-
ArtykułyMamy dla was książki. Wygraj egzemplarz „Zaginionego sztetla” Maxa GrossaLubimyCzytać1
-
ArtykułyMoa Herngren, „Rozwód”: „Czy ten, który odchodzi i jest niewierny, zawsze jest tym złym?”BarbaraDorosz1
-
Artykuły„Dobry kryminał musi koncentrować się albo na przestępstwie, albo na ludziach”: mówi Anna SokalskaSonia Miniewicz1
-
ArtykułyDzień Dziecka już wkrótce – podaruj małemu czytelnikowi książkę! Przegląd promocjiLubimyCzytać1
Biblioteczka
Szczerze powiedziawszy to miałem dość mieszane uczucia co do książki.
Po pierwsze, spodziewałem się, że dostanę zbiór złotych myśli lewicy. Tymczasem dostałem... zbiór aforyzmów autora. Niby oczywiste, ale nie tego się spodziewałem kupując tę książkę i to był ogromy zawód.
Po drugie, większość aforyzmów jest albo nijaka, albo rozwlekła, albo zwyczajnie głupia. I nie pomaga tutaj *disclaimer* na wstępie książki, że aforyzm to nie tyle mądrość, co śmiałość.
Ale w gruncie rzeczy da się z tego wyłowić rzeczy ciekawe, spostrzegawcze i błyskotliwe. Również z tego względu, że ta książka nie jest manifestem lewicy, tutaj dostaje się wszystkim: prawicy, Nowej Lewicy, czasem lewicy w ogóle, aktywistom, księżom, antyklerykałom, politykom wszelakiej maści, dziennikarzom... słowem, wszystkim. Wynika to głównie z faktu, że autor jest socjalistą (o poglądach narodowo-chrześcijańskich), więc jego poglądy nie wydają się być wbiciem kija w mrowisko.
Książka zmobilizowała mnie poszukania informacji o co ciekawszych postaciach, wydarzeniach czy ideologiach. Zdałem sobie sprawę z tego, że o Rewolucji Francuskiej nie wiem tak naprawdę nic (a cała moja wiedza o XIX wieku to tylko parę hasełek wykrzykiwanych w prawicowych mediach). Co zaliczam jej na plus, chociaż stanowiła jedynie bodziec do dalszych, samodzielnych poszukiwań.
Ogólnie to przydałoby się, aby autor na spółę z Jakubem Dymkiem stworzyli jakiś podręcznik podstawowych pojęć (pod dowolną postacią), bo niejednokrotnie czytając tę książkę czułem się zagubiony co tak naprawdę autor miał na myśli mówiąc choćby 'liberał' albo 'poglądy liberalne'. I fakt, że komunizm i próba reakcji na tą traumę pod postacią korwinizmu wypaczył w Polsce wiele pojęć, a ja pozostawałem przez długi czas pod wpływem prawicowej prasy i książek w tym nie pomagał.
Ogólnie w sumie to nie wiem co o tej książce powiedzieć, bo tak za bardzo nie wiem komu ją polecić. W ostatecznym rozrachunku raczej jej nie sprzedam i będzie sobie stała na półeczce, po to by sobie przypomnieć co bardziej kąśliwą uwagę. Ogólnie to byłby całkiem ok zbiór mądrości dla socjalisty, ale poza tym... dla kogo jeszcze?
I przede wszystkim, cena 45zł nie uzasadnia zakupu tej książki. Wiem, że DLR stawia na branding i budowanie struktur, ale może szanujmy się w obie strony, co?
Szczerze powiedziawszy to miałem dość mieszane uczucia co do książki.
Po pierwsze, spodziewałem się, że dostanę zbiór złotych myśli lewicy. Tymczasem dostałem... zbiór aforyzmów autora. Niby oczywiste, ale nie tego się spodziewałem kupując tę książkę i to był ogromy zawód.
Po drugie, większość aforyzmów jest albo nijaka, albo rozwlekła, albo zwyczajnie głupia. I nie...
