W przypadku tej książki właściwie postawione pytanie nie dotyczy, jak się zdaje jej ściśle literackich walorów (w każdym razie te wydają się zepchnięte na dalszy plan), lecz raczej hipnotycznej mocy przyciągania i "usidlania" czytelnika, którego to fenomenu "pochodną" jest oszałamiająca popularność bohaterki/bohaterów.
Ze zdziwieniem dowiaduję się, że dziś, w tak diametralnie odmienionych realiach "czar nadal działa", a książka nie utraciła nic ze swego magnetyzmu i z lekkim niedowierzaniem rejestruję doniesienia o coraz to młodszych pokoleniach potencjalnych naśladowców, o "przemienionych".
Jeżeli prawdą jest koncepcja postrzegająca język/literaturę/opowieść w kategoriach wirusowej infekcji, to "Dzieci z Dworca..." stanowią bez wątpienia jeden z bardziej jadowitych i żywotnych "memów" w historii literatury popularnej.
Nigdy nie zapomnę pewnej godziny geografii w liceum, jednej z tych "bezpańskich" lekcji, kiedy to nauczycielka wymknęła się z klasy dyskretnie, "po angielsku", zostawiając nas na pastwę naszych własnych eksploracji. Wtedy to właśnie, na fali ogólnego zamieszania przydryfowała do mnie Czarna Książka. Okładka "szczerzyła się" jakimś pseudo-industrialnym (choć wtedy z pewnością nie znałam jeszcze tego określenia;)) "odstraszaczem" (a w rzeczywistości magnesem dla najniższych instynktów) jak z tabloidów i do tego jeszcze ta super-pretensjonalna naklejka "trucizna"...
No ale nic, "przełknęłam" jakoś tą estetykę (choć prawdę powiedziawszy już wtedy o mały włos się nią nie zakrztusiłam), po czym kompletnie wsiąkłam w "Krystynkę".
Pierwszą rzeczą, która mnie uwiodła, był język, którym posługuje się bohaterka-pomimo mojego licealnego wieku nigdy wcześniej nie zetknęłam się z takim sposobem komunikowania, a zatem łatwo wpadłam w pułapkę. Zadziorny, wulgarny język (przypuszczam, ze zgrabnie wyszlifowany-"zmontowany" przez promujących Christiane dziennikarzy na potrzeby książki)idealnie współgra z wartkim, nonszalanckim, zamaszystym/entuzjastycznym sposobem narracji, co zupełnie "nie komponuje się" z PRAWDZIWĄ, klaustrofobiczną, znojną rzeczywistością nałogu.
Ale też i sama Christiane tak właśnie postrzega samą siebie, otaczającą ją rzeczywistość i swoje weń miejsce, a ponieważ fakty docierają do nas w pierwszej osobie liczby pojedynczej, a zatem po wizycie w salonie SPA subiektywnego oglądu-przeto nie należy się dziwić, że ostatecznie uzależnienie jawi się jako rodzaj łatwo dostępnego "gwiazdorstwa dla ubogich". Heroinowa, wewnętrzna "iluminacja" łatwo zamienia pożyczone od mamy buty na wysokim obcasie w dizajnerskie szpilki, wyniszczone ciało w nienaganną sylwetkę, zaś otępiałe oczy w charyzmatyczne "szkła kontaktowe".
"Na tym peronie pod Kurfuerstendamm czułam się jak gwiazda pomiędzy takimi samymi jak ja gwiazdami."-puentuje Christiane i wydaje się, że ta odważna deklaracja, niefrasobliwa "spowiedź z autoiluzji" jest absolutnie kluczowa dla tej opowieści, nietylko kreuje dlań psychologiczne dekoracje, imitując zwodniczo płynny, transowy rytm akcji (podczas gdy w istocie uzależnienie to wyboista droga pełna potknięć, poobijanych kolan i "oddechów do połowy pustych"), ale stanowi wyczerpującą odpowiedź na pytanie o fenomen "ustawiania się w kolejce" do straganu z awatarami/odbiciami i "akcesoriami" bohaterki.
Klimatyzacja w metrze, mierzwiąca włosy Christiane na filmie to sztuczny wiatr jaki modeluje fryzury modelek i aktorek na planie reklam i w trakcie sesji zdjęciowych.
