Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Recenzja ukazała się drukiem w listopadowym numerze miesięcznika „Nowe Książki” (11/2019)

Aby zrozumieć, o czym traktuje książka Dariusza Jemielniaka, najpierw trzeba zadać sobie pytanie nie o Internet, lecz o dyscyplinę naukową, jaką jest socjologia, jej pochodzenie, rolę oraz znaczenie we współczesnym, mocno „ucyfrowionym” i wirtualnym świecie. Dobrze, że za opisywanie zależności na styku społeczeństwa i technologii bierze się człowiek doskonale wyczuwający nowoczesne formy komunikacji.

Zygmunt Bauman, jeden z najwybitniejszych polskich socjologów, twierdził, że „socjologia to zazwyczaj spoglądanie na ludzkie czynności jak na fragmenty większych całości. Owymi całościami są nieprzypadkowe grupy ludzi, które są powiązane siecią wzajemnych zależności”. Émile Durkheim, francuski filozof i socjolog kierujący pierwszą katedrą socjologii w Europie, traktował ją jako naukę o faktach społecznych zdolnych do wywierania zewnętrznego wpływu na jednostkę. Sam termin „socjologia” został zaś stworzony przez francuskiego filozofa Augusta Comte, jednak to Platona i Arystotelesa uznaje się za tych, którzy jako pierwsi położyli fundamenty pod nową dyscyplinę. Niezależnie od wewnętrznego zróżnicowania i wielości subdyscyplin przyjąć można, że socjologia zajmuje się badaniem relacji międzyludzkich na poziomie ponadjednostkowym. Tutaj należy zwrócić uwagę na rzecz absolutnie podstawową: wiele codziennych interakcji przeniosło się do przestrzeni wirtualnej, a niektóre z nich są wręcz jej wytworami, używającymi specyficznego języka i rozumianymi tylko przez ludzi „podłączonych” do Internetu.

Przeniesienie w przestrzeń wirtualną znaczącego woluminu dyskusji niesie ze sobą konsekwencje, których nie można ignorować. Najlepiej pokazuje to przykład rodzimej kampanii prezydenckiej z 2015 roku, podczas której po raz pierwszy wykorzystano Internet na tak dużą skalę. Sztab jednego z kandydatów podjął działania, które w Stanach Zjednoczonych były widoczne już wcześniej. Nieskrępowane korzystanie z botów, astroturfingu, fraz kluczowych czy hashtagów było na porządku dziennym. Widzimy to także dziś, gdy wypowiedzi polityków umieszczane na profilach społecznościowych prawie zawsze zawierają w sobie linkowanie do profili innych osób lub instytucji. Nie jest to przypadek, raczej celowe działanie mające na celu ułatwienie rozprzestrzeniania się danej informacji. Zjawisko „tagowania” zaszło już tak daleko, że zwłaszcza u młodych ludzi urodzonych po 1990 roku (pokolenie „Z”, postmilenialsi, generacja@) wyparło budowanie wypowiedzi przy pomocy zdań. Zdając sobie sprawę z ułomności stosowania generalizacji – lub tzw. wielkiego kwantyfikatora – można stwierdzić, że nową normalnością jest komunikacja przy pomocy hashtagów właśnie. Wypowiedź wygląda wtedy mniej więcej tak: #wycieczkarowerowa #100km #pięknydzień #relaks #znajomi #zatydzieńpowtórka. Każde z tych odniesień pozwala na połączenie z innymi, podobnymi do nich, a Internet sam w sobie stanowi podstawowe źródło informacji i komunikacji, tworząc bańkę informacyjną wykluczającą odmienne opinie.

Także pokolenie milenialsów (zwane cyfrowym lub „Y”), czyli ludzi urodzonych w latach 1980-1990, przysposobiło już nowe sposoby komunikacji. Co ciekawe, jego przedstawiciele korzystają z nich równie bezrefleksyjnie i bez namysłu. Udostępnianie bez żadnej kontroli prywatnych zdjęć, oznaczanie ulubionej trasy spaceru z dziećmi lub miejsc, w których lubimy przebywać, a nawet informowanie internetowej gawiedzi o mało smacznych problemach zdrowotnych nie należy do rzadkości. Podobnie, choć w mniejszej skali, wyglądają zachowania ludzi urodzonych w drugiej połowie XX wieku, zwanych generacją X. Także oni mają problemy z przeprowadzeniem podstawowej weryfikacji informacji zaczerpniętej z internetowych odmętów. Przykładem zabawnym (ale niesamowicie groźnym ze względu na piastowanie funkcji ministra obrony RP) było puszczenie w obieg „niusa”, jakoby Francja sprzedała Rosji okręt za jedno euro. Strach pomyśleć, z jakimi trudnościami zmaga się zwykły śmiertelnik próbujący odsiać rzeczowe informacje od wszechobecnego spamu, jeśli nawet ministerialna machina nie była w stanie zweryfikować tezy już na pierwszy rzut oka wyglądającej niezbyt poważnie.

Zmiana ludzkich zachowań wynikająca z upowszechnienia nowoczesnych technologii wymusza stosowanie innych technik badawczych. I o tym właśnie pisze Jemielniak, prezentując różne sposoby zbierania danych. „Socjologia Internetu” nie jest miłym, lekkim i przyjemnym czytadełkiem wypełniającym czas w podróży, o czym autor wspomina: „Niniejsza książka ma charakter metodologiczny i może być przydatna dla osób zainteresowanych zjawiskami społecznymi, które są właściwe tylko dla Internetu, a także dla osób, które zajmują się tradycyjnymi tematami badawczymi, ale muszą coraz bardziej uwzględniać w nich internetowe elementy”. Oczywiście nie brakuje w niej ciekawostek, a umieszczenie kliku zabawnych grafik (memów) momentami nadaje lekkości. Nie należy zapominać jednak o jej głównym celu, jakim jest zaprezentowanie metodologii łączącej zalety podejścia jakościowego, ilościowego, kulturoznawczego i antropologicznego w kontekście społeczeństwa, które Castells nazwał informacyjnym.

Opisywana metodologia prowadzenia badań społeczności internetowych obejmuje choćby pożytki i zagrożenia wynikające z pracy na ogromnych zbiorach danych (tzw. big data), uzmysławia wady i zalety ankiet, sondaży oraz wywiadów on-line, prezentuje narzędzia pozwalające zbierać proste, powtarzalne dane z serwisów internetowych (tzw. scraping). Tłumaczy, czym jest SNA (Social Network Analysis) i dlaczego akurat w badaniach Internetu cieszy się ona szczególną sympatią naukowców. Dla autora recenzji, z racji podskórnego „czucia” omawianych kwestii, szczególnie ciekawie prezentował się rozdział traktujący o wytworach kultury cyfrowej: „kulturze remiksu” i memach. Są to zjawiska tak powszechne, że aż niezauważalne, a zdobyta dzięki „Socjologii Internetu” wiedza pozwoliła na usystematyzowanie i umieszczenie ich w szerszym kontekście. Na koniec poruszone zostały tematy nie mniej ważne, choć często bagatelizowane: anonimowość, prywatność, świadoma zgoda, poufność zebranych danych oraz ich przynależność. Może się bowiem okazać, że do zbierania informacji z internetowych platform może być potrzebna zgoda właścicieli zarówno serwisów, jak i ich użytkowników.

