-
ArtykułyJames Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński7
-
ArtykułyŚladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant8
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać455
-
ArtykułyZnamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant15
Biblioteczka
2022-11-12
Czy książka Pana Hajdenrajcha to pozycja o podróżach w czasie? Tak, ale sama podróż stanowi tu zaledwie tło pod główne wydarzenia i jest jedynie narzędziem, za pomocą którego autor próbuje nam coś przekazać. Główny antagonista – Nelson przez nieuwagę Profesora i jego Asystenta ucieka. I pytanie, które warto by zadać, to nie – gdzie, a raczej kiedy? Przenosi się bowiem w czasie kilkadziesiąt lat wstecz i staje tytułowym Leonem Wagantem, którego wspomniany Profesor będzie się – również zgodnie z tytułem – starał dopaść. A musi to zrobić najlepiej jak najszybciej, ponieważ każda ingerencja w czas przeszły niesie za sobą nieodwracalne skutki odczuwalne w przyszłości. Wybitny znawca temporalistyki zdaje się to doskonale rozumieć, dlatego wyrusza, powiedzmy, że niezwłocznie na poszukiwania. Ląduje w polskich latach siedemdziesiątych i chciał nie chciał musi improwizować, ponieważ do życia w tym środowisku nie jest zupełnie przygotowany.
„Dopaść Leona Waganta” to zlepek kilku gatunków. To z całą pewnością science-fiction. Pierwsze skrzypce gra tu chyba jednak przepychająca się do pierwszego rzędu obyczajówka osadzona w czasach mi akurat znanych jedynie z opowieści. Na tym oczywiście nie koniec, ponieważ znalazło się tu całkiem sporo miejsca także na komedię. Praktycznie całą pozycję autor osadził w groteskowym sosie.
Książka składa się z kilku rozdziałów, w których naprzemiennie Pan Hajdenrajch tłumaczy krok po kroku fizyczne zawiłości w myśl podróży w czasie (i sam już nie wiem czy cokolwiek z tego ma jakieś logiczne uzasadnienie w rzeczywistości, czy jest abstrakcyjnym naukowym odlotem ulepionym jedynie z autorskiej wyobraźni), a następnie rzuca bohaterów w fabularne tło i mamy okazję zaobserwować, jak wszystko, co zostało opisane rozdział wcześniej za pomocą zawiłych naukowych słów, powoli się spełnia.
W powieści już od samego początku widać połączenie absurdu (czasem aż do przesady) z wytykaniem ludzkiej głupoty. Czy ja tego już gdzieś nie widziałem? Hmmm. Vonnegutowski zapaszek czuć tu wystarczająco intensywnie. A może to tylko pocovidowe zmiany w powonieniu?
Kolejna sprawa zasługująca na uwagę to fakt towarzyszenia bohaterom przez samego autora, choć nienamacalnego, ale porozumiewającego się zarówno z nimi, jak i z czytelnikiem. Dawno nie spotkałem się z tego typu narracyjną wariacją, więc jeśli miałbym rzucić tu jakimś tytułem, gdzie narracja jest podobna, miałbym problem.