Książka napisana przez narcyza, którego ego nie mieści się w windzie. Wodolejstwo na kilkanaście godzin (słuchałem audiobooka), z którego wynika jedynie, że:
- "czarne łabędzie" były, są i będą i nie da się ich przewidzieć.
No i tyle. Tak, 700 stron o jednym i o tym samym.
A, no tak. Były też anegdoty autora o tym jaki to on jest wspaniały i kogo on nie spotkał.
A praktyczne rady o inwestowaniu, o których trąbił od 1/3 książki można zawrzeć w jednym zdaniu:
- 90% swoich pieniędzy ulokuj w pewne aktywa, 10% ulokuj w te o wysokim ryzyku.
I to tyle. Treści na 10 stron wałkowane w kółko, aż zrobiło się z tego 700.
Żaden audiobook nie wymęczył mnie tak bardzo jak ta książka. Podziękuję za pozostałe 4 książki z cyklu, wydaje mi się, że lepiej będę w stanie spożytkować czas na nie przeznaczony.
Książka napisana przez narcyza, którego ego nie mieści się w windzie. Wodolejstwo na kilkanaście godzin (słuchałem audiobooka), z którego wynika jedynie, że:
- "czarne łabędzie" były, są i będą i nie da się ich przewidzieć.
No i tyle. Tak, 700 stron o jednym i o tym samym.
A, no tak. Były też anegdoty autora o tym jaki to on jest wspaniały i kogo on nie spotkał.
A...
Historia o tym, jak to "prawica" wykonała marsz przez instytucje i przejęła media w Rosji, USA i w Polsce.
Historia rosyjska to głównie Dugin i przeorientowanie Putina z liberała otwartego na zachodnie wpływy na dyktatora straszącego zgniłym Zachodem.
Ciekawe są początki Dugina: jego początki w "mistykach", zainteresowanie okultyzmem, wyjazdy na Zachód i przesiąkanie skrajnie prawicowymi ideologiami, które zaowocowały współtworzeniem "nacboli".
Potem przechodzimy do Putina, który na początku wykazywał szereg pojednawczych gestów z Zachodem, by raz na zawsze zmienić kurs o 180* po pomarańczowej rewolucji w Ukrainie. Wszystko to jest przeplatane historią powstania Russia Today (RT); rosyjskich farm trolli, które produkują "zawartość" dla każdego światopoglądu; coraz większą radykalizacją i sprzecznością propagandy kremlowskiej oraz bełkotem Dugina, który miesza wszystko ze wszystkim. Aha, no i jest oczywiście o tym, jak to Rosja kreowała się na ostoję konserwatyzmu i tradycyjnych wartości w środowiskach prawicowych na Zachodzie.
Historia amerykańska to przede wszystkim historia drugiego obiegu medialnego i powstania Breitbart.com, co w konsekwencji przyczyniło się do radykalizacji przekazu medialnego. Andrew Breitbart wyrósł na aferze z ACORN, oskarżeniach Shirley Sherrod i zdjęciach przyrodzenia Anthoniego Weinera, by ostatecznie ogłosić marsz przez medialne instytucje (jak sam głosił jego idolami byli ludzie lewicy, Gamsci i Alinsky).
Autor wspomina nieudaną kampanię prezydencką Johna McCaina i Sarah Palin (i naprawdę chamską nagonkę w wykonaniu lewicowych mediów na tą ostatnią, nawet jak na standardy obowiązujące obecnie). Opisuje, powstanie Tea Party jako reakcji na przegraną kampanię i na kryzys (przy paradoksalnie jednoczesnej nagonce prawicy na protesty Occupy Wall Street). Definuje czym jest alt-right, wymieniając takie postacie jak Milo Yiannopoulos (ktoś go jeszcze pamięta?) czy afery takie jak GamerGate.
