Dobrze wyjść z pisarzem: Miron Białoszewski

Joanna Janowicz Joanna Janowicz
15.06.2016

Od kilku już lat czerwiec i lipiec upływają mi pod znakiem Mirona. To jeden z moich absolutnie ulubionych pisarzy? poetów? diarystów? Zresztą nieistotne, jak go nazwiemy, bo dla mnie Miron to po prostu Miron, jego imię to nazwa oddzielnego gatunku literackiego. Rocznica jego śmierci przypada 17 czerwca, a urodzin też wkrótce – 30 czerwca.

Dobrze wyjść z pisarzem: Miron Białoszewski

Ale to nie ze względu na te dwie rocznice czerwiec jest dla mnie miesiącem Mirona. To jego pisanie, jego styl czynią jego książki idealną lekturą na ciepłe dni. I to bez względu na to, co czytam. Czy jest to Chamowo, czy jest to Zawał o pobycie w szpitalu i sanatorium, czy wyrwane z kontekstu Wiersze, najlepiej komponuje mi się Miron z latem.

Dlaczego?

Przede wszystkim dlatego, że Białoszewski to dla mnie pisarz łąki.

W „Chamowie” są długie partie o tym, jak Miron poznaje okolice swojego nowego mieszkania w „mrówkowcu” – w bloku położonym w warszawskiej dzielnicy, w tytułowym Chamowie. Przeprowadzka wywołuje u poety mieszane uczucia. Tęskni do starego mieszkania, do starych kątów, do dobrze znanego Placu Dąbrowskiego i ulic, do starych tras. W Chamowie czuje się wyrwany z kontekstu. Ale tylko przez chwilę, chwilę co prawda rozciągniętą na parę miesięcy. Oswaja nowe, chodząc, włócząc się, łażąc. Jeżdżąc autobusami, przecierając nowe szlaki. Dosłownie.

Bo postać Mirona kojarzy mi się z niekończącym się łażeniem po Warszawie. Po miejskich ulicach, po rynkach, po sklepikach. Ale też – a może przede wszystkim – po miejskich łąkach. Całe strony Białoszewski poświęca spacerom po Siekierkach (gdy mieszkałam w Warszawie, też tam przez niego zaglądałam). A później też coraz więcej stron zapisuje dzikimi chaszczami, które otaczają jego blok. Bo w czasach, gdy Białoszewski wprowadza się na swoje 11 piętro, Chamowo dopiero w dużej mierze powstaje, buduje się. Jest zatem sporo przyrody, jest sporo prześwitów w miejskim krajobrazie.

I właśnie ta pleniąca się w dziennikach Mirona Białoszewskiego miejska przyroda – w pełnym rozkwicie, rozbuchana, dziko zielona – i Miron zbierający na tych łąkach kwiaty, trawy i inne badyle, wracający z łazęgi z całym naręczem tego – w oczach wielu – podłego wiechcia – właśnie tak widziany Białoszewski jawi mi się jako twórca na miarę lata. Polskiej upalnej kanikuły spędzanej w mieście.

Od czego to wielkie uczucie moje – czytelniczki – do Mirona – pisarza niedającego się zaszufladkować – się zaczęło?

Na pewno nie z lektury Pamiętnika z powstania warszawskiego. Tak, ten styl pisania, pełen napięcia, lakoniczny, zrywowy, już w liceum wywarł na mnie wrażenie nie lada. I poezja Mirona. Do tej pory, gdy chcę przekornie wyrazić smutek po stracie ulubionego miejsca czy przedmiotu korzystam ze słów z jego wiersza – jak to szło? „Zabrali mi piec, została tylko szara naga jama, szaranagajama, sza ra na ga ja ma”.

Ale nie, wtedy jeszcze nic się między nami nie zaczęło.

Zaczęło się od przypadkowego natknięcia się na książkę „Chamowo”, o której już wspominałam. Czytałyśmy ją pod koniec studiów z przyjaciółką. Zakreślałyśmy fragmenty, zachwycał nas język Mirona, bawił jego sposób opisywania świata: migawki z miejsc, scenki z udziałem przypadkowych przechodniów, dialogi ze sklepów i z przystanków autobusowych, rozmowy podsłuchane i prowadzone. Jak to jest napisane! Nic nie jest tak napisane. Takim totalnym wspaniałym Mironem.

Zachwycała nas zwłaszcza seria opisów z galerii widoków. Galerią widoków Białoszewski nazywał klatkę schodową w swoim bloku. Z 11 piętra można było oglądać Warszawę z różnych stron – dokładnie z 11. Wszystkie je Miron opisał. Przyjaciółki i moja fascynacja była tak wielka, że chciałyśmy robić spektakl na podstawie wybranych fragmentów – w opisach architektury było tyle napięcia, tyle suspensu, że czytało się to jak powieść kryminalną. Przedstawienie nie powstało, ale mój egzemplarz „Chamowa” pozostał pokreślony i oznakowany setką kolorowych kartek. Ostał się też niewykorzystany tytuł – „11 widoków” – a gdzieś w czeluściach laptopa mam wypisane fragmenty, z których miałyśmy budować nasz dramat.

Z tej Mironem fascynacji jeszcze nie wyrosłam i pewnie już nie wyrosnę. Gdy dwa lata temu do redakcji przyszedł „Zawał”, moje serce rozsadziła wielka radość (której nikt nie podzielił, nie wiem czemu). Bo jak tu się nie ucieszyć na Białoszewskiego? Na ten rytm. Na tę prostotę. Na to pisanie gadaniem. Na gadanie o codzienności. Na scenki zwyczajne i przekomiczne. Na krótkie zdania z humorem. Na te teksty, w których wciąż coś się dzieje, choć nic się nie dzieje. Na zapis potoczności całego otaczającego nas świata (a przynajmniej polskiego jego wycinka).

Nie czytałam jeszcze Tajnego dziennika, bo tę lekturę odkładam na wieczne potem. Ale wiecie co? Chyba zanosi się na Mirona. To ten moment w roku.

A teraz trochę do posłuchania. Na początek fragment „Tajnego dziennika” czytany przez Wojciecha Pszoniaka:

I trochę o Mironie samym w sobie:

A tu Miron Białoszewski śpiewa o Placu Zbawiciela:

Dziękuję, do widzenia, la la la la!


komentarze [3]

Sortuj:
Niezalogowany
Aby napisać wiadomość zaloguj się
konto usunięte
24.06.2016 16:29
Czytelnik

Użytkownik wypowiedzi usunął konto

Poppapraniec 19.06.2016 09:50
Czytelnik

Od kiedy w gimnazjum przerobiliśmy Mironowskie "Szare eminencje zachwytu", jego twórczość mnie intryguje. :) Cieszę się, że powstał ten post i że wiąż można spotkać takich entuzjastów tego, co stworzył Białoszewski.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
Joanna Janowicz 15.06.2016 12:58
Czytelniczka

Zapraszam do dyskusji.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post