Zbliżając się ku końcowi, omówmy sobie krótko to, o czym powieść jest naprawdę. Sam autor z końcowej okładki informuje nas o tym, że fascynuje go styk ludzi i polityki, proces zabierania wolności człowiekowi na jego własne życzenie, mechanizmy władzy. Lubi obserwować ludzi w ich paranoicznym pędzie do samozagłady. Myślę, że treść tej książki jest idealnym powyższego odzwierciedleniem. Za pomocą wyśmiania, Pan Hajdenrajch obnaża kuriozalne niekiedy zachowania polskiej społeczności w latach odpowiednio 70, 80 i 90 ubiegłego wieku. Przedstawia na zasadzie wyolbrzymionych karykatur wszystko to, co być może niewidoczne, ale jakże istotne. Taką wizję świata można by nazwać alternatywną, jednakże jedynie pod względem nazewnictwa. Sztuczna sakralizacja, nagięta interpretacja absolutnie każdej dziedziny życia w sposób wygodny tylko dla siebie, wszechobecny egoizm i przekonanie o tym, że moja racja jest mojsza niż twojsza z "bo tak", jako jedynym argumentem - nie pozwalają tego kawałka polskiej historii nazwać alternatywną, ponieważ jest zwyczajnie prawdziwa. I jedno z pytań, jakie nasuwa się po jej przeczytaniu to, czy czasy współczesne różnią się aż tak bardzo pod względem wyżej wymienionych kwestii od tych minionych? Na przestrzeni lat zrobiliśmy jako ludzie olbrzymie postępy w myśl nauki i technologii. Życie jest coraz bardziej ułatwiane, komplikujemy je sobie sami na własne życzenie.
Do słów Benjamina Franklina, który swego czasu powiedział, że pewne w życiu są tylko śmierć i podatki, dodałbym jeszcze jedno. Ludzka głupota. Choć z roku na rok, patrząc na rozwój cywilizacji, waham się co do tego pierwszego…
Czy książka Pana Hajdenrajcha to pozycja o podróżach w czasie? Tak, ale sama podróż stanowi tu zaledwie tło pod główne wydarzenia i jest jedynie narzędziem, za pomocą którego autor próbuje nam coś przekazać. Główny antagonista – Nelson przez nieuwagę Profesora i jego Asystenta ucieka. I pytanie, które warto by zadać, to nie – gdzie, a raczej kiedy? Przenosi się bowiem w...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2021-01-24
Myślisz sobie człowieku, że poczytasz o wirtualnych światach, których marną krztynę możesz doświadczyć w tym rzeczywistym jedynie za pośrednictwem VR-a. O ponadprzeciętnych możliwościach, jakie nabywają ci, którzy odważą się przejść przez któryś z portali do takiego wirtualnego uniwersum. O rzeczywistości, która po dłuższym czasie jest trudna do zdefiniowania jako ta prawdziwa. O różnorodności i mnogości fantów, jakie można wynieść z każdej kreacji – jak tu nazwane są te wirtualne rzeczywistości. O, nawet jeżeli nie jakichś arcytrudnych, to chociaż o jakichkolwiek trudnościach, z jakimi trzeba się zmierzyć i zadaniach, jakim trzeba sprostać żeby na te fanty zasłużyć. A dostajesz "Błyszczące Sześciany". I rozpatrując je w kategoriach gatunkowych, w jakich autor zamierzał je osadzić, to początek książki jest taki, jaki być powinien. Niestety jedynie początek…
27-letni Roger Orter włazi do portalu i po niedługim (jedynie z perspektywy środka kreacji) czasie wychodzi z mapą Aylonu. Aylon to miasto, w którym creseeking, czyli właśnie pałętanie się po takich niezbyt bezpiecznych portalach jest surowo zakazany… jeżeli wykonujesz go na własną rękę. Wszystko natomiast jest w porządku kiedy narażasz życie dla najbogatszej firmy w Aylonie, która wykupiła sobie powiedzmy monopol na nadzór nad tego typu aktywnościami. Według wiedzy ogólnej, jaka panuje w Aylonie, nie ma na świecie ani jednego creseekera, który przeszedłby w obydwie strony żywy przez choćby kilka portali. Ustalenie statystyk dotyczących creseekingu uprawianego przez tych, którzy robią to po kryjomu ze względów oczywistych jest dosyć trudne, o ile w ogóle możliwe. Roger ma za sobą już kilkanaście takich podróży i ma się dobrze. Nie zgłasza tego nikomu. Sprzedając na czarnym rynku fanty złowione w kreacjach lub też same sześciany aktywujące portale dorobił się godnego pozazdroszczenia majątku. Wydaje się jednak, że nie to jest dla niego najważniejsze. Mężczyzna oprócz fantów, które opchnął, przyczynił się także do solidnego rozwoju np. medycyny, dzięki czemu pewne wysokie bariery są teraz możliwe do przeskoczenia. Można by go zatem nazwać takim anonimowym bohaterem, gdyby nie fakt, że się od tego uzależnił. Za wszelką cenę pragnie poznać tajemniczego Kreatora – autora portali i pobudki nim kierujące. W oczach żony zmienia się diametralnie. Coraz częściej zachowuje się jak ćpun na głodzie, niszcząc małżeństwo. Laura nie chce mu zabraniać tego wysublimowanego hobby. Martwi się jednak, że niebawem może go stracić.