Książkę postanowił Jemielniak zakończyć w stylu podobnym do tego, w jakim ją rozpoczął. Użył do tego – jak przystoi badaczowi Internetu – mema. Tym razem był to obrazek komunikujący czytelnikom, że oto dotarli do końca Internetu, powinni wyłączyć komputery i iść na spacer. Młodzi z pokolenia „Z”, mający swoją „sieć sieci” już od momentu narodzin (rodzice chwalący się zdjęciem swojego maluszka jeszcze przed wyjściem ze szpitala!) bezbłędnie wyłapią tutaj ironię dotyczącą końca Internetu. Niektórzy z nich może nawet skorzystają z sugestii i wybiorą się na spacer. Pozostaje mieć nadzieję, że nie będą wtedy wpatrzeni w ekrany smartfonów.

https://kontekstblog.wordpress.com/2020/01/25/recenzja-socjologia-nowoczesna/

Recenzja ukazała się drukiem w listopadowym numerze miesięcznika „Nowe Książki” (11/2019)

Aby zrozumieć, o czym traktuje książka Dariusza Jemielniaka, najpierw trzeba zadać sobie pytanie nie o Internet, lecz o dyscyplinę naukową, jaką jest socjologia, jej pochodzenie, rolę oraz znaczenie we współczesnym, mocno „ucyfrowionym” i wirtualnym świecie. Dobrze, że za opisywanie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Recenzja ukazała się drukiem w styczniowym numerze miesięcznika „Nowe Książki” (1/2019)

Na okładce książki Piotra Niemczyka widnieje Zbigniew Ziobro, Minister Sprawiedliwości i Prokurator Generalny w jednym, na tle eksplozji bomby atomowej, ubrany w kowbojski strój… Po takim wstępie można spodziewać się lektury ścinającej z nóg, powodującej u czytelnika drgawki, napady paniki i zaburzenia lękowe.Jednak po jej przeczytaniu nasuwają się skojarzenia, których nie można jednoznacznie sklasyfikować. Autor postanowił obrać drogę w sposób dla mnie nie do końca zrozumiały, lecz każdy z czytelników inaczej będzie ją oceniać.

Pierwsze cztery rozdziały są raczej kroniką wydarzeń. Niemczykowi trzeba oddać, że wykonał kawał roboty opisując kto, kiedy i w jakich okolicznościach uzyskał państwowe stanowisko. A opisywana materia jest nader obszerna, bo zarówno postacie, jak i sposób obejmowania stanowisk w wielu przypadkach wołają o pomstę do nieba. Prawie skazany minister-koordynator, uniewinniony przez prezydenta jeszcze przed skazaniem; szef jednej z agencji dbającej o bezpieczeństwo, który nie chciał pozbyć się zysków czerpanych z piastowania innej funkcji; minister obrony niszczący nie tylko wizerunek, ale i dorobek wojskowych służb, „prujący” natowski sejf w środku nocy. Ten ostatni ma na swoim koncie zdecydowanie poważniejsze przewinienia, jak choćby upublicznienie danych agentów polskiego wywiadu i osób z nim współpracujących. Tego typu informacje są oczkiem w głowie każdej służby i powinny podlegać nienaruszalnej tajemnicy! Jak bowiem „osobowe źródło informacji” podjąć ma współpracę z polskimi służbami, jeśli po zmianie władzy może okazać się, że zostanie zdemaskowane, narażając się tym samym na długoletnie więzienie w swoim kraju? Problem z tą częścią książki polega jednak na tym, że jest ona przeładowana informacjami i przez to lekko nudnawa – obok opisów sytuacji znanych z mediów autor postanowił uraczyć czytelników przypisami rozciągającymi się często na kolejną stronę. Powściągliwość w „odgrzewaniu kotletów”, swego czasu krzyczących z pierwszych stron gazet, byłaby mocno wskazana.

Od piątego rozdziału mamy jednak to, czego można spodziewać się po byłym zastępcy dyrektora Zarządu Wywiadu Urzędu Ochrony Państwa. O ile opisy zdarzeń zachodzących w polityce Niemczyk bez żalu może zostawić dziennikarzom, o tyle analizy przestępczości, jak i zmian w aktach prawnych, prezentują się zdecydowanie lepiej. Zupełnie tak, jakby autor wreszcie znalazł się na wodach, które doskonale zna ze swej pracy w nieistniejącym już UOP-ie czy Sejmowej Komisji do spraw Służb Specjalnych. Dostajemy porcję danych dotyczących zamachów terrorystycznych i przestępstw (także w wymiarze międzynarodowym), prezentowane są fragmenty codziennej pracy funkcjonariuszy służb oraz zawiłości w kwestiach definicyjnych, od których zależy sprawne działanie w przypadku wystąpienia sytuacji kryzysowej. Wyobraźmy sobie, że do wystąpienia aktu terrorystycznego dochodzi na terenie cywilnym – w takim przypadku jasne jest, kto dowodzi całą akcją i, co z tego wynika, ponosi odpowiedzialność. Jednak pośpiech przy uchwalaniu ustaw politycy usprawiedliwiali m.in. uproszczeniem niejasnych procedur. Dziwić zatem powinno, że po nocnych głosowaniach ustawy antyterrorystycznej i inwigilacyjnej ciągle nie wiadomo, kto dowodzi akcją (i bierze na siebie odpowiedzialność), jeśli akt terrorystyczny ma miejsce na przykład na lotnisku, które służy zarówno do celów cywilnych, jak i wojskowych. Analogiczne niedoróbki dotyczą także innych instytucji o podwójnym znaczeniu – portów, magazynów, baz, budynków.

Równie ciekawie prezentują się analizy ustawy inwigilacyjnej i antyterrorystycznej, które rozszerzają uprawnienia służb na skalę dotychczas niespotykaną. Przepraszam, był już taki czas w życiu Rzeczypospolitej, kiedy służby mogły robić, co chciały, lecz raczej nie jesteśmy z niego zbyt dumni. Tymczasem zmiany w prawie idą właśnie w tę stronę. Czemu bowiem służyć ma dawanie uprawnień do prowadzenia działań operacyjnych Służbie Ochrony Kolei, Służbie Ochrony Państwa (następczyni Biura Ochrony Rządu zajmującego się ochroną VIP-ów) czy Straży Leśnej? Niemczyk słusznie zauważa, że powody mogą być dwa – inwigilacja obywateli w najprostszych nawet kwestiach lub wewnętrzna walka mandarynów. Sam nie wiem, co gorsze – o ile dążenia każdej władzy do kontroli społeczeństw wydają się być czymś naturalnym (niestety!), o tyle walki w obozie świadczą o chaosie, braku współpracy i zaufania między ministrami. Minister sprawiedliwości i prokurator generalny zapewnił sobie wszechwładzę w kwestii sądownictwa, zatem minister spraw wewnętrznych musi mieć narzędzia do wymuszenia równowagi i właśnie temu służy przyznanie uprawnień do zbierania i przetwarzania informacji służbie zajmującej się ochroną polityków.

