-
ArtykułyKsiążka na Dzień Dziecka: znajdź idealny prezent. Przegląd promocjiLubimyCzytać1
-
Artykuły„Zaginiony sztetl”: dalsze dzieje Macondo, a może alternatywna historia Goraja?Remigiusz Koziński1
-
Artykuły„Zależy mi na tym, aby moje książki miały kilka warstw” – wywiad ze Stefanem DardąMarcin Waincetel1
-
ArtykułyMagdalena Hajduk-Dębowska nową prezeską Polskiej Izby KsiążkiAnna Sierant2
Biblioteczka
2023-07-17
2023-07-11
Opowieść taka, jaką lubię najbardziej: indywidualny los bohatera wpisany w szersze tło – historyczne, społeczne, kulturalne. Śledzimy metamorfozę Ledy w Dantego wraz z przemianami dokonującymi się wokół niej/niego. Katalizatorem procesów zachodzących w świecie przedstawionym przez Carolinę De Robertis jest tango. To ono według niej odegrało rewolucyjną rolę zarówno w życiu siedemnastoletniej imigrantki włoskiej w Buenos Aires, jak i w obyczajowości pierwszych dekad XX wieku nie tylko Argentyny i Urugwaju – gdzie tango się narodziło – ale pośrednio – dzięki jego adaptacjom paryskim – także po naszej stronie Atlantyku. Można powiedzieć, że inne rewolucje tego czasu szybko się wyczerpały, przekształcając się w wyjątkowo opresyjne reżimy, tylko tango zachowało swój wyzwoleńczy potencjał, aż dokonało swojego dzieła. Nic dziwnego więc, że znalazło się na liście światowego dziedzictwa UNESCO.
Główną ilustracją tezy o rewolucyjności tanga jest historia Ledy-Dantego, osoby, która ulegając jego mocy, dokonała szeregu transgresji na drodze od dziewczyny respektującej niemal w pełni patriarchalną obyczajowość Kampanii sprzed I wojny światowej po istotę coraz bardziej akceptującą swoją ambiwalencję pod względem własnej seksualności, realizującą się wbrew oporowi społecznemu w męskich rolach – i zawodowo, i w życiu erotycznym. Oczywiście, już nastoletnia Leda miała w sobie wyraźne zadatki na bojowniczkę o inny – lepszy z jej punktu widzenia – świat: po pierwsze dość wcześnie zyskała świadomość, że każdy człowiek stoi przed wyborem obejmującym rozległe spectrum możliwości. Jego granice były wyznaczone – z jednej strony – przez reprymendę matki „Zachowuj się!”, a z drugiej – przez wezwanie jej kuzynki i jednocześnie najbliższej przyjaciółki, Cory: „Chodź, chodź, co z tego, że zamoczysz suknię”. Po wtóre Leda została wybranką bogów tanga za sprawą swojej muzykalności i wrodzonej pasji do gry na skrzypcach, które przywiozła ze sobą z Włoch. Jednym z tematów powieści jest też owa muzykalność, pojmowana jako rodzaj głębszego wtajemniczenia w to wszystko, co drzemie w rzeczywistości wokół nas.
