i historią: Auster pisze o Nowym Jorku, Pamuk o Stambule, Mahfuz o Kairze, Christensen o Oslo, Chandra i Mistry o Dehli, Zadie Smith o Londynie, Bolano o Meksyku, Oz o Jerozolimie, Sabaliauskaitė o Wilnie, Hrabal o Pradze, Molina o Lizbonie, Cărtărescu o Bukareszcie. Uwielbiam takie literackie podróże....

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post więcej
Ambrose  - awatar
Ambrose 07.11.2021 15:14
Bibliotekarz

Miasto jako żywy, nierzadko chorujący organizm, zostało znakomicie przedstawione w powieści John Piekło pióra Didier Decoina.

Z kolei z miastem kojarzącym się z opresyjnym i przytłaczającym labiryntem stosunkowo często mamy do czynienia w tworach nowopowieściowych (franc. nouveau roman)....

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post więcej
Mateusz Demski - awatar
Mateusz Demski 07.11.2021 10:01
Redaktor

Zapraszam do dyskusji.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post