Vanitachi

Profil użytkownika: Vanitachi

Nie podano miasta Nie podano
Status Czytelnik
Aktywność 10 lata temu
4
Przeczytanych
książek
4
Książek
w biblioteczce
4
Opinii
22
Polubień
opinii
Nie podano
miasta
Nie podano
Dodane| Nie dodano
Ten użytkownik nie posiada opisu konta.

Opinie


Na półkach: , ,

Wspólna podróż Rina i Dzikiego Kruka dobiega końca. Ostatni tom sagi z Eskaflonu odsłaniam kolejne mroczne sekrety bohaterów i odpowiada na sporą ilość pytań, które zadawali sobie czytelnicy poprzednich czterech części. Pozostawia jednak wiele tajemnic, kwestii, które albo trzeba sobie samemu dopowiedzieć (bez pewności, że nasza interpretacja będzie poprawna), albo uznać ja za nierozstrzygalne. Nie jest to wynik zaniedbania – wszystkie ważne wątki fabularne łączą się w logiczną całość – tylko świadoma decyzja autorki, by nie stawiać kropki nad „i” albo by zmusić czytelników do refleksji. A jest nad czym myśleć.

Rin okazuje się mesjaszem albo kolejnym wcieleniem demona Dżasko… Bałam się, że ostatnia część cyklu przyniesie tego typu trywialne (bo ograne już w setkach innych tytułów) rozwiązanie. Inne, do bólu eksploatowane motywy (zdrada pozornego sojusznika, ratunek ze śmiertelnego niebezpieczeństwa, nadchodzący w ostatniej chwili), tylko uwypuklają zakończenie, tak dalekie od bajkowych schematów, tak bliskie okrutnej rzeczywistości wojny. Sam Dżasko jawi się jako metafizyczna zasada zła, z którym nie da się walczyć, czyniąc z niego część siebie. Kruk, który marzył o odnowie społeczeństwa dzięki rządom wojskowych, ostatecznie ponosi klęskę. A jednocześnie historia jego najmłodszych lat, zapiski będące świadectwem bardzo trudnej wędrówki i zmagania z poczuciem winy pozwalają zgadywać, że chociaż nadzieje porucznika zawiodły, to jego serce zostało uzdrowione. Dziki Kruk okazał się zdolny, by obdarzyć swojego towarzysza czystym, ojcowskim uczuciem – takim, jakiego niegdyś jemu samemu odmówiono. Nawet więcej – zgodził się, by młody towarzysz podróży stał się mu naprawdę potrzebny.

Chociaż bohaterowie wymijają się, nie mogą znaleźć drogi do siebie nawzajem, to ich bliźniaczo podobne pragnienia oznaczają jednak zwycięstwo w jakiejś sferze ducha, ponad martwą powierzchnią wód Eskaflonu. Otwarte zakończenie wręcz żąda uznania innej rzeczywistości – takiej, w której Kruk i Rin mogą się jeszcze raz spotkać i wzajemnie zrozumieć. Autorka buduje swoistą metafizykę braku – to nie wydarzenia, nie szczęśliwe zbiegi okoliczności i cudownie odzyskani przyjaciele wskazują na logikę dziejów. To brak tejże, to ironia losu, niemożność porozumienia się, dwie połówki, które nigdy się nie dopełnią, mówią o tym, jak bardzo pragniemy jakiegoś wyższego sensu. W świecie Eskaflonu ta tęsknota jest jedynym znakiem jego obecności.