Jednak najciekawsze wydaje się być coś zupełnie innego. Zmiany w prawie to jedno, poparcie społeczne dla wprowadzania tych zmian to drugie. Niemczyk – nie bez racji – twierdzi, że Polska jest jednym z najbezpieczniejszych krajów świata. Powołuje się przy tym nie na informacje prasowe, jak na początku książki, lecz na opracowania poważnych instytucji zajmujących się terroryzmem i przestępczością (choćby Europol, ale nie tylko). Polacy terrorystę znają zatem z amerykańskich filmów, strzelaniny w szkołach – z mediów, eksplozje ładunków wybuchowych – z internetu. Łatwiej w Polsce umrzeć z powodu kolejki do specjalisty lub zginąć jadąc rowerem na skutek potrącenia przez pijanego kierowcę, niż znaleźć się w centrum ataku terrorystycznego. Nie dziwi, że „specjaliści” omawiający sprawy bezpieczeństwa w barze nie odróżniają działań antyterrorystycznych od kontrterrorystycznych i łatwo ulegają politycznej narracji o zagrożeniu czekającym za każdym rogiem. Skandaliczne natomiast jest to, że przedstawiciele mediów z taką łatwością ulegają prostym w gruncie rzeczy mechanizmom sekurytyzacji i dangeryzacji opisywanych przez Baumana.

Widać to dokładnie na przykładzie największej fali migracyjnej po II wojnie światowej. Lokalni politycy nie są w stanie rozwiązać globalnych problemów, przez które miliony ludzi postanowiły przemieścić się do Europy. Co zatem należy zrobić, aby w oczach wyborców nie uchodzić za bierną fajtłapę? Wystarczy przekierować uwagę z wydarzeń, na które nie ma się wpływu na wydarzenia leżące w zasięgu możliwości ich zmiany. I tak, zamiast prowadzić żmudne, długie i mało atrakcyjne medialnie negocjacje służące osiągnięciu międzynarodowego porozumienia, można zorganizować konferencję prasową, na której nienagannie ubrany premier czy prezydent zdecydowanym tonem wyrazi sprzeciw „lewackim” zwyczajom Europy i zapowie zmianę prawa. Problem w tym, że zmiana dotyczyć będzie prawa lokalnego, uchwalanego przez lokalnych polityków, i – co wynika z powyższych – o zasięgu lokalnym. Działania podejmowane pod płaszczykiem „przywracania bezpieczeństwa” uderzają w nas samych: ustawa antyterrorystyczna i inwigilacyjna największy wpływ wywiera nie na uchodźców, lecz na obywateli kraju, w którym obowiązuje.

Książka Piotra Niemczyka wywołuje we mnie mieszane odczucia. Z jednej strony, zawiera w sobie zbyt wiele elementów powierzchownie dziennikarskich, które z czasem ustępują jednak miejsca rzetelnym analizom. Właśnie takiego podejścia oczekuję od autora, przed dużą część swojego zawodowego życia związanego z pracą na rzecz bezpieczeństwa państwa. Z drugiej strony, jest zabarwiona politycznie w sposób zbyt jaskrawy. „Szósta rano…” zdecydowanie opowiada się po jednej ze stron, co dla zwolenników „dobrej zmiany” stanowi o jej miałkości, dla przeciwników zaś jest wyrazem słusznego sprzeciwu. Niezależnie od indywidualnej oceny warto ją przeczytać, ponieważ pokazuje jak zmienia się nasze państwo.

Recenzja ukazała się drukiem w styczniowym numerze miesięcznika „Nowe Książki” (1/2019)

Na okładce książki Piotra Niemczyka widnieje Zbigniew Ziobro, Minister Sprawiedliwości i Prokurator Generalny w jednym, na tle eksplozji bomby atomowej, ubrany w kowbojski strój… Po takim wstępie można spodziewać się lektury ścinającej z nóg, powodującej u czytelnika drgawki, napady...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

[Recenzja] Największe kłamstwo świata

Recenzja ukazała się drukiem w czerwcowym numerze miesięcznika "Nowe Książki" (6/2017)

Książka Jeana Zieglera zaczyna się od opisu skandalu - jak się później okazuje jednego z wielu. Otóż w 1996 roku demokratycznie wybrani politycy w kraju słynącym z szerokiego stosowania modelu "demokracji bezpośredniej" w ostatniej chwili odwołali debatę na temat zaangażowania Szwajcarii w proceder prania brudnych pieniędzy pochodzących od nazistów. 

Reprezentanci większości światowych mediów byli zdegustowani: jak tak można? Czy opinii społecznej nie należy się garść wyjaśnień? Traf jednak chciał, amerykański Senat był podobnego zdania i w tym samym roku przegłosował rezolucję żądającą wyjaśnienia wszystkich - w tym finansowych - okoliczności drugiej wojny światowej. Pod aktem prawnym, tworzącym aparat poszukiwawczy i - co równie ważne - otwierającym tajne dotąd archiwa, nieprzypadkowo widnieje podpis Billa Clintona: był on pierwszym prezydentem USA nieposiadającym konta bankowego w Szwajcarii.

Od 1941 roku szwajcarscy politycy doskonale wiedzieli, w jaki sposób Niemcy pozyskiwali dostarczane im złoto, mimo to współpracowali z nimi bez skrupułów. Ich nadzwyczajna usłużność względem hitlerowskich bandytów wykraczała dalece poza usługi finansowe. Już w momencie napadnięcia na Polskę Rzesza stała na skraju bankructwa, a w kwestii surowców naturalnych była zależna od zagranicy. Hitler nie mógł pokrywać rachunków markami, pozostawały mu jedynie płatności dokonywane w złocie, którego miał niewiele, bądź za pomocą dewiz, których nie posiadał w ogóle. Podbijając kraje Beneluksu i Norwegię, zdobył pokaźny łup, który musiał być wprowadzony do obiegu gospodarczego przez kogoś wiarygodnego. Szwajcaria nadawała się do tej niewdzięcznej roli wprost znakomicie.

Obok barwnych, niekiedy makabrycznych, opisów dotyczących logistycznych aspektów helweckiej służalczości, książka analizuje również mentalność szwajcarskiej klasy politycznej lat 1933-1944. To właśnie ta "miękka" jej część jest nadzwyczaj ciekawa, albowiem autor - Szwajcar z krwi i kości - dokonuje w niej niejako introspekcji społeczeństwa. Jak nietrudno się domyśleć - nadzwyczaj krytycznej. Czy możliwe, aby szanowany szwajcarski prawnik i wykładowca uniwersytecki, demokrata, antyfaszysta, przewodniczący Międzynarodowego Komitetu Czerwonego Krzyża nie widział nic zdrożnego w kierowaniu firmą zbrojeniową produkującą dla nazistów działka przeciwlotnicze czy prezesowaniu międzynarodowej spółce korzystającej z niewolniczej pracy Ukraińców przejętych bezpośrednio od SS? Aby zrozumieć brak dysonansu musimy cofnąć się do XVI wieku.