Autor zachęcił mnie opisem i początkiem, a to, co działo się dalej nie zaspokoiło we mnie głodu science-fiction. Nie mówię jednak, że książka jest kiepska. Kosztem rasowego science-fiction dostaliśmy całkiem znośną obyczajówkę z lekkim zarysem fantastyki od czasu do czasu. Zostajemy wrzuceni w świat przyszłości, którym rządzą wielkie korporacje, a w zasadzie jedna – największa. Wyraźny jest tu podział na tych, którzy opływają w bogactwa i na tych, którzy żyją w nędzy. Roger musi wybierać pomiędzy tym, co słuszne, a tym, co z pozoru konieczne. W to moralne wahadło autor wplótł wątek religijny, jakby pod warstwą tej obyczajówki ukrył jeszcze głębsze przesłanie. Głównym trzonem jest chyba jednak moralne rozerwanie głównego bohatera pomiędzy spełnianiem się w tym, co sprawia mu przyjemność, przynosi duży dochód, ale jest niebezpieczne, a pielęgnowaniem małżeństwa.
"Błyszczące Sześciany" to książka o ewolucji obsesji bazującej na słowach:
„Im więcej odkrywasz, tym więcej tajemnic zostaje nierozwiązanych”
Jesteście ciekawi dokąd odkrywanie tajemnic doprowadziło Rogera? Sięgnijcie po tę pozycję.
Myślisz sobie człowieku, że poczytasz o wirtualnych światach, których marną krztynę możesz doświadczyć w tym rzeczywistym jedynie za pośrednictwem VR-a. O ponadprzeciętnych możliwościach, jakie nabywają ci, którzy odważą się przejść przez któryś z portali do takiego wirtualnego uniwersum. O rzeczywistości, która po dłuższym czasie jest trudna do zdefiniowania jako ta...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-09-27
Jeżeli skategoryzowalibyśmy książkę Pani Samborskiej jako powieść obyczajową, w której to główna bohaterka, w podeszłym wieku opowiada wnukom „jak to kejdyś bywało” i „jakie to mecyje się nie wydarzały”, a te marudzą, bo zdecydowanie bardziej wolałyby pograć na smartfonie niż słuchać nudnych historii z życia ich babki, to nie powiem – książka przyznaję na upartego, jest "jakaś". Nawet mimo tego, że nie wychodzi za wiele ponad standardy nudnych obyczajówek. Tyle tylko, że „Hela” obyczajówką nie jest… thrillerem medycznym wbrew temu, co głosi opis z tylnej okładki jest również zaledwie w połowie. Owszem, akcja toczy się przez większość czasu w środowisku medycznopodobnym. Fabuła niewątpliwie podejmuje tematykę bioetyki w obliczu nowatorskich metod współczesnej medycyny. Świat medyczny – powiedzmy - że z tym przestępczym jakoś tam się wiąże. Dotyka także tematu zagrożenia życia ludzkiego. Jednak dreszcz emocji – jak z definicji thrillera to powinno wynikać – powieść może wywołać jedynie u osób, które dostały palpitacji serca na widok Hanki Mostowiak wjeżdżającej w kartony oraz u tych, które zawsze kiedy siadają do nowego odcinka brazylijskiej telenoweli, muszą mieć pod ręką pudełko chusteczek do wycierania łez i najlepiej jakąś ręczną robótkę, co by odciągnąć myśli od zwrotów akcji i zwyczajnie nie zwariować. Nie zrobię zatem wielkiej krzywdy, określając „Helę” mianem „medycznej obyczajówki”.