Kiedy nasza-nomen omen-"heroina" opowiada o "podkasywaniu sukienki w kolejce podziemnej aż do pępka, tylko po to, aby się podrapać", zamiast niesmacznego widoku odurzonej, bez wątpienia niezbyt atrakcyjnej małolaty przewrotna magia/dekoder opowieści sprawia, że oglądamy niemal Marilyn Monroe w jej topowym numerze-stojącą na kratce klimatyzacji, droczącą się zmysłowo z luksusową sukienką i flirtującą z lubieżnym podmuchem. Światła w podziemiach metra to z punktu widzenia psychologii bohaterów dokładnie te same jupitery, w których cieple grzeje się Harry Goldfarb z "Requiem dla snu" wjeżdżający na Most Brooklyński, gładko i niepostrzeżenie przekraczając granice pomiędzy rzeczywistością a urojeniem. Ten sam blask opromienia jego matkę-Sarę, kiedy w swych chorych fantazjach przechodzi przez "scenę", nieuchronnie brnąc w kierunku kulminacji swego obłędu-"Czerwony Kapturek", któremu wszystko się pomyliło, marzący o ucieczce z ponurej kuchni Kopciuszek, oszukany przez księcia-wilka spotkanego w telekomunikacyjnej dżungli, który podstępnie wcisnął jej stopy w złote pantofelki, rychło zamieniające się w makabryczne Czerwone Trzewiczki, takie, co to aby je zzuć, potrzebują pomocy, no cóż...kowala albo rzeźnika.
Podziemia metra, hala dworcowa Kurfuerstendamm, Most Brooklyński ("Requiem dla snu")-wszystkie te miejsca posiadają wspólny walor sceny, wybiegu dla modelek, studio, w którym pozuje się do zdjęć. Dzięki zastosowaniu prostego triku narracji z pierwszej ręki i bez "filtra" (kompletne zaprzeczenie "kręcenia z off'u"), Christiane zostaje przez czytelnika "zdjęta" prosto ze swojego Mostu Z Lampionami, iluzorycznej Promenady Do Białego Dnia, gdzie obowiązuje zafałszowana logika planu zdjęciowego-w tym sztucznie spreparowanym pejzażu istnieje tylko bohaterka, rozkołysana biodrami, niesiona przez swoje trzewiki, z włosami i biustem falującymi w spowolnionym rytmie podnoszenia i opadania-reszta świata zostaje upchnięta po kątach, aż do ostatniej, najmniejszej molekuły...
I taka właśnie trafia do rąk czytelnika-prosto ze swojej własnej chorej głowy, z krzywego lustra w barze "Pod Papugami", po hrabiowsku rozbujana, pokonująca przeszkody płynnie jak, nie przymierzając, gazela, a choćby i nawet poplątały jej się te niebotyczne obcasy-kopytka, to i tak "w swojej nędzy jeszcze królewska". Nawet kiedy ma kłopoty, to tak naprawdę są one wyłącznie pretekstem do pokazania "klasy" bohaterki. Głód narkotyczny, cięcie, dramatyczna decyzja, cięcie, dziany klient podany jak na tacy i szybki "inicjacyjny" blowjob za bajońskie "wynagrodzenie", cięcie, równie szybka transakcja z dealerem, cięcie, "pogięty" Detlef symulujący oburzenie, bardzo szybkie cięcie ("because you got no time")-wkłucie i happy end...
"I'm feeling good/I'm feeling oh so fine..." Cóż, materiał w sam raz na kultową piosenkę dla Lou (R.I.P.), ale jak na opowieść to trochę zbyt duży "skrót"...
Wszystko toczy się, zdawałoby się, pod dyktando scenariusza napisanego przez życie dla niejakiej Christiane F. To jedna z tych opowieści, w których makijaż rozmazuje się tylko umyślnie, pod czujnym okiem charakteryzatora, a problemy, no cóż, opowieść potrzebuje surowca, aby akcja mogła się rozwijać i promować gwiazdę...
Czy możemy się jeszcze dziwić, że "mem" Christiane i jej przesłanie "heroinowego gwiazdorstwa" są tak bardzo zaraźliwe?
W przypadku tej książki właściwie postawione pytanie nie dotyczy, jak się zdaje jej ściśle literackich walorów (w każdym razie te wydają się zepchnięte na dalszy plan), lecz raczej hipnotycznej mocy przyciągania i "usidlania" czytelnika, którego to fenomenu "pochodną" jest oszałamiająca popularność bohaterki/bohaterów.
Ze zdziwieniem dowiaduję się, że dziś, w tak...