Historia polska jest podobna do amerykańskiej, ale o dziwo, mniej wulgarna. Poznajemy tu historię Grzegorza Biereckiego, twórcy SKOKów i samą ich ideę (która wzięła się z idei spółdzielczości Edwarda Abramowskiego oraz idei unii kredytowych ze Stanów Zjednoczonych). Z idei dawnych kas udzielających pożyczek dla zakładów pracy nie zostało już nic poza artykułami w Czasie Stefczyka i peanami ojca Rydzyka, że SKOKi wypełniają ramy Społecznej Nauki Kościoła. To właśnie kolejne afery i kontrole KNFu spowodowały, że Bierecki zdecydował się na ekspansję medialną: kupno Gazety Bankowej i Tygodnika Podlaskiego, wspomaganie mediów (i uczelni) ojca Rydzyka, a nawet finansowanie teledysku Sabatonu. A jak trzeba było wystartować w wyborach na senatora, to i pieniądze na nowy magazyn się znalazły (Magazyn Wybrzeże), i Cezary Gmyz wylukrował go na łamach "Uważam Rze".
Do Biereckiego przykleili się w pewnym momencie bracia klęczący (i tak powstało wSieci i jej odłamy). Równolegle do tego magazynu ukazywał się niepokorny "Uważam Rze" (skąd Robert Mazurek wyniósł swoją manierę prostego chama, bo dziennikarzem go nie nazwę). "Uważam Rze" miał się świetnie, skupiając najlepszych prawicowych publicystów, póki Cezary Gmyz swoim "trotylem" nie wysadził z siodła redaktora zarówno siebie (z Rzepy) jak i Lisickiego (który wówczas był naczelnym Uważam Rze). Ten z kolei krótko po tym założył "Do Rzeczy" i przejął schedę po "Uważam Rze". To ostatnie przetrwało do 2016 roku.
W międzyczasie Dymek wspomina o innych tygodnikach i inicjatywach medialnych z tamtego okresu (np. Dziennik).
Książka jest oczywiście pisana z perspektywy lewicowej, ale trzeba przyznać, że Jakub Dymek potrafi zwrócić uwagę na błędy i patologie lewicy (np. paskudna kampania przeciw Sarah Palin czy błędy popełnione przez Obamę, które przyczyniły się do wyboru Donalda Trumpa). Trochę brakuje tego wyważenia w przypadku polskiej historii - autor nie pokazuje przykładów złego czy paskudnego dziennikarstwa choćby w wykonaniu, daleko nie szukając, Gazety Wyborczej. Aczkolwiek zdarza się autorowi tu i ówdzie napisać, że jednak jeśli chodzi o tworzenie oddolnych inicjatyw i stworzenie własnych mediów to jednak prawica jest w te klocki lepsza.
Poza tym, szczerze powiedziawszy, nie wiadomo do końca do kogo ta książka jest adresowana. Wątek rosyjski wydaje się być niewyczerpany (choć lata 90 są tam ujęte całkiem ciekawie). Wątek amerykański z kolei jest strasznie chaotyczny, autor zahacza o różne afery i nazwiska bez ładu i składu.
Wątek polski jest najlepszy z całej książki, aczkolwiek dotyczy on głównie tego w jaki sposób prawica stworzyła w Polsce obieg niezależny i wykonała swoisty marsz przez instytucje, dominując na polskim rynku wydawniczym prasy papierowej (i nie tylko). Znałem większość dziennikarzy opisywanych w tych fragmentach, więc czytało mi się je całkiem dobrze. Jeśli jednak nie interesują cię te tematy, albo nie czytałeś nigdy prawicowej publicystyki to nieustanne googlowanie nazwisk cię wymęczy.
Z perspektywy kogoś, kto śledzi polską prawicę i jej publicystykę od 2014 roku czytało mi się tą książkę całkiem dobrze i fajnie było poznać genezę niektórych tytułów prasowych (i usłyszeć parę faktów obalających rzetelność prawicowych dziennikarzy). Ale jeśli nie interesuje cię prawica lub publicystyka jako taka to ta książka prawie na pewno cię zanudzi.
Historia o tym, jak to "prawica" wykonała marsz przez instytucje i przejęła media w Rosji, USA i w Polsce.