W 1598 roku Henryk IV, protestant, wprowadził we Francji edykt o tolerancji religijnej, kończąc tym samym okres wojen religijnych. Protestantom zostało przyznanych 100 relatywnie bezpiecznych oaz (miast, zamków, pałaców), które chronił autorytet króla. Kilka pokoleń później, Ludwik XIV poszedł w przeciwną stronę: katolicyzm był dla niego ideologią integrującą społeczeństwo i zapobiegającą rozpadowi kraju. Zrównał z ziemią bezpieczne dotąd protestanckie enklawy. Sami hugenoci - jako grupa społeczna - zdążyli jednak okrzepnąć i przeistoczyć się w bogatą burżuazję, toteż ci z nich, którzy uniknęli prześladowań Ludwika XIV, uciekli do państw-miast o nazwach Genewa, Zurych czy Bazylea. Przenosili też swoje majątki, lecz robili to w głębokiej konspiracji, bojąc się szpiegów Ludwika. Ta ideologia i zarazem postawa są zakorzenione w szwajcarskim społeczeństwie po dziś dzień, milczenie oraz daleko posunięta dyskrecja należą do najwyższych wartości. Ziegler zauważa, że pluralistyczna szwajcarska kultura nie istnieje, a patrzenie na kraj jako państwo wielonarodowe jest błędem. "To co istnieje, to cztery prawdziwe kultury (retroromańska, romańska, alemańska i włoska), które współistnieją obok siebie na niewielkiej przestrzeni, jednakże właściciela winnicy znad Jeziora Genewskiego, hodowcę owiec z Uri, radcę prawnego z Lugano i mnicha z Sankt Gallen dzielą prawdziwe lata świetlne". Ludzie reprezentujący te kultury "nie żyją razem ze sobą, lecz obok siebie, ignorując się i tolerując nawzajem". W sferze symbolicznej Szwajcaria jest zatem nie państwem, ale wspólnotą obronną, którą chronią przed rozpadem czynniki zewnętrzne - obcy.

Należy pamiętać, że Konfederacja Szwajcarska powstała wskutek zapoczątkowanego w XII wieku, trwającego aż do wieku XIX konsekwentnego procesu jednoczenia osobnych regionów, dolin, wolnych miast i zbuntowanych gmin. W każdej epoce Szwajcarzy postępowali dokładnie odwrotnie niż kraje sąsiednie: gdy w Europie powstawały monarchie feudalne, oni budowali niezależne państwa chłopskie. Gdy w XIX wieku formowały się suwerenne i scentralizowane państwa narodowe, Szwajcarzy stworzyli państwo feudalne. Echa tych działań pobrzmiewają do dziś: federacja sprawuje władzę tylko w określonych w konstytucji dziedzinach, natomiast kantonom pozostawiono kwestie podatkowe, szkolnictwo, wymiar sprawiedliwości. Każdy kanton ma swój rząd i parlament wybierany w wyborach. Naród rozumiany jest jako związek między ludami w dużej mierze niezależnymi, posiadającymi własne języki, kulturę, historię i religię. Łączy je konfederacja, do której wstęp był dobrowolny, a która swą jedność motywuje wspólną obroną. Jean Ziegler tak tłumaczy fenomen szwajcarskiej "demokracji": burżuazja u władzy, której trzon stanowi oligarchia finansowa, stworzyła system fikcyjnej jednomyślności i pseudorówności. Demokracja rozumiana jest jako wygłaszanie opinii, które nie podważają fundamentalnych struktur systemu - hegemonii oligarchii. Inne działania uważane są za niedemokratyczne. Właśnie temu służyła cenzura mediów w latach 1940-1945. Stratyfikacja społeczna jest taka sama od 1814 roku, kiedy Napoleon opuścił Genewę: "Te same siatki finansowe, te same rodziny, taka sama mentalność. (...) Wszędzie na kontynencie europejskim systemy władzy załamywały się, kształtowały się przy tym nowe warstwy społeczne. Nic takiego nie miało miejsca w Szwajcarii (...), nie było najdrobniejszego zachwiania hierarchii". 

Autor stawia odważne tezy - bankierów nazywa "gnomami" i "paserami", obecnej potęgi sektora finansowego upatruje w krociowych zyskach osiąganych ze współpracy z nazistami, a "dzisiejsi klienci [banków] nie nazywają się już Hitler, Himmler, Göring czy Ribbentrop, lecz Mobutu, Ceausescu, Hussein, Noriega, Suharto czy Karadzić". Profity uzyskiwane na obracaniu zasobami podejrzanych indywiduów pozwoliły stworzyć drugie najbogatsze społeczeństwo na świecie, pozbawione jednakowoż jakichkolwiek zasobów naturalnych. Ale czym jest wyłapywanie uciekających Żydów, bezlitosne szukanie kruczków prawnych pomagających w wydawaniu ich esesmanom i nacjonalizowanie ich majątków zdeponowanych w bankach wobec ton skonfiskowanych kosztowności czy obrazów sprzedawanych - już jako legalne - przez galerie w Bazylei na rzecz Göringa czy Himmlera? Czyż właśnie nie w taki sposób zapewnia się bezpieczeństwo swojego kraju? Legenda narodowa mówi jednak coś innego: Hitler nie odważył się zaatakować Szwajcarii, ponieważ bał się "jej potężnej armii gotowej do poniesienia najwyższej ofiary". Wydawać by się mogło, że ówczesna klasa polityczna nie miała wyboru, podjęła współpracę, stojąc nad krawędzią przepaści, lecz te archiwa, które nie zostały przez szwajcarską administrację zniszczone, mówią coś innego. Zakres kooperacji z nazistowskim reżimem wychodził daleko poza czyny mające na celu minimalizowanie strat własnych. Szwajcarii udało się uniknąć wojennej zawieruchy dzięki "żywemu, zaangażowanemu i zorganizowanemu współdziałaniu z III Rzeszą". 

Dla autora szczególnie bolesny jest fakt, że społeczeństwo do dzisiaj nie chce rozliczyć się ze swoją przeszłością. Politycy, bankierzy i urzędnicy różnego szczebla cały czas wykazują nadzwyczajną solidarność i zadziwiającą konsekwencję w zaprzeczaniu i zniekształcaniu obrazu sytuacji. Jeśli w ogóle podejmują współpracę z wymiarem sprawiedliwości i międzynarodowymi komisjami, czynią to w jednym celu: ugrać jak najwięcej na korzyść swojego kraju. Nie przyznawać się do niczego, co nie jest już powszechnie znane, podważać międzynarodowe ustalenia, przeciągać sprawę w nieskończoność, zasłaniać się legendarną "neutralnością", a wszystkich którzy dostarczają wiarygodnych świadectw - jak nocny stróż, który wyniósł z banku niszczone dokumenty - skazywać na kary więzienia. Notabene, został on skazany w swoim kraju, ale razem z rodziną dostał schronienie w USA.

Jean Ziegler zadaje swoim rodakom trudne pytania z niemal sadystyczną satysfakcją, robi to jednak w słusznej sprawie. Gdyby nie okrucieństwa szwajcarskiej administracji wobec Żydów, trzeba by przyznać, że Helweci korzystnie dla siebie rozegrali trudną sytuację. Książka ta może służyć politykom za poradnik "jak przetrwać wojnę i nie zniszczyć własnego kraju". 

[Recenzja] Największe kłamstwo świata

Recenzja ukazała się drukiem w czerwcowym numerze miesięcznika "Nowe Książki" (6/2017)

Książka Jeana Zieglera zaczyna się od opisu skandalu - jak się później okazuje jednego z wielu. Otóż w 1996 roku demokratycznie wybrani politycy w kraju słynącym z szerokiego stosowania modelu "demokracji bezpośredniej" w ostatniej chwili odwołali...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

NIEPEWNOŚĆ – MATKA WSZYSTKICH LĘKÓW [RECENZJA, ZYGMUNT BAUMAN, OBCY U NASZYCH DRZWI]

Recenzja ukazała się drukiem w marcowym numerze “Nowych Książek” (3/2017)

Cieszy krótka, acz bardzo treściwa książka autorstwa jednego z największych polskich socjologów: Zygmunta Baumana. “Obcy u naszych drzwi” jawi się jako kieszonkowa “instrukcja obsługi” życia, które zmienia się na naszych oczach.