Powieść Caroliny De Robertis ma swój oddech epicki – jeśli historia Ledy-Dantego stanowi główny jej nurt narracyjny, to dość regularnie jest on zasilany krótszymi i dłuższymi dopływami, czyli historiami innych – czasami zupełnie epizodycznych – bohaterów. Dzięki nim składa się ona na barwny fresk z dziejów Włoch z przełomu XIX i XX stulecia i emigracji włoskiej do Ameryki Południowej, wraz z fascynującym portretem Buenos Aires, przerażającym i uwodzącym zarazem, o dużych zasobach mitotwórczych, co nie jest bez znaczenia, bo każda rewolucja potrzebuje swojej mitologii – także rewolucja tanga. Specjalne miejsce w tym historycznym fresku zajmuje właśnie ona – poznajemy jej dzieje właściwie od jej pierwszych ognisk zapalnych usytuowanych w domach publicznych i na podwórkach nędznych czynszówek, po triumfalny pochód przez coraz bardziej eleganckie restauracje i kabarety przede wszystkim w stolicy Argentyny, ale też – na zasadzie dochodzących ech – w urugwajskim Montevideo i miastach europejskich. Poznajemy też prekursorów rewolucji – choćby ślepego Nestora, który pamiętał jeszcze czasy Garibaldiego – ale też rewolucjonistów ze zdobywczej już fazy tej artystycznej zawieruchy – w pierwszym rzędzie członkowie zespołu grającego pod kierownictwem El Negro. Powieść w jakimś sensie jest hołdem złożonym takim artystom jak on sam – bezkompromisowym pod względem muzycznych wymagań wobec siebie i innych, ale i otwartym na zmiany, gotowym nawet na ofiarę z życia w imię wielkiej sztuki i związanej z nią wolności.
Od Caroliny De Robertis dowiadujemy się, że Wezuwiusz do momentu wybuchu uważany był powszechnie za zwykłą górę. Mamy tutaj do czynienia z analogią wobec losów głównej bohaterki / głównego bohatera. Kto by dostrzegł z zwykłej dziewczynie z Kampanii uczestnika przyszłej rewolucji artystycznej i obyczajowej mającej światowy zasięg? W powieści Wezuwiusz jest więc symbolem czających się w nas możliwości – jakiejś naszej ludzkiej nieobliczalności. Dobrze sobie zdać sprawę z erupcyjnego charakteru naszej kondycji – oczywiście, erupcja wulkanu ma to do siebie, że mimo swojej widowiskowości niesie zniszczenie – starożytnym Pompejom przyniosła wręcz zagładę, o czym Leda lubiła rozmawiać z Corą. I to jest chyba ostatnia konstatacja, do jakiej skłania lektura Bogów tanga. Można się nawet zastanawiać, czy jej poważne potraktowanie nie wymaga od czytelnika, aby na historię Ledy-Dantego spojrzał znacznie mniej optymistycznie.
Opowieść taka, jaką lubię najbardziej: indywidualny los bohatera wpisany w szersze tło – historyczne, społeczne, kulturalne. Śledzimy metamorfozę Ledy w Dantego wraz z przemianami dokonującymi się wokół niej/niego. Katalizatorem procesów zachodzących w świecie przedstawionym przez Carolinę De Robertis jest tango. To ono według niej odegrało rewolucyjną rolę zarówno w życiu...
więcej mniej Pokaż mimo to
Powieść tę można czytać przynajmniej na trzy sposoby. Pierwsze jej odczytanie narzuca motto zaczerpnięte z prozy Josepha Conrada: „Taka kobieta jak ty i taki mężczyzna jak ja nieczęsto spotykają się na tym świecie”. Być może nawet pięćset stron to mało, aby dać wyraz zdumieniu, jakie staje się udziałem człowieka zaczynającego zdawać sobie sprawę z cudowności – również w sensie matematycznym – każdego znaczącego przecięcia się trajektorii losów dwojga osób w rozszerzającym się w przestrzeni i czasie wszechświecie. Jakiego trzeba trafu, aby w tej sieci miliardów przypadków trafić na siebie i się nawzajem rozpoznać? I o tym właśnie jest – oczywiście, między innymi – historia głównych bohaterów „Mężczyzny, który tańczył tango”, Mechy Inzunzy, kobiety z wyższych sfer, żony kompozytora Armanda de Troeye i dyplomaty Ernesta Kellera, matki szachisty aspirującego do tytułu mistrza świata, oraz Maxa Costy, plebejusza wywodzącego się z jednej z gorszych dzielnic Buenos Aires, żołnierza Legii Cudzoziemskiej, fordansera i rozmiłowanego w swoim fachu wielokrotnego oszusta.