58 – letnia Helena Pytlak, która gra w powieści pierwsze skrzypce to była księgowa, która tak samo jak nie miała cudownego życia za dzieciaka, tak nie ma go i teraz. Kiedy zwolniona z pracy popada w udrękę, postanawia ze sobą skończyć. Żeby skoczyć z mostu trzeba wbrew pozorom być silnym, a przecież Hela jest słaba, zatem to także jej się nie udaje. Kiedy po perfidnym oszukaniu wraca do domu od kuzynki z Austrii, traci przytomność w autobusie, następnie ląduje w szpitalu. Jako, że nie posiada ubezpieczenia, koszty leczenia musi pokryć sama. I w tym momencie zgrabnie wchodzimy w główny wątek fabularny powieści. Pani Hela w ramach propozycji spłaty rachunku za leczenie, a także perspektywy zarobku, godzi się na wzięcie udziału w medycznym 6- miesięcznym eksperymencie badawczym.
Autorka miała zapewne jakiś pomysł na tę powieść. I jeszcze do bodajże setnej strony łudziłem się, że nagle czymś mnie zaskoczy. A nawet jeśli nie zaskoczy to chociaż czymś zaciekawi. Niestety. Początek nawet intrygujący ale potem czar prysł i zamiast skupić się na fabule, dostałem kilka upychaczy, luźno, bądź w cale z nią nie związanych oraz kompletnie odjechaną końcówkę (niestety nie w tym pozytywnym znaczeniu). Pani Hela w powieści opowiada o sobie w pierwszej osobie. Czytając miałem wrażenie jakby książkę stanowił prawie 400-stronny dziennik Pani Heli, który prowadziła sobie w ramach dodatkowej osobistej kuracji gdzieś w sanatorium. Albo faktycznie, jak wspomniałem wyżej, opowiadała to wszystko komuś ileś lat później.
W książce znajdziemy wiele nawiązań do wiary w Boga. Pani Hela wszędzie szuka Bożego Palca kierującego jej losem. Wyraża również bunt w stosunku do czasów, jakie nastały, a powody do tego nieustannie daje jej chociażby współlokatorka podczas trwania eksperymentu – o wiele młodsza i szczuplejsza Grażyna. Cała ta wojna toczona przede wszystkim w głowie głównej bohaterki i tylko wyjątkowo od czasu do czasu uzewnętrzniona to taka walka z wiatrakami. Podejrzewam, że np. gdyby musiała skorzystać ze smartfona, zamiast nauczyć się nim obsługiwać, złożyłaby manifest, jak to cholerny Graham Bell utrudnił jej życie. I w tym zachowaniu wyraża się istota Pani Heli. Nie tylko jej w sumie. Pani Samborska wraz ze stworzeniem bohaterki, która mimo ciężkiego losu, jest przekonana o własnej wartości, która wychodzi z założenia, że mimo, iż to ona potrzebuje pomocy to i tak cały świat powinien jej się kłaniać, która chce się czuć potrzebna, ale sama uważa, że nikogo nie potrzebuje, która twardo stoi przy założeniu, że nie ona powinna dopasować się choć trochę do wciąż zmieniających się czasów, ale to czasy nigdy nie powinny się były zmienić – trafiła w dziesiątkę i przedstawiła sylwetki 90% ludzi w wieku 60+, zamkniętych w jednej osobie. Niby nic szczególnego, a jednak… coś.
