„Małe kobietki” według Grety Gerwig

Bartek Czartoryski Bartek Czartoryski
27.01.2020

O ironio, Louisa May Alcott przed napisaniem powieści o dziewczętach i dla dziewcząt broniła się rękoma i nogami, nie chcąc ulec presji wydawcy. Niby wychowywała się z siostrami, ale bardziej interesowali ją chłopcy. Zresztą pierwsze, co chciała ogłosić drukiem, to zbiór opowiadań. Ostatecznie uległa. I całe szczęście. Dzisiaj, przeszło sto pięćdziesiąt lat później, „Małe kobietki” to jej najbardziej znane dzieło i niekwestionowany klasyk literatury amerykańskiej, ekranizowany, jeśli dobrze liczę, aż siedmiokrotnie. A jeśli dodać do tego adaptacje telewizyjne, operowe, radiowe…

„Małe kobietki” według Grety Gerwig

Choć to nie tak, że kino interesowało się powieścią Louisy May Alcott non stop, a hollywoodzcy decydenci zapalali zielone światło kolejnym adaptacjom filmowym z regularnością do kilkunastu lat, bynajmniej. Aż cztery z nich zrealizowano bowiem przed 1950 rokiem, aby potem zapomnieć o tej historii na długie lata. Kolejne trzy nakręcono już po upadku żelaznej kurtyny. Śmiem wątpić, że ktokolwiek przed zbliżającą się premierą nominowanego do Oscara w aż sześciu kategoriach filmu Grety Gerwig powtórzy sobie owe ekranizacje z kronikarskim zapałem (nie licząc zaginionej pierwszej), ale śpieszę donieść, że praktycznie każda z nich była co najmniej interesująca.

Kadr z filmu Małe kobietki Grety Gerwig

Sukces przychodzi (nie)proszony

Zresztą i tak każdy pretekst jest dobry, żeby raz jeszcze zobaczyć na ekranie wspaniałe kreacje Katherine Hepburn, Elizabeth Taylor czy Winony Ryder. Powracając jednak do owych wątpliwości samej autorki „Małych kobietek”, wynikały one także z jej (jak się okazało błędnego) przekonania, że nie potrafi napisać nic, czym zdoła zaciekawić grono młodziutkich czytelniczek. Ba, myślała tak nawet po ukończeniu dobrego kawałka powieści, ale siostrzenica wydawcy miała odmienne zdanie. Inne dziewczynki, którym dano gotowe strony do przeczytania, również. Alcott, myśląc bardziej o gratyfikacji finansowej, niż o zachwytach krytyki, ukończyła resztę kilkusetstronicowej powieści w zaledwie parę miesięcy. Jej ogromny komercyjny sukces oraz towarzyszące mu entuzjastyczne recenzje zaskoczyły i pisarkę, i wydawcę.

Wynikał on po części z tego, że powieść Alcott wyróżniała się spośród innych dostępnych na rynku książek dla dziewcząt. „Małe kobietki” – tytuł definiuje okres w życiu pomiędzy dzieciństwem a dorosłością, kiedy jedno nakłada się na drugie – opowiadały bowiem o pokomplikowanych losach nastoletnich sióstr March przez pryzmat wrażliwości samej Alcott, feministki pierwszej fali i abolicjonistki, wychowywanej w domu, gdzie propagowano filozofię transcendentalną. Słowem, książka była po części luźną autobiografią, po części powieścią rodzinną łączącą romantyzm dziecięcego świata z pisarstwem sentymentalnym. Powodzenie tej literackiej próby zachęciło Alcott do napisania kolejnych części. Nie licząc wydanego rok później drugiego tomu, często łączonego z pierwszym albo wydawanego oddzielnie pod tytułem „Dobre żony”, autorka wypuściła jeszcze „Małych mężczyzn” (1871) i „Chłopców Jo” (1886; polskie wydanie nosi tytuł „U progu życia”).

Kadr z filmu Małe kobietki Grety Gerwig

Aktualności z XIX wieku

Dlaczego jednak miałoby nas to interesować tyle lat później? Odpowiedź jest prozaiczna. Kobiety z powieści Alcott, dziewczyny wychowujące się w amerykańskiej rodzinie klasy średniej, nie naginają się do wyznaczonych im przez społeczeństwo ról, ale akcentują swój indywidualizm, nie są skazane na podążanie odgórnie narzuconymi im ścieżkami. To powieść progresywna i nowoczesna, której wydźwięk społeczny był szerszy, niż się spodziewano. Alcott przekonywała młode czytelniczki, że ich ambicje i plany, podążenie za tym, czego naprawdę pragną, to nic innego, jak demokratyczna normalność, na którą zasługują, a żadna z płci nie ma pierwszeństwa.