Szok wywołany dantejskimi scenami z imigrantami w roli głównej stopniowo staje się rutyną normalności: zdjęcia utopionych dzieci wyrzucanych na brzeg, płoty z drutu kolczastego, ludzie stłoczeni na krypach ledwo przebijających się przez fale. Kiedy ostatnio widzieliśmy podobne przekazy? Huragan Katrina? Rozpad Jugosławii i krwawa wojna na Bałkanach? Druga wojna światowa? Otóż nie, to był rok 2016 na granicach Unii Europejskiej.

Masowe migracje nie są zjawiskiem nowym, zmianom ulegają jedynie ich kierunki. Spowodowane jest to naszą – ludzką i społeczną – naturą: cywilizacja sama w sobie generuje ludzi “zbędnych”, lokalnie nieużytecznych. Zawsze tak było, gdyż wojny, rewolucje, wadliwe sposoby działania lokalnych gospodarek towarzyszą nam od zarania. Destabilizacja Bliskiego Wschodu doskonale wpisuje się w klasyczne powody migracji.

Społeczeństwa Europy ogarnął strach i to własnie on stanowi przedmiot rozważań Baumana. Nie jest wszak tak, że całe społeczeństwo boi się imigrantów: biznes cieszy się z napływu taniej i nienawykłej do zrzeszania się w związki zawodowe siły roboczej. Najbardziej lękowe postawy prezentują ludzie „wytworzeni” przez wiele nowoczesnych gospodarek. Są to ci, których prześladuje poczucie kruchości ich egzystencji, niepewności, przyszłości, pozycji ich samych oraz ich dzieci. Ze względu na całkowitą destabilizację Bliskiego Wschodu, jak też wysoki standard życia w Europie, mało prawdopodobne, by masowe ruchy migracyjne ustały. “My” bronimy się stawiając mury, “Oni” wykazują się coraz większą determinacją i kreatywnością. “My” żyjemy w miarę dostatnio i spokojnie, “Oni” walczą o – dosłownie – przeżycie. Nawet jeśli nie muszą uciekać przed lokalnymi bojówkami, to i tak pracują ciężko za marne wynagrodzenie. Cóż dziwnego, że szukają dla siebie lepszej przyszłości? Wystarczy spojrzeć na polskich pracowników w Anglii, Niemczech czy Norwegii – tam to właśnie “My” byliśmy “obcymi” szukającymi lepszego losu.

Z naszego punktu widzenia to ludzie pukający do naszych – europejskich – drzwi są “obcymi”. Budzą niepokój, bo nie wiemy o nich nic. Bauman pisze: “Tym, co ratowało white thrashów z południowych stanów Ameryki przed piekłem bolesnej nienawiści do samych siebie, była obecność czarnoskórych, podludzi, którym brakowało przywilejów, jakimi mogli się pochwalić najubożsi biali. Lepiej być rdzennym misérables, niż bezpaństwowym przybłędą”. Innym czynnikiem wyszczególnianym przez autora jest – choćby potencjalna – możliwość utraty zdobytej pozycji. Przestaliśmy bowiem mieć wpływ na rozwój wypadków. Czy łatwo zrozumieć złożone procesy globalizacyjne, na tyle silne, że z pozoru mało istotne wydarzenia w dalekiej chińskiej prowincji mogą wpływać na zmianę naszej sytuacji? I to w naszym własnym domu. Oczywiście prościej przerzucić odpowiedzialność za pogorszenie naszego losu na inny, łatwy cel.

Także politycy mają swoje za uszami. Uprawiana przez nich sekurytyzacja – polegająca na przenoszeniu uwagi z trudności, z którymi nie są w stanie (lub w ogóle nie próbują) sobie poradzić, na problemy łatwe do pomyślnego rozwiązania – to tylko jeden z zarzutów Baumana. Nie sposób pominąć tu indywidualizacji, czyli przerzucania przez rządzących odpowiedzialności za rozwiązywanie bolączek całego społeczeństwa na jednostki, niedysponujące oczywiście odpowiednimi środkami. Jednostki te zdane są same na siebie, nie radzą sobie z problemami generowanymi globalnie, w związku z tym odczuwają frustrację i złość. Znaczenie ma również erozja suwerenności terytorialnej istniejących państw, napędzana przez proces globalizacji. Za globalizacją władzy nie idzie globalizacja polityki, co oznacza, że “zdolność do załatwienia pewnych spraw” nie łączy się z “możliwością decydowania, jakie sprawy należy załatwić”. Stąd już tylko mały krok do wyczekiwania Silnego Przywódcy, który przedstawia prostą receptę na skomplikowane zagadnienia. Bauman powtarza za Hobsbawmem i Hrochem to, co wszyscy czujemy instynktownie: nacjonalizm oraz narodowość są substytutami czynników integrujących w kruszejącym społeczeństwie. Gdy upada społeczeństwo, wspólnota narodowa jawi się jako ostateczna gwarancja bezpieczeństwa.

Dlaczego jednak prostacki w formie i treści izolacyjny nacjonalizm nie stanowi rozwiązania globalnych problemów? Odpowiedź daje Benjamin Barber w książce manifeście Gdyby burmistrzowie rządzili światem. Dysfunkcyjne kraje, rozkwitające miasta: budowanie państwowości na izolacjonistycznych postawach nie jet wydajne w skali globalnej. Nacjonalizm sprawdza się jako recepta na niepodległość i wolność autonomicznych narodów, lecz ponosi całkowitą porażkę w przypadku powszechnego występowania współzależności. Wnioski Baumana są alarmujące: upadające społeczeństwa, pokładające nadzieję w mężu opatrznościowym, w gruncie rzeczy szukają zaczepnego, wojującego nacjonalisty. Człowieka, który obieca zatrzymać globalizację, spuścić psy i zamknąć bramy, które już dawno wypadły z zawiasów. Dla nieprzekonanych autor Obcych… proponuje lekturę dodatkową w postaci ciągle aktualnej książki Hobsbawma Narody i nacjonalizm po 1780 roku.

Ostatni rozdział prezentuje się nader ciekawie, albowiem traktuje o korzeniach zjawiska internetowego hejtu. Bauman wyróżnia dwa tryby życia, między którymi przełączamy się niemal niezauważalnie. Tryb offline to tradycyjne życie, tu i teraz, heterogeniczne, heteronomiczne, wielogłosowe. W tym trybie podejmujemy wybory rzadko kiedy jednoznaczne, a ich konsekwencji nie sposób przewidzieć. Natomiast tryb online jest życiem w wirtualnej rzeczywistości, gdzie dominują uproszczenia, złudna wizja bezgranicznej wolności. To świat całkowicie podporządkowany jednostce, albowiem do “strefy komfortu” wpuszczamy ludzi nam podobnych. Co w trybie offline nie jest, rzecz jasna, możliwe.