Historia rosyjska to głównie Dugin i przeorientowanie Putina z liberała otwartego na zachodnie wpływy na dyktatora straszącego zgniłym Zachodem.
Ciekawe są początki Dugina: jego początki w "mistykach", zainteresowanie okultyzmem, wyjazdy na Zachód i przesiąkanie...
Teorie zawarte w tej książce nie mają poparcia w badaniach naukowych i mogą zaszkodzić osobom, które potrzebują pomocy psychoterapeuty, a nie szukają pocieszenia na kartach książki.
Tym bardziej, że autorka nie oferuje rozwiązania problemu, który zaadresowała na samej okładce. Trochę słabe.
Teorie zawarte w tej książce nie mają poparcia w badaniach naukowych i mogą zaszkodzić osobom, które potrzebują pomocy psychoterapeuty, a nie szukają pocieszenia na kartach książki.
Tym bardziej, że autorka nie oferuje rozwiązania problemu, który zaadresowała na samej okładce. Trochę słabe.
Z perspektywy czasu oceniam tą książkę za przeciętną, aczkolwiek zaznaczam, że poza tą serią nie czytałem innych książek kalistenicznych.
Autor nie wydaje się być osobą realną, te wszystkie opowiastki więzienne są może i ciekawe, ale nie wiem na ile prawdziwe.
Tym bardziej, że z perspektywy czasu widzę, że autorowi brak wiedzy i doświadczenia w programowaniu treningu siłowego. Zaproponowany program treningowy i progresja bez najmniejszego problemu wpędzą nas w stagnację, z której nie będziemy w stanie wyjść, bo książka nie oferuje rozwiązań, jak sobie z nimi radzić.
Ogólnie programy w niej zawarte cierpią na: zbyt niską objętość, brak periodyzacji, brak wariacji ćwiczeń w różnych zakresach powtórzeń (o różnej intensywności) oraz brak jakiejkolwiek pracy w tempo (eksplozywnie, 303, 530 itp.)
Jeśli natomiast ktoś umie programować (trening...) to ta książka może stanowić całkiem ciekawą referencję ćwiczeń na różne partie ciała wraz z zawartą w nich progresją. Szczególnie ciekawie wygląda rozdział dotyczący progresji mostków, chyba właściwie niespotykany nigdzie indziej.
Polecam jedynie osobom, które znają się na programowaniu treningu siłowego, które mają aspiracje do stworzenia treningu kalistenicznego.
Cała reszta... raczej nie ma tu czego szukać, tym bardziej, że temat kalisteniki stał się dość popularny i takich książek jest coraz to więcej.
Z perspektywy czasu oceniam tą książkę za przeciętną, aczkolwiek zaznaczam, że poza tą serią nie czytałem innych książek kalistenicznych.
Autor nie wydaje się być osobą realną, te wszystkie opowiastki więzienne są może i ciekawe, ale nie wiem na ile prawdziwe.
Tym bardziej, że z perspektywy czasu widzę, że autorowi brak wiedzy i doświadczenia w programowaniu treningu...
Rip to człowiek mem, wie o tym każdy, kto interesuje się trójbojem. W Stanach moda na niego przeminęła, jego podopieczni mówią o systemie SS (Starting Strength) jakby mówili o ucieczce z jakiejś formy kultu :)
Ale jak widzę w Polsce dalej cieszy się on niesłabnącą popularnością. I szczerze powiedziawszy, nie dziwi mnie to.
"Zacznij od siły" była pierwszą książką, po którą sięgnąłem, gdy koks z siłowni pogroził mi palcem podczas asekuracji przy wyciskaniu na ławce. Nie miałem podstaw, nie stać mnie było na trenera, a YT zawierał sporo chłamu (bo zresztą tak się uczyłem wówczas na samym początku), więc trzeba było poszukać jakiejś książki.
Książka zawiera opisy wykonywania ćwiczeń ze sztangą, głównie tych trójbojowych. Autor, znany z pedantyzmu, rozprawia o biomechanice i efektywności wykonywania ćwiczeń tak, a nie inaczej. Zupełnie jakby rozprawiał o potrzebie zakładania papieru toaletowego na uchwyt w taki sposób, żeby papier odwijał się od ściany, a nie do ściany.