Stąd nic dziwnego, że powieść adaptuje akurat Greta Gerwig, wolny duch amerykańskiej kinematografii. Pierwotnie miała jedynie napisać scenariusz, ale rozgłos, jaki zdobył jej reżyserski debiut, nominowane do Oscara „Lady Bird” (2017), sprawił, że przekazano jej kontrolę nad planowanym filmem. Gerwig, marząca o zostaniu dramatopisarką, po tym, jak nie przyjęto jej na magisterkę, poświęciła się aktorstwu. Grała u Joego Swanberga i Noaha Baumbacha, wybierała filmy nieoczywiste, powstające z dala od hollywoodzkiego systemu, często o kobietach. Aż usiadła na reżyserskim stołku, zgarnęła Zloty Glob i świetne recenzje, chwalona za dojrzałość postaci, podany z kamienną twarzą humor i autentyczne relacje międzykobiece. Podobnie zresztą mówi się i o „Małych kobietkach”, tyle że teraz Gerwig jest już w świetle reflektorów i fleszy.

Kadr z filmu Małe kobietki Grety Gerwig

Pod ramię z Alcott

Publiczność ma bowiem wysokie oczekiwania, gdyż jeszcze przed europejską premierą „Małe kobietki” zebrały niemałe laury i do nas przybywają zza oceanu z tarczą. A jakby nominacji i entuzjastycznych recenzji było mało, to z plakatu wygląda gwiazdorska obsada, z Meryl Streep i Laurą Dern z jednej, oraz Emmą Watson i Saoirse Ronan z drugiej strony. No i jest jeszcze przecież młody pupilek tak publiki, jak i krytyki, Timothée Chalamet. Ale to Gerwig gra tutaj pierwsze skrzypce, bo, nie ujawniając niespodzianek tego filmu, zarówno jeśli chodzi o fabularne szlify, jak i samą strukturę narracji, odczytała powieść Alcott po swojemu.

Historia sióstr March posłużyła jej bowiem także do nakreślenia relacji między rozkwitającą artystką a rodziną, co pozostaje w duchu literackiego oryginału, opowiadającego także o, jak już pisałem, dążeniu do realizacji założonego przez siebie celu. Być może na tej płaszczyźnie da się także omówić rzeczony film jako refleksję Gerwig nad swoją twórczością. Oczywiście nie tracąc z oczu poruszanej przez Alcott tematyki, dotykającej palących kwestii społecznych, nadal, niestety, aktualnych. Co więcej, niełatwo jest zapanować nad iście mozaikową formą, jaką wybrała Gerwig, pogodzić ze sobą aktorskie temperamenty (choć reżyserka upiera się, żeby każdy przed kamerami filtrował postać poprzez siebie; i, ciekawostka, nie pozwala na obecność komórek na planie) oraz wykorzystać oryginalne dialogi tak, aby i dzisiaj brzmiały one na czasie.

A jednak się udało: krytycy i kinomani są zgodnie zachwyceni, wpływy z wejściówek rosną. I chyba nic nie powstrzyma tryumfalnego pochodu Gerwig, która jeszcze jakiś czas temu przebąkiwała, że nakręci film o lalce Barbie, którą miała zagrać Margot Robbie; może teraz projekt faktycznie się zmaterializuje. Cóż, jej się chyba wszystko upiecze, a jest przecież jeszcze dobrze przed czterdziestką i ma głowę pełną pomysłów. Oby tylko Hollywood było na nie gotowe. A zapewne Louisa May Alcott, gdyby w ogóle mogła wyobrazić sobie istnienie czegoś tak osobliwego, jak kino, ucieszyłaby się, wiedząc, kto wyreżyserował adaptację jej powieści.

Fot. otwierająca: mat. dystrybutora


komentarze [3]

Sortuj:
więcej
Niezalogowany
Aby napisać wiadomość zaloguj się
Villiana  - awatar
Villiana 28.01.2020 08:11
Czytelniczka

Dla mnie to takie odgrzewane kotlety. Widziałam wersję z 1949 roku i do kolejnych mi się nie spieszy i dziwię się, że wciąż to kręcą.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
chybarecenzent  - awatar
chybarecenzent 27.01.2020 21:24
Oficjalny recenzent

Widziałem wczoraj. Film jest ładnie zrealizowany i na tym zalety się kończą. No może jeszcze Pugh daje radę. Cała reszta to strata czasu. Przesłanie jest proste.: Kobieta ma wyjść za mąż. Na pewno córce bym tego filmu nie wlączył.

Ps. Dlaczego jak piszę komentarz na telefonie to po każdej spacji pojawiaja sie jakieś literki? ljspkpytnkpjD

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
Bartek Czartoryski - awatar
Bartek Czartoryski 27.01.2020 10:19
Tłumacz/Redaktor

Zapraszam do dyskusji.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post