Drugi sposób lektury narzuca oryginalny tytuł powieści: „El tango de la Gurada Vieja”, czyli „Tango Starej Gwardii”. W pierwszym rzędzie jest to tytuł kompozycji Armanda de Troeye – od niej wszystko się zaczęło, bo wszak jego twórca, wraz ze swoją żoną, tylko dlatego znalazł się na pokładzie transatlantyku płynącego do Argentyny, na którym doszło do pierwszego spotkania z Maxem, bo założył się z Ravelem, że w stolicy tanga uda mu się napisać coś bardziej poruszającego od Bolera. W tym ujęciu powieść byłaby czymś w rodzaju pieśni śpiewanej na melodię tanga, z jej brutalnymi cięciami, pełnej nostalgii za minionymi czasami, w których wszystko wydało się bardziej autentyczne i żywe, a przynajmniej kierujące się jakimiś zasadami. I w szerszym zakresie powieść Péreza-Reverte rzeczywiście stanowi kolejną aktualizację popularnego motywu „ostatniej akcji dawnych bohaterów”. Toczy się ona w trzech planach czasowych – w 1928 r. na statku płynącym przez Atlantyk i w Buenos Aires, w 1937 r. w Nicei na Lazurowym Wybrzeżu i w połowie lat sześćdziesiątych XX w. Sorrento pod Neapolem. Pierwszy i drugi stanowią tylko przygotowanie do trzeciego, w którym 64-letni Max podejmuje się zadania ponad siły. I ponosi bolesne tego konsekwencje. W powieści znać upływ czasu: losy Maxa i Mechy zostały przedstawione na tle jak najbardziej historycznym – przywołano w niej dziesiątki nazwisk osób z pierwszych stron gazet, aby osadzić bohaterów literackich – zgodnie z regułami rządzącymi w serialu „Młody Indiana Jones” – w świecie znanym nam z podręczników do historii. Tutaj tango to symbol anachronizmu – reliktu przeszłości, za którym stoi kodeks honorowy nijak mający się do współczesności; źródło melancholii wywołanej świadomością, że życie jest krótkie („Trochę marzeń, trochę miłości”). Jakże daleko jesteśmy od Bogów tanga Caroliny De Robertis, w których tango to żywioł do końca rewolucyjny i jednocześnie triumfujący.
I wreszcie trzeci sposób odczytania. Bez ram wyznaczonych przez motto i oryginalny tytuł książka Péreza-Reverte zamienia się w romans, powieść pikarejską, jakiegoś „Łazika z Tormesu” bliższego naszym czasom, historię sensacyjno-szpiegowską o pewnych ambicjach, niekoniecznie zrealizowanych. I w tej wersji najłatwiej byłoby wskazać jej słabości, to znaczy jej niesamodzielność, uzależnienie od trzeciorzędnej literatury XIX i XX w. Mało w niej oryginalności. Czytelnik musi wykazać bardzo dużo dobrej woli, aby przejąć się wciąż ponawianymi zapewnieniami o wyjątkowości Mechy i Maxa, nie mówiąc już o fascynacji nimi. Oczywiście, literatura to gra – musimy zaakceptować jej zasady, aby dobrze się bawić – ale powieść niebezpiecznie zbliża się do granic wytrzymałości graczy. Gdyby „Mężczyznę, który tańczył tango” streścić, to otarlibyśmy się o kicz. Oszczędźmy więc sobie tego. Skupmy się na dwóch wcześniejszych sposobach odczytania. Ja na pewno pozostanę przy pierwszym.
Powieść tę można czytać przynajmniej na trzy sposoby. Pierwsze jej odczytanie narzuca motto zaczerpnięte z prozy Josepha Conrada: „Taka kobieta jak ty i taki mężczyzna jak ja nieczęsto spotykają się na tym świecie”. Być może nawet pięćset stron to mało, aby dać wyraz zdumieniu, jakie staje się udziałem człowieka zaczynającego zdawać sobie sprawę z cudowności – również w...
więcej Pokaż mimo to