Poza tym, autor kładzie duży nacisk na bezpieczeństwo wykonywanych ćwiczeń, co się chwali, bo nie każdy zwraca na to uwagę. Stąd taka estyma względem klatek treningowych, odpowiednio ustawionych blokad, trenowania bez założonych klamr podczas wyciskania na ławce, czy nawet odpowiedniego trzymania talerzy podczas nakładania na sztangę. Fragmenty dotyczące asekuracji też cieszą oko.
Mimo wszystko książka nie jest idealna i zawiera sporo nieścisłości, czy wręcz głupot.
Pice galona mleka dziennie jest spoko jak wkurza nas szef i chcemy przesiedzieć pół dnia na porcelanie. Poza tym jego wyobrażenie przyrostów masy u początkujących jest po prostu z kosmosu.
I nie, osiągnięcie ponad 100 kg w przeciągu pierwszego roku nie jest oznaką siły i zdrowia, tylko oznaką I stopnia otyłości.
Rozdział dotyczący zarzutu jest trochę po łepkach, bo to nie jest zarzut olimpijski tylko jego wariacja "power clean". Ogólnie osoby szukające ćwiczeń olimpijskich nie mają tu czego szukać (tutaj odsyłam do, niestety napisanego po angielsku, "Beginner's Guide to Weightlifting" Maxa Aita'y).
Program treningowy to zwykła progresja liniowa, która starczy na co najwyżej 3 miesiące (autor deklaruje pół roku, ale trzeba być mutantem pokroju Russela Orhii aby tak się stało). A potem nie wiadomo co dalej, bo autor już tego w swojej książce nie wyjaśnia. Dodam, że w swojej kolejnej książce "Programowanie treningu siłowego" ofiarowane rozwiązania nie są wcale lepsze.
Poza tym momentami bije ze stron dogmatyczne myślenie wsparte biomechaniką, np. przysiad ze sztangą nisko na plecach jest lepszy, bo angażuje więcej mięśni (hmm... ciekawe co na to John Haack).
No i przede wszystkim, książka jest rozwlekła i jej czytanie przynosi tyle emocji co czytanie od deski do deski "Sam naprawiam samochód: Opel Astra II i Zafira".
I to są tylko te wady, które zapamiętałem. Jakbym zaczął wertować tą książkę ponownie to rozpisałbym się spokojnie na 20k znaków.
Ogólnie pomimo wszystkich swoich wad dalej polecam tą książkę jako docelowy podręcznik wykonywania ćwiczeń ze sztangą, ale to głównie dlatego, że po prostu nie ma lepszej książki przetłumaczonej na język polski. Jak ktoś ma dobrze ogarnięty angielski to polecam stronę Stronger By Science i ich podręczniki "How to Bench", "How to Squat" oraz "How to Deadlift". Tym bardziej, że są za darmo. A potem warto prześledzić playlisty Juggernout Training Systems na YT.
Rip to człowiek mem, wie o tym każdy, kto interesuje się trójbojem. W Stanach moda na niego przeminęła, jego podopieczni mówią o systemie SS (Starting Strength) jakby mówili o ucieczce z jakiejś formy kultu :)
Ale jak widzę w Polsce dalej cieszy się on niesłabnącą popularnością. I szczerze powiedziawszy, nie dziwi mnie to.
"Zacznij od siły" była pierwszą książką, po...
Jedyny powód, dla którego warto mieć tą książkę to dość elegancki podział ćwiczeń według Kinga, który jest wprawdzie umowny, ale już stał się standardem dla niektórych trenerów fitnessowych.
Wyciskanie poziome i pionowe,
Unoszenie poziome i pionowe,
Przyciąganie poziome i pionowe,
Ćwiczenia na biodra,
Ćwiczenia na kolano i kostki,
Ćwiczenia na łokieć i nadgarstek,
Ćwiczenia na "rdzeń".