W przypadku tej książki właściwie postawione pytanie nie dotyczy, jak się zdaje jej ściśle literackich walorów (w każdym razie te wydają się zepchnięte na dalszy plan), lecz raczej hipnotycznej mocy przyciągania i "usidlania" czytelnika, którego to fenomenu "pochodną" jest oszałamiająca popularność bohaterki/bohaterów.
Ze zdziwieniem dowiaduję się, że dziś, w tak diametralnie odmienionych realiach "czar nadal działa", a książka nie utraciła nic ze swego magnetyzmu i z lekkim niedowierzaniem rejestruję doniesienia o coraz to młodszych pokoleniach potencjalnych naśladowców, o "przemienionych".
Jeżeli prawdą jest koncepcja postrzegająca język/literaturę/opowieść w kategoriach wirusowej infekcji, to "Dzieci z Dworca..." stanowią bez wątpienia jeden z bardziej jadowitych i żywotnych "memów" w historii literatury popularnej.
Nigdy nie zapomnę pewnej godziny geografii w liceum, jednej z tych "bezpańskich" lekcji, kiedy to nauczycielka wymknęła się z klasy dyskretnie, "po angielsku", zostawiając nas na pastwę naszych własnych eksploracji. Wtedy to właśnie, na fali ogólnego zamieszania przydryfowała do mnie Czarna Książka. Okładka "szczerzyła się" jakimś pseudo-industrialnym (choć wtedy z pewnością nie znałam jeszcze tego określenia;)) "odstraszaczem" (a w rzeczywistości magnesem dla najniższych instynktów) jak z tabloidów i do tego jeszcze ta super-pretensjonalna naklejka "trucizna"...
No ale nic, "przełknęłam" jakoś tą estetykę (choć prawdę powiedziawszy już wtedy o mały włos się nią nie zakrztusiłam), po czym kompletnie wsiąkłam w "Krystynkę".
Pierwszą rzeczą, która mnie uwiodła, był język, którym posługuje się bohaterka-pomimo mojego licealnego wieku nigdy wcześniej nie zetknęłam się z takim sposobem komunikowania, a zatem łatwo wpadłam w pułapkę. Zadziorny, wulgarny język (przypuszczam, ze zgrabnie wyszlifowany-"zmontowany" przez promujących Christiane dziennikarzy na potrzeby książki)idealnie współgra z wartkim, nonszalanckim, zamaszystym/entuzjastycznym sposobem narracji, co zupełnie "nie komponuje się" z PRAWDZIWĄ, klaustrofobiczną, znojną rzeczywistością nałogu.
Ale też i sama Christiane tak właśnie postrzega samą siebie, otaczającą ją rzeczywistość i swoje weń miejsce, a ponieważ fakty docierają do nas w pierwszej osobie liczby pojedynczej, a zatem po wizycie w salonie SPA subiektywnego oglądu-przeto nie należy się dziwić, że ostatecznie uzależnienie jawi się jako rodzaj łatwo dostępnego "gwiazdorstwa dla ubogich". Heroinowa, wewnętrzna "iluminacja" łatwo zamienia pożyczone od mamy buty na wysokim obcasie w dizajnerskie szpilki, wyniszczone ciało w nienaganną sylwetkę, zaś otępiałe oczy w charyzmatyczne "szkła kontaktowe".
"Na tym peronie pod Kurfuerstendamm czułam się jak gwiazda pomiędzy takimi samymi jak ja gwiazdami."-puentuje Christiane i wydaje się, że ta odważna deklaracja, niefrasobliwa "spowiedź z autoiluzji" jest absolutnie kluczowa dla tej opowieści, nietylko kreuje dlań psychologiczne dekoracje, imitując zwodniczo płynny, transowy rytm akcji (podczas gdy w istocie uzależnienie to wyboista droga pełna potknięć, poobijanych kolan i "oddechów do połowy pustych"), ale stanowi wyczerpującą odpowiedź na pytanie o fenomen "ustawiania się w kolejce" do straganu z awatarami/odbiciami i "akcesoriami" bohaterki.
Klimatyzacja w metrze, mierzwiąca włosy Christiane na filmie to sztuczny wiatr jaki modeluje fryzury modelek i aktorek na planie reklam i w trakcie sesji zdjęciowych.