Autor przestrzega jednak przed potępianiem internetu jako takiego, zaleca traktować go jako narzędzie. Przyczyną wykorzystywania tegoż narzędzia do szerzenia nienawiści jest natomiast wycofanie się państwa z zapewnienia podstawowej siatki bezpieczeństwa (finansowego, socjalnego). Wszyscy teraz funkcjonujemy w ramach rynkowej konkurencji, nagradzani są nieliczni wygrywający, więc podchodzimy do innych nieufnie – mogą oni zabrać należne nam dobra, których i tak jest dramatycznie mało. Rozwiązaniem, według Baumana, byłaby stara, dobra konwersacja – droga do wzajemnego zrozumienia, szacunku oraz zgody. Musimy znaleźć wspólny język, to kwestia życia lub śmierci. Wspólnego życia lub wspólnej śmierci.

NIEPEWNOŚĆ – MATKA WSZYSTKICH LĘKÓW [RECENZJA, ZYGMUNT BAUMAN, OBCY U NASZYCH DRZWI]

Recenzja ukazała się drukiem w marcowym numerze “Nowych Książek” (3/2017)

Cieszy krótka, acz bardzo treściwa książka autorstwa jednego z największych polskich socjologów: Zygmunta Baumana. “Obcy u naszych drzwi” jawi się jako kieszonkowa “instrukcja obsługi” życia, które zmienia się na...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

EUROPO, NIE IDŹ TĄ DROGĄ [RECENZJA, T. PIKETTY, CZY MOŻNA URATOWAĆ EUROPĘ?]

Recenzja ukazała się drukiem w styczniowym numerze “Nowych Książek” (1/2017)

Na wieść o szykowanym przez wydawcę polskim tłumaczeniu książki Thomasa Piketty’ego przywołałem w pamięci wrażenia wywołane przez jego “Kapitał w XXI wieku” – opasłe, prawie siedmiusetstronicowe tomiszcze, którego główne przesłanie można sprowadzić do prostej zależności: r>g, oznaczającej, że dochody z kapitału przewyższają dochody z pracy czy produkcji.

Piketty udowodnił tym samym, że na nierówności dochodowe zdecydowanie bardziej podatni są pracownicy utrzymujący się z pracy najemnej niż właściciele odpowiednio wysokiego kapitału, żyjący z odpowiednio wysokiego oprocentowania tegoż. Mówiąc innymi słowy: bardziej opłaca się czerpać korzyści z obrotu zgromadzonym już kapitałem (także poprzez spekulacje giełdowe), aniżeli zainwestować go w produkcję. Pomimo krytyki odnoszącej się do obranej przez Piketty’ego metodologii dla wielu osób był to intelektualny powiew świeżości.

Z tym większym zaciekawieniem zasiadłem do lektury Czy można uratować Europę? we Francji wydanej w 2012 roku. Tym razem Thomas Piketty nie zasypuje czytelnika ogromem statystyk, wykresów czy złożonością teorii ekonomicznych, albowiem książka okazuje się być antologią felietonów autora zamieszczanych na łamach lewicowego dziennika “Liberation” w latach 2004-2012. Czytając ją należy pamiętać o przyjętej perspektywie czasowej: felieton otwierający zasadniczą część książki ma datę wrzesień 2004 roku, zamykający zaś grudzień 2011. Oznacza to, że poszczególne teksty oddają poglądy i nastroje autora rozciągnięte na bardzo interesujący okres w historii zjednoczonej Europy: począwszy od największego w dziejach Unii Europejskiej rozszerzenia (obejmującego Polskę, Czechy, Słowację, kraje bałtyckie – Litwę, Łotwę i Estonię – oraz Węgry, Cypr i Maltę), poprzez odciskający swe piętno po dziś dzień kryzys finansowy i gospodarczy z roku 2008, kończąc zaś na widocznych już gołym okiem pęknięciach unii gospodarczo-walutowej w roku 2012.

Ułożone chronologicznie felietony tworzą spójną całość, z której można wyciągnąć zaskakująco konstruktywne wnioski. Zasadniczym pytaniem jest aktualność tych wniosków, albowiem nic nie wskazuje na to, aby dzisiejsza Unia Europejska już wyszła – bądź była w procesie wychodzenia – obronną ręką z ogromnych perturbacji grożących jej rozpadem. Już sama przedmowa daje do myślenia: stawiane przez Thomasa Piketty’ego pytanie o kierunek rozwoju Unii Europejskiej (“Czy UE spełni nadzieje, jakie tylu z nas w niej pokłada? (…) Czy stanie się kontynentalnym mocarstwem i ostoją demokracji?” kontra “rozregulowany instrument technokratyczny, narzędzie konkurencji wszystkich ze wszystkimi i upokarzania państw przez rynki?”) dzisiaj wydaje się mało istotne wobec problemu najpoważniejszego i na swój sposób ostatecznego: czy Unia w ogóle przetrwa? Czy największe osiągnięcie europejskich krajów, mające na celu zapobieżenie kolejnej krwawej wojnie, rozpadnie się niczym postawiony na piasku domek z kart wystawiony na huraganowe wiatry? Czy ktoś jeszcze pamięta, w jakim celu budowano filary dzisiejszej UE – Europejską Wspólnotę Węgla i Stali, Europejską Wspólnotę Gospodarczą i Europejską Wspólnotę Energii Atomowej?

Dzięki przyjętej przez Piketty’ego – w dużej mierze francuskiej – optyce dowiadujemy się o zakulisowych politycznych rozgrywkach (nie tylko w centroprawicowej UMP – Union pour un mouvement populaire), poznajemy sekrety rozliczeń podatkowych małżeństw i par funkcjonujących w oparciu o istniejący od 1999 roku PACS (Pacte civil de solidarité, francuskie rejestrowany związek partnerski, pozwalający legalizować nieformalne związki między dwoma osobami bez względu na płeć), oraz adresie siedziby francuskiego ministerstwa gospodarki i finansów. W tym miejscu pochwała należy się tłumaczowi za objaśnienie każdego francuskiego skrótu, bez tej dodatkowej informacji czytelnicy nieznający języka francuskiego na własną rękę musieliby szukać znaczenia nazw (Conseil de l’emploi, des revenus et de la cohésion Sociale czy Association pour le regime de retraite compleméntaire des salariés). Felietony na temat stosowanych niegdyś w USA kwot imigrantów (zastąpionych w 1965 roku przez system oparty o kategorie funkcjonalne) mieszają się z refleksjami dotyczącymi reorganizacji francuskiego szkolnictwa wyższego i systemu emerytalnego (popartych przykładami doskonale przemyślanych reform w Szwecji), pomysłem zastąpienia hamującego spekulacje finansowe podatku Tobina przez globalny (!) podatek od wymiany handlowej, czy spostrzeżeniami odnoszącymi się do współpracy administracji państwowej, prywatnego biznesu i uczelni wyższych w procesie tworzenia innowacji na skalę światową. Nacisk na zwiększenie innowacyjności francuskiej gospodarki jest w książce wyraźnie widoczny, podobnie jak niekończące się postulaty uproszczenia systemu podatkowego, w którym obowiązuje teraz siedem progów oraz tarcza podatkowa. Dzięki takiemu właśnie prawu podatek od dochodów Liliane Bettencourt – najzamożniejszej osoby we Francji, zajmującą dziesiątą lokatę wśród najbogatszych ludzi na świecie – w ciągu 10 lat wyniósł niewiele ponad 6% rocznie. A przecież z punktu widzenia szarego obywatela Republiki jedyną “zasługą” nieparającej się żadną pracą Liliane Bettencourt jest – jak twierdzi Piketty – odziedziczenie fortuny.