Oczywiście książka nie zawiera bogatej listy takich ćwiczeń dla każdej kategorii głównie ze względu na swój format (dużo dużych obrazków i zdjęć), ale stanowi dobry punkt zaczepienia, by móc poszukać dalej w Internecie.
Poza tym jest tylko gorzej. Dużo głupot (szczególnie gdy autor wspomni coś o testosteronie), program treningowy słabo napisany (niska intensywność, niska objętość). No ale to książka sprzed 20 lat, trochę się od tamtego czasu zmieniło.
Raczej dla trenerów fitnesowych niż dla zwykłego zjadacza chleba.
Niestety zwykłego polskiego bywalca siłowni to można co najwyżej odesłać do angielskich pozycji, bo na język polski nic wartościowego nie zostało jeszcze przetłumaczone (np. "The Muscle & Strength Pyramid: Training").
Jedyny powód, dla którego warto mieć tą książkę to dość elegancki podział ćwiczeń według Kinga, który jest wprawdzie umowny, ale już stał się standardem dla niektórych trenerów fitnessowych.
Wyciskanie poziome i pionowe,
Unoszenie poziome i pionowe,
Przyciąganie poziome i pionowe,
Ćwiczenia na biodra,
Ćwiczenia na kolano i kostki,
Ćwiczenia na łokieć i nadgarstek,...
Kaszuby to przedziwne miejsce. Urzekają pięknem przyrody, ale w gruncie rzeczy jest to miejsce pełne sprzeczności i przykrych historii.
Gdy język kaszubski był dominującym językiem w kaszubskich domach, nauczycielki tępiły go jako chłopską mowę i przejaw tępoty.
Gdy język kaszubski zaczął znikać z kaszubskich ulic, te same nauczycielki zaczęły uczyć tego samego języka, otrzymując najróżniejsze nagrody za krzewienie kultury kaszubskiej. I, oczywiście, karząc za wszelkie popełniane w tym języku błędy.
Co mnie zresztą bawi, bowiem standaryzacja języka kaszubskiego jest po prostu sztuczna. Nie ma czegoś takiego jak jeden język kaszubski. Moja babcia (ś.p.) potrafiła rozpoznać, z której części Kaszub osoba pochodzi po sposobie w jaki wymawia niektóre słowa.
Na festynach i odpustach występują artyści w hafcie wymyślonym na początku XX wieku w "stroju świetlicowym" opracowanym przez komunistów w latach 50-tych. Śpiewają piosenki nie mające więcej niż 100 lat. A działacze i nauczyciele kaszubscy piszą w alfabecie wymyślonym przez Lorentza w dwudziestoleciu międzywojennym i zmodernizowanym w latach 90 tych XX wieku.
To nie ważne, że kultura kaszubska wymarła całkowicie i całkowicie się spolonizowała. Ważne, że kaszubskość da się sprzedać.
Kaszubi jako mniejszość etniczna/kulturowa/językowa/narodowa (to wszystko słowa, które tutaj i tak nic nie znaczą) istnieli w zupełnie innej rzeczywistości. Zdałem sobie z tego sprawę wówczas, gdy po raz pierwszy ujrzałem zdjęcia z kościerskiego rynku z dwudziestolecia międzywojennego i zauważyłem, że znaczna większość szyldów sklepowych była po niemiecku. I wówczas zacząłem drążyć.
Wszyscy wiedzą o tym, że przedwojenny Gdańsk był niemiecki. Ale mało kto wie, że na Kaszubach tych Niemców również nie było mało. W samej tylko Kościerzynie połowa ludności powiatu to byli Niemcy.
I ci Niemcy również nie byli kolektywnie źli do szpiku kości jak na nazistów przystało. Na Kaszubach powszechna jest pamięć o Intelligenzaktion, czego najsłynniejszą manifestacją jest Piaśnica, która odpowiadała za 1/4 ofiar pierwszych kilku miesięcy wojny. Nie jesteś w stanie zrobić dłuższej wycieczki po kaszubskich lasach nie natrafiając na jakiś pomnik lub grób z czasów II wojny (nierzadko masowy).