Jeżeli skategoryzowalibyśmy książkę Pani Samborskiej jako powieść obyczajową, w której to główna bohaterka, w podeszłym wieku opowiada wnukom „jak to kejdyś bywało” i „jakie to mecyje się nie wydarzały”, a te marudzą, bo zdecydowanie bardziej wolałyby pograć na smartfonie niż słuchać nudnych historii z życia ich babki, to nie powiem – książka przyznaję na upartego, jest...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-04-26
Historia pewnych nóg
Transsuma. Chociaż tytuł może co nieco nam sugerować, to po przeczytaniu samego opisu nie da się przewidzieć tego brutalnego gwałtu, jakiego niewątpliwie dopuści się autor na naszym umyśle w trakcie czytania. Jestem już po i czuję się psychicznie zmęczony i brudny, a treść książki huczy mi nadal w głowie niczym (tematycznie nawiązując) wielki kościelny dzwon, wprawiając nie tylko mózg ale i całe ciało w drżenie. To było wstrętne, bluźniercze i odrażające. Takich właśnie współczesnych poetów świat potrzebuje! Pytanie tylko czy świat jest na takich gotowy…
Transsuma to pełna niewygodnych pytań wycieczka po meandrach tożsamości, którą to od zimnych kamiennych murów klasztoru zaczyna młody A. Nie zdaje sobie jeszcze sprawy z tego, że hermetycznie zamknięte zacisze, do którego ucieka nie da mu odpowiedzi, a jedynie przyczyni się do namnożenia rozterek. W zasadzie to młodziak nie szuka ich tam bezpośrednio. Jako, że Bóg jest odpowiedzią na wszystkie pytania oraz ostatnią w tym przypadku deską ratunku, klasztor stanowić ma tu tylko element łącznika pomiędzy młodym mężczyzną, a samym Stwórcą. A. owej zakonnej izolacji nie traktuje jako okresu przejściowego. Chce tu zostać nawet po tym jak poszukiwania zakończą się sukcesem. Pomocni braciszkowie dołożą wszelkich starań, żeby umilić nowicjuszowi posługę. Jeden z nich – brat Ryszard – chętnie pobawi się w Wirgiliusza i pod pretekstem silnej empatii nie tyle przeprowadzi A. przez piekło, co otworzy tam wrota i każe się młodemu rozgościć. Proces wdrażania w wyłapywanie tych tożsamościowych motyli niczym mentalny lepidopterolog zaczyna się banalnie. Ryszard coraz częściej odwiedza naszego głównego bohatera ażeby wysmarować mu maścią obrzęknięte nogi. Zwykła wymiana zdań po troszku zamienia się z czasem w uzależniającą konwersację. Przychodzą Wam do głowy głupie pomysły wywołane przedłużającą się kwarantanną domową? Zastanówcie się zatem na jakie może wpaść taki mnich po kilkunastu a nawet kilkudziesięciu latach odosobnienia…
W Transsumie poruszamy się po pajęczynie ludzkich osobowości. Wraz z poznawaniem życiorysów kolejnych braci, zdajemy sobie sprawę z tego, że nie każdy z nich jest przesiąknięty złem, jednak niestety każdy jest na swój sposób spaczony. Ścieżki, po których miał ich prowadzić sam Bóg często wydeptują sami, a ich nieustanne grzeszenie usprawiedliwia pusty frazes: skoro tak zrobiłem, to widocznie Bóg tak chciał. A., któremu początkowo towarzyszy jakaś lekko zarysowana wizja w głowie (w końcu przyszedł tu żeby w ciszy serca zrozumieć siebie) coraz bardziej upodabnia się do współbraci i przesiąka grzechem. Myślał, że znajdzie tu schronienie przed złym światem nietolerującym takich „dziwactw” jak on, nie wziął pod uwagę jednak tego, że to nie przed światem powinien uciekać, a jedyne co bez ustanku goni go na krawędź szaleństwa to jego własne destrukcyjne myśli.
