-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać245
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik14
-
ArtykułyMamy dla was książki. Wygraj egzemplarz „Zaginionego sztetla” Maxa GrossaLubimyCzytać2
Biblioteczka
Profesor Kien zna się na książkach, ale zupełnie nie zna się na ludziach. Jest poliglotą, ale nie włada jedynym językiem uniwersalnym - językiem chciwości. Chociaż ma o ludziach jak najgorsze pojęcie, odpycha od siebie tych, którzy mogliby go zrozumieć, a obdarza zaufaniem same kanalie. Na koniec zaś mści się nie na kim innym, ale na swoich książkach - na tym wojsku, które go zawiodło.
Książka jest świetna, straszno-śmieszna, a groteskowe portrety Teresy czy dozorcy stawiają te typy przed oczami, jak na scenie. W pewnym momencie przychodzi jednak pytanie, po co jest ta cała zabawa. Canetti odpowiada wprost pod koniec powieści i w posłowiu, jest to powieść o przerażeniu masą, która przejmuje władzę. Przyznam, że mam uczulenie na używanie słowa „masa” (często jest to pogardliwy epitet więcej mówiący o tym, kto go używa, niż o rzekomym desygnacie). Canetti oczywiście nie rozumie go w tak zwulgaryzowany sposób. Masa jest w nas wszystkich i my jesteśmy częścią masy. „Pojęcia nie mieli o dużo głębszym i istotniejszym motorze historii, mianowicie o przemożnym dążeniu ludzi, by roztopić się w wyższym gatunku zoologicznym, w masie, i zgubić się w niej tak absolutnie, jakby nie istniał jeden człowiek. (…) Masa, ogromne, tryskające sokami gorące zwierzę, wre w nas wszystkich bardzo głęboko, o wiele głębiej niż pojęcie matki”. Kiedy masa przejmuje nas we władanie, przestajemy być jednostkami, kiedy się rozpada, stajemy się nimi z powrotem, odczuwając tym dotkliwiej swoją samotność. A co, kiedy pewnego dnia się nie rozpadnie?
Masa wymusza na nas niekiedy zachowania szlachetne, bezinteresowne, o wiele częściej jednak jest tym, co najprymitywniejsze. Tym są właśnie Teresa, dozorca czy garbus Fischerle. Ale i Kien, choć z jednej strony budzi współczucie, jest również na swój sposób przerażający. Ten bastion inteligencji i wykształcenia, który ma bronić człowieka przed masą, okazuje się zaskakująco słaby. Od kiedy Kien wchodzi w zażyłość z Teresą, przepada, oddaje jej kawałek po kawałku swoje terytorium, cofa się w milczenie, a jego splendid isolation rozpada się w pył, kiedy dostaje boleśnie rzeczywiste manto. Bez pieniędzy jest nikim dla świata, podczas gdy masa w osobie Teresy czy dozorcy nieustannie domaga się uznania, walczy o swoją godność, i tak odwróci kota ogonem, żeby swoje słabości zrzucić na innych. Jeśli jest na nią jakaś rada ze strony Canettiego, to chyba tylko ucieczka w chorobę psychiczną, o której też ładnie pisze. A, no i jeszcze taka, jaką ma na nią psychiatra Georges – uznanie i pieniądze. Da się ją więc obłaskawić, ale pozbyć się jej nie można.
Chociaż „powieści nie są żadną strawą dla ducha”, jak pisze Canetti, a myśli profesor Kien, tę szczerze polecam.
Profesor Kien zna się na książkach, ale zupełnie nie zna się na ludziach. Jest poliglotą, ale nie włada jedynym językiem uniwersalnym - językiem chciwości. Chociaż ma o ludziach jak najgorsze pojęcie, odpycha od siebie tych, którzy mogliby go zrozumieć, a obdarza zaufaniem same kanalie. Na koniec zaś mści się nie na kim innym, ale na swoich książkach - na tym wojsku, które...
więcej mniej Pokaż mimo to
Ryszard Kapuściński pisał o reportażyście Egonie Kischu jako swoim mistrzu. Czy „O carach, popach i bolszewikach” tę opinię potwierdza? Obawiam się, że w niewielkim stopniu.
Zbiór jest owocem podroży Kischa do ZSRR w latach 1925-26 (wracając zdążył obejrzeć w Warszawie skutki zamachu majowego). Trudno powiedzieć, na ile sam mógł wpływać na to, co oglądał. Sprawia to w większości wrażenie „programu obowiązkowego”. Jego reportaże, słuszne i pozytywne, pokazują, jak to w Związku Radzieckim wszystko idzie ku lepszemu. Jeśli ktoś choć kilka lat spędził w PRL, to pamięta jeszcze wysiloną lirykę hut oraz „romantyzm budów” tudzież drętwe opisy walki proletariatu. Aż tak zły Kisch nie jest, ratuje go, tyle o ile, poczucie humoru oraz różnorodność tematów (dotarł m.in. na Kaukaz). Rzadko jednak pozwala sobie na jakiś rodzaj krytyki: „(…) uzewnętrznia się wyraźnie brak umiaru, dążenie do superlatywu, tak jaskrawo występujące wszędzie w całej Rosji – w pięciogodzinnych przedstawieniach teatralnych ze stu sztuczkami akrobatycznymi, stu chwytami reżyserskimi, stu pomysłami scenograficznymi, stu wspaniałymi osiągnięciami, stu powtórzeniami, stu przerostami infantylizmu, niedowarzenia i demencji starczej, w zebraniach z pięciogodzinnymi przemówieniami, w milionach portretów Lenina, znaczków z podobizną Lenina, w milionach broszur propagandowych (…)”.
Wydaje się, że temperament reporterski Kischa nie spełniał się w reportażach, w których, jak na przedstawieniu albo w muzeum, był tylko widzem. Kiedy może, wychodzi więc „do ludzi”, aby być z nimi w ich naturalnym środowisku, na ulicy, w pociągu, nad rzeką w czasie powodzi, w ośrodkach opiekuńczych dla bezdomnych dzieci. W tych właśnie pisanych z werwą obrazkach dopatrywać się można jego talentu.
Zajrzałam do Kischa, ponieważ jest w tej książce wywiad, który przeprowadził z ormiańskim katolikosem Jerzym V – z szacunkiem i (odnoszę takie wrażenie) wiernie oddając jego słowa. Jeśli ktoś interesuje się historią Rosji Radzieckiej albo historią reportażu, z pewnością coś ciekawego z lektury tego zbioru wyłuska. Dla pozostałych będzie to nudna ramota.
Ryszard Kapuściński pisał o reportażyście Egonie Kischu jako swoim mistrzu. Czy „O carach, popach i bolszewikach” tę opinię potwierdza? Obawiam się, że w niewielkim stopniu.
więcej Pokaż mimo toZbiór jest owocem podroży Kischa do ZSRR w latach 1925-26 (wracając zdążył obejrzeć w Warszawie skutki zamachu majowego). Trudno powiedzieć, na ile sam mógł wpływać na to, co oglądał. Sprawia to w...