Ale byli również i tacy Niemcy, którzy w czasie wojny dawali Kaszubom pracę i schronienie przed Stutthofem i Wehrmachtem. Jak zwykle życie nie jest czarno-białe.
Dzisiaj bez tych Niemców, jacy by oni nie byli, nie ma dawnych Kaszub. Władza ludowa o to zadbała.
Ten "kompleks kaszubski", o którym mówi autorka, manifestuje się na różne sposoby. Kiedyś usłyszałem twierdzenie (brzmiące jak zarzut), że Kaszubi byli niemalże kolaborantami, bo podpisywali Volkslistę i nie wykonywali żadnych akcji partyzanckich. W odpowiedzi zawsze twierdziłem, że jakby Niemcy w pierwszych trzech miesiącach istnienia Generalnego Gubernatorstwa (jeszcze w 1939) wycieli w pień pół miliona Polaków "to byście też siedzieli cicho do końca wojny".
Inna sprawa, że ta nasza partyzantka też była specyficzna, skoro wierchuszka Gryfa Pomorskiego potrafiła wydawać i wykonywać wyroki śmierci na siebie nawzajem.
Kolejny kompleks: tłumaczenie "dziadka z Wehrmachtu" Stutthoffem rzadko kiedy znajduje zrozumienie, nawet wśród samych Kaszubów.
Inny przykład to sam język. Autorka opowiada o tym na samym początku książki i muszę przyznać, że to doskonale rezonowało w moim przypadku. Człowiek całe życie walczy z trybem biernym czy słowami zapożyczonymi z języka kaszubskiego i naprawdę ciężko jest się wyzbyć przyzwyczajeń z dzieciństwa.
Długo by opowiadać o wątkach, które książka porusza.
O gwałtach żołnierzy radzieckich dokonywanych podczas "wyzwalania" na Kaszubach właściwie się nie mówi. O pierwszych takich wzmiankach o tym (a które dotyczyły Gdyni) to czytałem po raz pierwszy kilka lat temu.
Jest też o tej powszechnej religijności, która często nic nie znaczy, tylko jest po prostu zbiorem odprawianych rytuałów.
Oraz o próbie komercjalizacji tego co kaszubskie pod postacią, np. Centrum Edukacji i Promocji Regionu w Szymbarku. Ciekawe, że autorka miała takie same odczucia co ja odnośnie tego miejsca :)
Inny ciekawy rozdział dotyczył rybaków Kaszubskich i opis ich, niemalże magicznych rytuałów odprawianych nad sieciami czy nad pierwszym połowem w sezonie. Jeszcze w dwudziestoleciu międzywojennym. Czy opisy tego jak należy zadbać o martwego aby nie wstał z trumny :)
Są też opisy tego, o co Kaszubi mieli żal do Polaków, w dwudziestoleciu międzywojennym. I dlaczego wielu z nich ciągnęło do Niemiec.
Co ciekawe formuła reportażu z perspektywy rodziny autorki naprawdę się sprawdziła. Ten reportaż to swoista terapia autorki i próba rozliczenia się z kaszubską tożsamością. Ta książka nie trafiłaby tak dobrze, gdyby była tylko suchym zbiorem faktów i cyfr.
I niestety, zakończenie nie jest optymistyczne.
Polecam, nie tylko Kaszubom, ale również tych, których temat Kaszub czy "dziadka z Wehrmachtu" po prostu ciekawi :)
Kaszuby to przedziwne miejsce. Urzekają pięknem przyrody, ale w gruncie rzeczy jest to miejsce pełne sprzeczności i przykrych historii.
więcej Pokaż mimo toGdy język kaszubski był dominującym językiem w kaszubskich domach, nauczycielki tępiły go jako chłopską mowę i przejaw tępoty.
Gdy język kaszubski zaczął znikać z kaszubskich ulic, te same nauczycielki zaczęły uczyć tego samego języka,...