Autor nie boi się języka. Razi treścią. Staje ubłoconymi buciorami na dwóch tematach, które zdążyły przez lata urosnąć do miana tabu i transseksualizm plącze z powolnym klasztornym życiem. Fakt, że lubuje się w ubieraniu bluźnierstw w piękne epitety i wręcz poetyckie porównania sprawia, że chociaż książka dotyka ciężkiego tematu, czyta się ją naprawdę lekko. Sposób prowadzenia narracji wprawia w dziwny stan i przenosi nas do zimnych ciemnych klasztornych korytarzy, które niejedno widziały i słyszały. Krótkie zdania nadają historii dynamizmu, jednak ja zdecydowanie bardziej czekałem na te długie, rozwinięte, pełne literackiego kunsztu. To właśnie w nich autor ukrył esencję swojej błyskotliwości i umiejętności.
Transsuma w cale nie poprawia wizerunku kościoła w oczach ludzi. Zwykłem mawiać, że kościół XXI wieku niestety niewiele ma z Bogiem wspólnego. Księża i zakonni braciszkowie zostali zaszufladkowani mimo tego, że są zapewne wśród nich i tacy, którzy zamiast ciałem zagubionych młodzieniaszków, wolą spełniać swoją posługę karmiąc się ciałem Chrystusa.
Historia pewnych nóg
Transsuma. Chociaż tytuł może co nieco nam sugerować, to po przeczytaniu samego opisu nie da się przewidzieć tego brutalnego gwałtu, jakiego niewątpliwie dopuści się autor na naszym umyśle w trakcie czytania. Jestem już po i czuję się psychicznie zmęczony i brudny, a treść książki huczy mi nadal w głowie niczym (tematycznie nawiązując) wielki kościelny...
„Sto osiemdziesiąt pięć stopni różniej wielkości” w dół… i jakieś kilkaset, bądź nawet kilka tysięcy metrów wprzód. Tyle dzieli świat rzeczywisty od baśniowego. I chcąc wierzyć staremu stetryczałemu Bowditchowi, że jest tak faktycznie, to dla poszukiwaczy przygód nie jest to żadne szczególne wyzwanie. Istnienie baśniowego świata jednak należy utrzymać w tajemnicy. Wyobrażacie sobie, co by się stało gdyby dowiedziały się o nim światowe mocarstwa? Dobrze zatem, że wiedzą o nim tylko dwie osoby. I pies. Ale ten ostatni raczej nikomu sekretu nie wyjawi.
Charlie Reade to zwyczajny nastolatek. Traumatyczne przeżycia zmusiły go jednak do tego, aby przyspieszył swoje dojrzewanie. W wieku 10 lat stracił matkę. Ojciec całkowicie się załamał i uciekł w alkohol. Na barkach chłopaka spoczęło brzemię nie tylko opieki nad ojcem, ale również utrzymywanie w jako takich ryzach wszystkiego wokół. W trakcie przynoszącej pozytywne rezultaty terapii, mężczyzna wychodzi z nałogu, a Charlie w ramach podziękowania za piękną zmianę w jego życiu, składa Bogu obietnicę. Zrobi wszystko, aby ojciec nigdy więcej nie sięgnął po kieliszek. Od tego momentu usilnie próbuje spłacić dług, jaki zaciągnął wobec Stwórcy. Oprócz drobnych sąsiedzkich przysług, nadarza się wreszcie okazja na dopełnienie swojej części obietnicy. Przechodząc nieopodal „domu z Psychozy”, jak nazywali ten straszny budynek wraz z kumplem słyszy psie ujadanie. Czworonóg prowadzi go w głąb przerażającej posiadłości do potrzebującego pomocy właściciela – wspomnianego wyżej – pana Bowditcha. Charlie zaczyna opiekę nad starym stetryczałym „piernikiem”, krusząc po trochu jego twarde lodowe serducho, a ten również po trochu wyjawia mu pilnie strzeżoną tajemnicę…
…i na tym wg mnie (i nie tylko mnie jak widziałem) ta powieść powinna się skończyć. Mamy punkt zaczepienia charakterystyczny dla mistrza grozy w postaci potencjalnie nawiedzonego domu? Mamy. Mamy całkiem znośną i nawet ciekawą obyczajówkę, w której zwykli ludzie przeżywają swoje zwykłe życie, radząc sobie ze zwykłymi problemami, często w sposób niezwykły i daje się to czytać? Mamy! Skoro już King chciał to nazwać „Baśniową opowieścią” to nie można podciągnąć procesu napełniania ciepłem miłości, serca starca i jednocześnie braku lekceważenia potrzeb starszych ludzi, przez tzw. Millenialsów – ukrytym baśniowym przesłaniem? No chyba można. To dlaczego 2/3 książki toczy się w tym fikcyjnie stworzonym świecie, na który szanowny Pan Stephen być może i miał jakiś pomysł, ale niezbyt umiejętnie i w sumie to chyba też niezbyt potrzebnie go przedstawił…? (O Boże, na prawdę to napisałem?)