Z wypiekami na policzkach czyta się felietony dotyczące wydajności pracy i kształtowania systemu edukacji. Uważam, że są to jedne z bardziej wartościowych tekstów w książce. Autor zwraca uwagę na rozbieżności pomiędzy czasem pracy i wydajnością pracownika we Francji i Wielkiej Brytanii, oraz poddaje krytycznej ocenie brytyjski system szkolnictwa. Jego dywagacje wydają się znacznie wychodzić poza tradycyjne francusko-brytyjskie animozje, a w dobie szukania przez polskie władze sojuszników po drugiej stronie Kanału La Manche warto spojrzeć na nie z głębszą refleksją. W tym miejscu zwrócę uwagę czytelników na istotny fakt – Piketty nie jest zwolennikiem stosowanego we Francji trzydziestopięciogodzinnego (!) tygodnia pracy. W ciekawym i wymagającym głębszego namysłu tekście traktującym o różnicach we francuskim i brytyjskim systemie edukacji można przeczytać, że Wielka Brytania – pomimo rządów Margaret Thatcher – jest krajem niedokształconym i mało wydajnym, dlatego też musi uciekać się do stosowania metod charakterystycznych dla krajów biednych: dumpingu podatkowego i dłuższego czasu pracy. Według autora jest to skutek niedofinansowania systemu edukacji i jego zróżnicowania społecznego (klasowego). W związku z tym dostaje się także Irlandii, która swój model gospodarczy oparła o niską stawkę podatku – około 12% przy stawkach minimum 25% stosowanych przez rozwinięte kraje Unii Europejskiej. Na jej usprawiedliwienie Piketty przytacza ważny argument – dlaczego Irlandia ma stosować wyższą stawkę podatku, jeśli w Polsce i krajach regionu stosowana jest podobna taktyka? Rozwiązaniem – tyleż idealistycznym, ile teraz niewykonalnym – jest wprowadzenie w ramach Unii Europejskiej jednolitej stawki podatku od przedsiębiorstw. Jednak trudno zgodzić się z nazbyt odważnym, moim zdaniem, stwierdzeniem Francuza, jakoby Wielką Brytanię czekał rychły upadek.

Ostatnią część omawianej książki stanowi dodatek składający się z trzech felietonów napisanych już w roku 2015, dotyczących działań wobec Państwa Islamskiego, losów regionu rozciągającego się od Egiptu, przez Syrię, Irak, Półwysep Arabski, aż po Iran oraz podejścia Francji (czy szerzej – Zachodu) do petrodolarów zarabianych na współpracy z lokalnymi reżimami. Piketty sprytnie spina je klamrą nierówności społecznych. Czy nie jest to zbyt duże uproszczenie?

Czy Thomas Piketty udziela odpowiedzi na postawione w tytule książki pytanie: czy można uratować Europę? Czytelnicy szukający prostych rozwiązań dostrzegą zarysowane w tekście zręby polityki, na której należy budować przyszłość Kontynentu: innowacyjne gospodarki, współpraca biznesu ze szkołami wyższymi, pracodawców z pracobiorcami, przejrzyste i jak najmniej skomplikowane systemy podatkowe, zmiana podejścia do administracji; państwo samo w sobie nie jest wrogiem utrudniającym życie, lecz przewidywalnym wspólnikiem, który w sytuacji kryzysowej służy swym ramieniem. Ja jednak traktuję ją jako przewodnik wskazujący kierunek realizacji europejskiego projektu – federalizacja, czyli dalsza integracja. Lepiej będzie dla nas wszystkich, jeśli zdrowy rozsądek weźmie górę nad emocjami.

EUROPO, NIE IDŹ TĄ DROGĄ [RECENZJA, T. PIKETTY, CZY MOŻNA URATOWAĆ EUROPĘ?]

Recenzja ukazała się drukiem w styczniowym numerze “Nowych Książek” (1/2017)

Na wieść o szykowanym przez wydawcę polskim tłumaczeniu książki Thomasa Piketty’ego przywołałem w pamięci wrażenia wywołane przez jego “Kapitał w XXI wieku” – opasłe, prawie siedmiusetstronicowe tomiszcze, którego główne...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

NIE W MOIM IMIENIU [RECENZJA, N. GOLE, MUZUŁMANIE W EUROPIE – DZISIEJSZE KONTROWERSJE WOKÓŁ ISLAMU]

Recenzja ukazała się drukiem w lutowym numerze “Nowych Książek” (2/2017)

Krakowskie wydawnictwo “Karakter” kojarzy się czytelnikom z ambitnymi specjalizacjami. Do takiej kategorii zaliczyć można jego nowy tom, który samym swoim powstaniem wkłada kij w mrowisko.

W czasach politycznego i religijnego radykalizmu, dzielenia ludzi na lepszych i gorszych, tutejszych i przyjezdnych, łączenia słów “patriotyzm” i “ojczyzna” z “wróg” oraz “śmierć” książka Muzułmanie w Europie autorstwa tureckiej socjolożki Nilüfer Göle jawi się jako wyczekiwany głos rozsądku. Autorka stara się pokazać, iż Europa ma wielowiekową wspólną historię z islamem i muzułmanami. Przesłaniają ją jednak takie wydarzenia, jak te ze stycznia 2015 roku, kiedy we Francji zastrzelono dziesięć osób w redakcji “Charlie Hebdo”, zamordowano trzech policjantów (w tym jednego, z zimną krwią, leżącego na chodniku) i wzięto zakładników w koszernym sklepie, gdzie podczas wymiany ognia z francuskimi komandosami zginęli terroryści i czworo klientów.

Nilüfer Göle stawia sobie za cel opisanie dynamiki skomplikowanych stosunków między mniejszością muzułmańską a społeczeństwami Europy, za punkt początkowy opowieści obierając wydarzenia z maja 1968 roku. Wówczas społeczeństwo francuskie doświadczyło kolejnej fali sekularyzacji – emancypacja kobiet czy mniejszości seksualnych przestały być pustym frazesem. Na czele rewolucji obyczajowej stają rysownicy i dziennikarze gazety “Charlie Hebdo” – wtedy pod nazwą “L’Hebdo Hara-Kiri”. Zyskali oni status legendy, albowiem ich “impertynenckie pióra zwalczające wszelkie formy hegemonii religijnej czy moralności publicznej” doskonale wpisywały się w proces zachodzących zmian. Islam wraz ze swoimi normami obyczajowymi pojawił się w latach dziewięćdziesiątych w społeczeństwie już zlaicyzowanym i seksualnie wyemancypowanym, toteż kolejne pokolenie grafików pracujących dla “Charlie Hebdo” uznało za właściwe naśladowanie walki starszych kolegów z kapłanami i wzięło na warsztat islam jako nową formę ucisku religijnego.