Kiedy nasza-nomen omen-"heroina" opowiada o "podkasywaniu sukienki w kolejce podziemnej aż do pępka, tylko po to, aby się podrapać", zamiast niesmacznego widoku odurzonej, bez wątpienia niezbyt atrakcyjnej małolaty przewrotna magia/dekoder opowieści sprawia, że oglądamy niemal Marilyn Monroe w jej topowym numerze-stojącą na kratce klimatyzacji, droczącą się zmysłowo z luksusową sukienką i flirtującą z lubieżnym podmuchem. Światła w podziemiach metra to z punktu widzenia psychologii bohaterów dokładnie te same jupitery, w których cieple grzeje się Harry Goldfarb z "Requiem dla snu" wjeżdżający na Most Brooklyński, gładko i niepostrzeżenie przekraczając granice pomiędzy rzeczywistością a urojeniem. Ten sam blask opromienia jego matkę-Sarę, kiedy w swych chorych fantazjach przechodzi przez "scenę", nieuchronnie brnąc w kierunku kulminacji swego obłędu-"Czerwony Kapturek", któremu wszystko się pomyliło, marzący o ucieczce z ponurej kuchni Kopciuszek, oszukany przez księcia-wilka spotkanego w telekomunikacyjnej dżungli, który podstępnie wcisnął jej stopy w złote pantofelki, rychło zamieniające się w makabryczne Czerwone Trzewiczki, takie, co to aby je zzuć, potrzebują pomocy, no cóż...kowala albo rzeźnika.
Podziemia metra, hala dworcowa Kurfuerstendamm, Most Brooklyński ("Requiem dla snu")-wszystkie te miejsca posiadają wspólny walor sceny, wybiegu dla modelek, studio, w którym pozuje się do zdjęć. Dzięki zastosowaniu prostego triku narracji z pierwszej ręki i bez "filtra" (kompletne zaprzeczenie "kręcenia z off'u"), Christiane zostaje przez czytelnika "zdjęta" prosto ze swojego Mostu Z Lampionami, iluzorycznej Promenady Do Białego Dnia, gdzie obowiązuje zafałszowana logika planu zdjęciowego-w tym sztucznie spreparowanym pejzażu istnieje tylko bohaterka, rozkołysana biodrami, niesiona przez swoje trzewiki, z włosami i biustem falującymi w spowolnionym rytmie podnoszenia i opadania-reszta świata zostaje upchnięta po kątach, aż do ostatniej, najmniejszej molekuły...
I taka właśnie trafia do rąk czytelnika-prosto ze swojej własnej chorej głowy, z krzywego lustra w barze "Pod Papugami", po hrabiowsku rozbujana, pokonująca przeszkody płynnie jak, nie przymierzając, gazela, a choćby i nawet poplątały jej się te niebotyczne obcasy-kopytka, to i tak "w swojej nędzy jeszcze królewska". Nawet kiedy ma kłopoty, to tak naprawdę są one wyłącznie pretekstem do pokazania "klasy" bohaterki. Głód narkotyczny, cięcie, dramatyczna decyzja, cięcie, dziany klient podany jak na tacy i szybki "inicjacyjny" blowjob za bajońskie "wynagrodzenie", cięcie, równie szybka transakcja z dealerem, cięcie, "pogięty" Detlef symulujący oburzenie, bardzo szybkie cięcie ("because you got no time")-wkłucie i happy end...
"I'm feeling good/I'm feeling oh so fine..." Cóż, materiał w sam raz na kultową piosenkę dla Lou (R.I.P.), ale jak na opowieść to trochę zbyt duży "skrót"...
Wszystko toczy się, zdawałoby się, pod dyktando scenariusza napisanego przez życie dla niejakiej Christiane F. To jedna z tych opowieści, w których makijaż rozmazuje się tylko umyślnie, pod czujnym okiem charakteryzatora, a problemy, no cóż, opowieść potrzebuje surowca, aby akcja mogła się rozwijać i promować gwiazdę...
Czy możemy się jeszcze dziwić, że "mem" Christiane i jej przesłanie "heroinowego gwiazdorstwa" są tak bardzo zaraźliwe?
W przypadku tej książki właściwie postawione pytanie nie dotyczy, jak się zdaje jej ściśle literackich walorów (w każdym razie te wydają się zepchnięte na dalszy plan), lecz raczej hipnotycznej mocy przyciągania i "usidlania" czytelnika, którego to fenomenu "pochodną" jest oszałamiająca popularność bohaterki/bohaterów.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toZe zdziwieniem dowiaduję się, że dziś, w tak...