-
ArtykułyKsiążka na Dzień Dziecka: znajdź idealny prezent. Przegląd promocjiLubimyCzytać1
-
Artykuły„Zaginiony sztetl”: dalsze dzieje Macondo, a może alternatywna historia Goraja?Remigiusz Koziński1
-
Artykuły„Zależy mi na tym, aby moje książki miały kilka warstw” – wywiad ze Stefanem DardąMarcin Waincetel1
-
ArtykułyMagdalena Hajduk-Dębowska nową prezeską Polskiej Izby KsiążkiAnna Sierant2
Biblioteczka
2023-07-29
2017-02-17
"Początek" Andrzeja Szczypiorskiego - nie da się ukryć - przeczytałem z trzydziestoletnim opóźnieniem. Trudno mi w tej chwili powiedzieć, jaką miał siłę rażenia w roku pierwszego wydania. Niewątpliwie była to jedna z pierwszych prób zmierzenia się ze żmutem polsko-żydowsko-niemieckim. W tej chwili już bardzo dużo na ten temat wiadomo. Na tle całej góry literatury przedmiotu, która od tego czasu wyrosła - niekoniecznie chodzi tu o powieści, raczej o wspomnienia i opracowania historyczno-biograficzne - "Początek" nie wygląda szczególnie odkrywczo. Wyłaniający się z niego obraz mieści się już w potocznym wyobrażeniu na temat okupacji niemieckiej w Polsce z Holocaustem jako głównym zagadnieniem. I jako taki wydał mi się umiarkowanie interesujący. Natomiast ujął mnie perspektywą narracyjną, koncepcją narratora, który niejako z lotu ptaka spogląda na całość życia swoich bohaterów. Dobrze wie, jak zakończy się ich przygoda z okupacją, czy ocaleją, ale zna też ich dalsze losy i się tą wiedzą chętnie dzieli z czytelnikiem. W związku z tym otrzymuje on kilka żywotów niejako w pigułce. Chyba nie zdarza się, aby miała ona słodki smak. Raczej przeważa gorycz. Można zatem powiedzieć, że "Początek" to gorzka lektura. Gorzka jak gorzki jest Kohelet z całą swoją mąrością o marności wszystkiego. Nic nowego pod słońcem. I nic trwałego.
"Początek" Andrzeja Szczypiorskiego - nie da się ukryć - przeczytałem z trzydziestoletnim opóźnieniem. Trudno mi w tej chwili powiedzieć, jaką miał siłę rażenia w roku pierwszego wydania. Niewątpliwie była to jedna z pierwszych prób zmierzenia się ze żmutem polsko-żydowsko-niemieckim. W tej chwili już bardzo dużo na ten temat wiadomo. Na tle całej góry literatury...
więcej mniej Pokaż mimo to
Nie obejdzie się bez deklaracji: jeśli chodzi o stosunek do zwierząt, to całkowicie solidaryzuję się z podejściem do nich Olgi Tokarczuk, a właściwie jej porte-parole, czyli pani Duszejko (imię noszącej je bohaterki pomijam, mając na uwadze jej brak identyfikacji z nim). Też jestem zdania, że ich los na planecie zdominowanej przez „homo sapiens” nie jest godny pozazdroszczenia i to w dużej mierze właśnie z powodu pychy, niefrasobliwej skłonności do eksploatacji bliższego i dalszego otoczenia, a często też bezinteresownego okrucieństwa naszego gatunku. Niewątpliwie zaciągnęliśmy u nich dług, a uwzględniając wciąż nowe dziedziny życia, w których traktuje się je przedmiotowo (medycyna!), nie zanosi się, abyśmy mieli go spłacić w dającej się przewidzieć przyszłości. Skoro podejście to jest mi bliskie, to dlaczego „Prowadź swój pług przez kości umarłych” uważam za powieść nieudaną i wielce irytującą? Bierze się to zapewne z braku zaufania do intencji pisarki – troska o los zwierząt wydaje się w powieści tylko pretekstem do dania upustu swojemu obrzydzeniu wobec bliźnich, pośród których przyszło jej żyć. Tokarczuk zawęża bowiem swój punkt widzenia do Płaskowyżu („geologicznego krewnego Gór Stołowych” – s. 30), a więc wyraźnie określonego miejsca na mapie (Kotlina Kłodzka) i aktem oskarżenia obejmuje wyłącznie jego mieszkańców – są to na ogół wąsaci (sic!) mężczyźni, o dość niskim ilorazie inteligencji, pozbawieni jakiejkolwiek samoświadomości, nastawieni przemocowo wobec kobiet, preferujący raczej kolektywny tryb życia a to w kółkach strzeleckich, a to w