„Baśniowa opowieść” po tych dwustu obyczajowych stronach, nie jest tragiczna, ale trochę się dłuży i średnio mi do mistrza grozy pasuje. Staruszek King pokazywał swoje prawdziwe oblicze (o jak bardzo!) w kilku momentach w powieści, ale to już nie to samo co kiedyś.
Odłóżmy na bok czepialstwo, ponieważ powieść mimo odejścia (ale niezbyt daleko) od konwencji baśni, posiada mnóstwo odwołań do wątków fantastycznych w bajkach i baśniach starych i znanych, a King chciał chyba przedstawić twór, który ani na pierwszy ani na drugi, ani nawet na trzeci rzut oka nie wygląda na baśniowy – w sposób baśniowy właśnie. Co do nawiązań – mamy Rumpelsztyka, pełno magii, dwa księżyce, inteligentne koniki polne, mówiące ludzkim głosem zwierzęta, stereotyp walki dobra ze złem, odwracanie biegu wydarzeń na wielkim zegarze słonecznym i wiele wiele innych. Charlie początkowo wyrusza w ten świat w jednym celu. Chce ratować Radar – suczkę Bowditcha, przed śmiercią ze starości (i choroby) i dzięki temu wątkowi King zasługuje na laury. O losie zarówno psiaka, jak i jego młodego nowego opiekuna, więzi, jaka tworzy się między nimi natychmiast, a potem tylko zacieśnia i ogólne o spojrzeniu na psią szczerą miłość i oddanie czyta się bardzo przyjemnie. Na miejscu chłopiec spotyka wiele osób potrzebujących pomocy, żeby im jej jednak udzielić, będzie musiał poznać ów świat i dziwne prawa nim rządzące.
Mam wrażenie, że książka może zyskiwać na wartości dlatego, że jest napisana właśnie przez Kinga. Gościowi z takim dorobkiem można sporo wybaczyć, można nawet przekonać się do tego, co początkowo nie bardzo przykuło naszą uwagę. Podsumowując, King nie stracił w moich oczach ani trochę ani przez tę powieść, ani przez to, że w podziękowaniach nawołuje czytelników do szczepień przeciwko COViD. Czy mogę się określić jako fan twórczości Kinga? Oczywiście! Jako fan baśniowego świata Kinga? Owszem. Jako fan "Baśniowej opowieści"? Nie. Ale miło było ją w końcu przeczytać.
„Sto osiemdziesiąt pięć stopni różniej wielkości” w dół… i jakieś kilkaset, bądź nawet kilka tysięcy metrów wprzód. Tyle dzieli świat rzeczywisty od baśniowego. I chcąc wierzyć staremu stetryczałemu Bowditchowi, że jest tak faktycznie, to dla poszukiwaczy przygód nie jest to żadne szczególne wyzwanie. Istnienie baśniowego świata jednak należy utrzymać w tajemnicy....
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to