Książka jest efektem badań prowadzonych przez naukowców z Wyższej Szkoły Nauk Społecznych na przestrzeni czterech lat (2009-2013) w dwudziestu jeden miastach Europy: Tuluzie, Stambule, Mediolanie, Bolonii, Londynie, Kolonii, Berlinie, Lyonie, Birmingham, Oslo, Rotterdamie, Treviso i Wiedniu. Badacze pojawiali się zatem tam, gdzie dochodziło do ważnych wydarzeń inspirowanych tarciami pomiędzy religiami – strajków, protestów i zamieszek. Metodologia polegała zaś na przeprowadzeniu ankiet, wywiadów i konfrontacji grupowych. Ostatnia forma wydaje się być najciekawszą – badacze zestawiali ze sobą osoby reprezentujące różne środowiska. Najwięcej skrajnych emocji zmaterializowało się w grupie, której uczestniczkami były między innymi reprezentantki włoskiej skrajnej prawicy z Ligi Północnej – debata polegała na zakrzyczeniu innych, wysuwaniu argumentów wielce uproszczonych (czasami nawet kłamliwych), obrażaniu wszystkich, którzy ośmielili się wyrazić swoje zdanie.

Konkluzje wypływające z tych badań są jednak optymistyczne. Otóż dla większości muzułmanów przebywających w Europie praktykowanie islamu wymaga rewizji praw i przepisów tegoż, albowiem ich religijność musi dostosować się do kontekstu europejskiego, a więc świeckich reguł. Fanatyczne postawy á la ISIS i przemoc są odrzucane: Not in my name! Zdecydowana większość badanych zalicza się do klasy średniej (co jest jednym z zarzutów wysuwanych pod adresem autorki): 19-40 lat, pracujący w wolnych zawodach (architektura, adwokatura, reżyseria, medycyna, artyści, graficzy, raperzy), udzielający się w stowarzyszeniach i NGO-sach (organizacjach pozarządowych), znaleźli się także radni i posłowie.

Skąd zatem tak daleko idące nieporozumienia między wyznawcami poszczególnych religii? Nilüfer Göle stara się je wyjaśnić, przybliżając Europejczykom świat muzułmańskich. Weźmy chociaż słowo “meczet” – kojarzy się nam ono z odpowiednikiem naszego kościoła czy świątyni. Tymczasem powinniśmy postrzegać meczet jako element tkanki miejskiej, albowiem wchodzi on w skład zespołu architektonicznego złożonego z wewnętrznego dziedzińca, krytego targu, madrasy, biblioteki, wieży z zegarem, fontanny, stołówki, przychodni zdrowia. Jednym słowem – jest to miejsce skupiające i organizujące lokalne życie społeczne.

Inaczej też postrzegamy świętości – u nas pojęcie świętości zostało rozmyte, w islamie z kolei okrzepło. My, Europejczycy, nie wiemy już, co jest boskie, a co ludzkie, oni, muzułmanie, wiedzą to doskonale. Dlatego też krytykowanie Mahometa, rysunki czy dowcipy na jego temat wywołują oburzenie. Europejscy muzułmanie rozumieją jednak, że u nas – w przeciwieństwie do islamu – sztuka ma kwestionować, zadawać pytania i szydzić. Problemem są rozbieżności w uznaniu autorytetu. W islamie istnieje bowiem “wiele autorytetów religijnych. Władzę religijną mogą sprawować suficcy szajchowie, mufti, kadi (sędziowie trybunałów), nauczyciele w madrasach, chatib (imamowie wygłaszający chutby w meczecie), jak też osoby pełniące rozmaite inne funkcje, nominowane przez władze państwowe lub uznawane przez wspólnotę”. Koran nie precyzuje (a już tym bardziej nie narzuca) zasad noszenia chust – nakaz zasłaniania twarzy chusta nie należy do sfery religii (ibadat), ale do sfery stosunków społecznych (muamalat). Sam islam nie jest też jednorodny – istnieją cztery główne nurty prawodawstwa muzułmańskiego, a szariat każdy z wierzących poddaje samodzielnej wykładni. Większość badanych odrzuca małżeństwa aranżowane, kary cielesne, honorowe zabójstwa czy kamienowanie. Z książki dowiadujemy się także, że można łączyć islam z wegetarianizmem, naturopatią czy spożywaniem ekologicznych produktów.

Göle ocenia krytycznie rolę mediów, które w kreowaniu emocji zajmują pozycje dychotomiczne. Działają na zasadzie tworzenia kontrastów i podsycają konflikt zamiast go gasić – jako przykład autorka podaje rasistowskie i prostackie teksty Oriany Fallaci oraz Michela Houllebecqa. Ten drugi, znany we Francji ze swego negatywnego stanowiska wobec maja 1968, opublikował w 2001 roku Platformę, powieść, której główny bohater nazywa islam “najgłupszą religią świata” i wyraża zadowolenie ze śmierci Palestyńczyków. Oriana Fallaci – ceniona korespondentka wojenna w Meksyku, Libanie i Wietnamie – napisała z kolei Wściekłość i dumę. Nilüfer Göle charakteryzuję tę książkę jako antymuzułmański manifest, nieudolnie odwołujący się do Huntingtona (“zderzenie cywilizacji”), przedstawiający islam jako nowego wroga Zachodu. Dlaczego wiele osób nie ma oporów, aby w ten sposób mówić o śmierci obywateli innych krajów czy wyznawcach innych religii, a jeśli stawia się w miejsce Palestyńczyka Polaka lub zamienia muzułmanina na katolika, czuje oburzenie? Czyżby aliena vitia in oculis habemus, a tergo nostra sunt?

Ciekawie prezentuje się rozdział poświęcony współistnieniu islamu i judaizmu. Autorka pyta, czy żydzi nie stali niegdyś na pozycji zajmowanej dziś przez muzułmanów? Muzułmanie mają swój szariat, żydzi – halachę. Jedni oraz drudzy praktykują ubój rytualny i obrzezanie. Jednak ortodoksyjni żydzi – tak jak fanatyczni wyznawcy islamu – stanowią, zdaniem autorki, zdecydowaną mniejszość. Jeśli negujemy prawo do bycia wyznawców islamu, to wykażmy się jasnością myślenia oraz minimalną dawką konsekwencji i zanegujmy także zwyczaje żydowskie – koszerność, obrzezanie i ubój rytualny. Czyż nie jest aż nadto widoczne odstępstwo żydowskich zwyczajów od zwyczajów chrześcijańskiej Europy?öÖ

Nilüfer Göle unika skrajnych założeń, jako Turczynka związana z europejskimi uczelniami wyższymi rozumie złożoność sytuacji. Jej książka nie jest mapą drogową ukazującą konkretne rozwiązania służące pokojowemu istnieniu wyznawców wielu religii, ale wnosi do dyskusji ważny punkt widzenia. Warto poświęcić jej kilka wieczorów, albowiem pomoże w dostrzeżeniu drugiego człowieka. Innego. Ale jednak takiego samego jak my.

NIE W MOIM IMIENIU [RECENZJA, N. GOLE, MUZUŁMANIE W EUROPIE – DZISIEJSZE KONTROWERSJE WOKÓŁ ISLAMU]

Recenzja ukazała się drukiem w lutowym numerze “Nowych Książek” (2/2017)

Krakowskie wydawnictwo “Karakter” kojarzy się czytelnikom z ambitnymi specjalizacjami. Do takiej kategorii zaliczyć można jego nowy tom, który samym swoim powstaniem wkłada kij w mrowisko.

W czasach...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to