klubach grzybiarza, nie mówiąc już o przynależności do parafii, a tak w ogóle tworzący coś w rodzaju przaśnej odmiany lokalnej mafii. Czy Wielka Stopa, Komendant , Wnętrzak czy Prezes – których trupy zaścieliły fabułę powieści – mieli choć jedną pozytywną cechę, aby ich śmierć była w stanie wytoczyć łzę z oczu bliskich (bo przecież nie czytelnika)? Darmo by jej szukać – jałowe zajęcie. Cała społeczność zamieszkująca Płaskowyż to zbiorowy szwarc-charakter (oparty na różnych kliszach). Wyjątkami są tylko odmieńcy, żyjący na jej marginesie: pani Duszejko, Matoga / Światopełk Świerczyński, Dyzio, Dobra Nowina i entomolog Borys Sznajder (ten ostatni zresztą jest sezonowym przybyszem spoza Płaskowyżu). Inny świat jest tuż za granicą – nawet dziki uciekają do Czech. „Tam ludzie potrafią spokojnie dyskutować i nikt się z nikim nie kłóci. Nawet gdyby chcieli, nie mogliby, bo ich język nie nadaje się do kłótni” (s. 221). Tak jest właśnie skonstruowana ta powieść: rodzime jest be, a obce – jak najbardziej OK (tak, to się nazywa ojkofobia). Chciałoby się polecić Oldze Tokarczuk jakieś opracowanie o zbrodniach Czechów na Śląsku Cieszyńskim w 1919 roku, ale byłby to cios poniżej pasa. Sama pani Duszejko to dama apodyktyczna, ale jednocześnie nadwrażliwa, rzecz jasna nie bez powodu. „Każda najmniejsza cząstka świata składa się bowiem z cierpienia” (s. 262). Nic dziwnego więc, że przez całą powieść skarży się na łzawienie oczu (nadwrażliwcy tak mają). Biorąc pod uwagę szczegóły biograficzne, można powiedzieć, że jest lekko przywiędniętym dzieckiem-kwiatem (rocznik 1950), zraszanym radosną ideologią New Age’owską – jej żywioł to astrologia i William Blake (w tym wypadku zadedykowałbym jej wiersz Tadeusza Różewicza, pt. „Zaćmienie światła”. Cytuję parę wersów, w miejsce Swedenborga wstawiając Blake’a, ale chyba poeta nie miałby nic przeciwko temu: „szkoda że pism Blake’a / nie mógł osądzić Arystoteles / i Tomasz z Akwinu // wystawiam sobie / świadectwo ubóstwa / ale nie mogę / gasić światła rozumu / tak obelżywie traktowanego / pod koniec naszego wieku”) . O katolicyzmie ma blade pojęcie – do infantylizmu w tej kwestii zresztą sama lojalnie się przyznaje (oczywiście, budzi on w niej poczucie wyższości wobec gawiedzi, która stara się dojrzewać w wierze, wyzbywając się przez to zdrowych intuicji). Pewnie jej charakterystykę można by jeszcze uszczegółowić, bo są ku temu dane, ale nie ma powodu. Tyle wystarczy, aby stwierdzić, że znajduje się ona w skrajnej opozycji do wspólnotowego mainstreamu – i o to zapewne pisarce widocznie chodziło. Chyba zbyt dosłownie odczytała fragment Ewangelii według św. Łukasza – tym samym stawiając ją na głowie. Chodzi mi o perykopę zatytułowaną „Obowiązki uczniów Jezusa”, gdzie można przeczytać między innymi: „Jeśli kto przychodzi do Mnie, a nie ma w nienawiści swego ojca, matki, żony, dzieci, braci i sióstr […], nie może być moim uczniem” (Łk 14,26). Pani Duszejko (Olga Tokarczuk) to guru nowej religii – jak każde guru bardzo wymagające. Na sposób sekciarski oczekujące odcięcia się od wszystkiego, co składało się na wcześniejsze życie. Wówczas adept nowej wiary gotowy jest na wszystko – być może na wzór głównej bohaterki powieści nawet na zbrodnię. „Prowadź swój pług przez kości umarłych” ze względu na pozycję jej autorki to naprawdę niebezpieczna powieść – jak każda wersja „mein kampf”.
Nie obejdzie się bez deklaracji: jeśli chodzi o stosunek do zwierząt, to całkowicie solidaryzuję się z podejściem do nich Olgi Tokarczuk, a właściwie jej porte-parole, czyli pani Duszejko (imię noszącej je bohaterki pomijam, mając na uwadze jej brak identyfikacji z nim). Też jestem zdania, że ich los na planecie zdominowanej przez „homo sapiens” nie jest godny...
więcej Pokaż mimo to