W podobnie symboliczny sposób traktuje autorka postać ojca Kruka. Okrutny tyran, próbujący uchodzić za łaskawego władcę, obwiniający pierworodnego o śmierć żony, która zmarła w połogu, a jednocześnie żerujący na krzywdzie wyrządzonej własnemu dziecku, budzi odruchowy sprzeciw. Pod żadnym względem nie zasługuje na wierność i szacunek, jakim darzy go Danaen. Z psychologicznego punktu widzenia nie wydaje się nawet możliwe, by podobna kreatura mogą zaskarbić sobie przywiązanie syna (z listu piastunki można wnioskować, że nawet zimny żołnierski chów nie był jednak zaawansowanym praniem mózgu). Ojciec Kruka może być jedynie fałszywym wyobrażeniem Boga – uzurpatora, którego oczekiwań nigdy nie zdołamy zaspokoić, i dla którego sam fakt naszych narodzin jest obelgą. W taki sposób manichejczycy wyobrażali sobie Demiurga, Jahwe Starego Testamentu. Zdaje się, że Kruk nie zdołał pokonać tego wyobrażenia, ale jego serce walczyło do końca. Jeśli dla Eskaflonu została jakaś iskierka nadziei, to tli się ona w ludziach pozornie słabych, bezbronnych, skazanych na porażkę, startych przez ślepy los i bezzasadną nienawiść. Imiona Arissy i Edyniela powtarzają się na kartach powieści i mam wrażenie, że nie jest to proste przyjęcie zasady „w świecie o ograniczonych zasobach onomastycznych wiele postaci może nosić identyczne miano”. Arissa-żołnierz i Arissa-niewinne dziecko, Edyniel-opiekun i Edyniel-lekarz należą do tej samej kategorii istot, których mrok jeszcze nie objął we wadanie – albo które same zdołały mu się wyrwać (Arissa może być imieniem wrodzonej, instynktownej niemal dobroci, a Edyniel – nawrócenia).

Podaję te przykłady nie po to, by wyrokować o przesłaniu utworu. To moje interpretacje, które nie muszą się zgadzać z intencją autorki. Chciałam jednak pokazać, że w tej liczącej grubo ponad 1500 stron powieści, to, co nie zostało powiedziane, może odgrywać nie mniejszą rolę od tego, co dostajemy bezpośrednio w tekście. Wymaga to jednak pewnej dozy zaufania do pisarza. „Długie, nudne i bez sensu” – z takimi opiniami o cyklu też się spotkałam. I choć zgodzę się, że „Wielki północny ocean” nie należy do książek, które można czytać w wannie na poprawę humoru, to jednocześnie trudno mi oprzeć się wrażeniu, że autorzy podobnych uwag w identyczny sposób opisaliby „Miasto i psy” albo „Dżumę”, gdyby na okładce, zamiast noblistów, zobaczyli niewiele jeszcze mówiące nazwisko debiutantki.

Język powieści może być uznany zarówno za jej zaletę, jak i pewnego rodzaju przeszkodę. Jest bardzo poetycki, silnie stylizowany, zawiera dużo odniesień intertekstualnych i nutę, która trochę przypomina romantyków, a trochę Młodą Polskę – co dla mnie na przykład nie stanowi wybitnej rekomendacji. Przybyszewskiego czytam nie dla języka, ale pomimo języka, i mogę co najwyżej żałować, że autor upodobał sobie taką a nie inną metaforykę. W „Wielkim północnym oceanie” nie brak plastycznych, nastrojowych, bardzo sugestywnych opisów. Niestety, zdarzają się i ustępy trącające żeromszczyzną. Myślę, że wyrobiony czytelnik szybko przejdzie nad nimi do porządku dziennego – skoro Libera chce być klasykiem, a Głowacki „swoim chłopem”, Szelenbaum ma prawo pozować na neoromantyzm. Gorzej, że fantasy nadal pokutuje u nas jako literatura drugiego sortu. Ci, którzy nie mieliby kłopotów z dostrzeżeniem potencjału powieści, wyminą ją szerokim łukiem, spodziewając się nawalanki ze smokami. Ci, którzy chcieliby nawalanki ze smokami, kupią i poczują się rozczarowani. Ale gdyby literatura fantasy miała się ograniczać do zapisu sesji RPG – to, faktycznie, nie byłoby dla tego gatunku nadziei. „Wielki północny ocean” pokazuje, że może być inaczej.

Niestety, nie zmieniły się problemy z korektą tomu. Bolączką tekstu jest niedobór przecinków i powtórzenia, których autorka dysponująca tak bogatym zasobem leksykalnym z łatwością mogłaby uniknąć, gdyby tylko zwrócono jej na to uwagę. Na szczęście okładka dorównuje swoim poprzedniczkom. Można nawet powiedzieć, że wybór użytej reprodukcji, kontrastujący z ostatnimi zdaniami powieści, każe jeszcze raz zastanowić się nad zakończeniem. Ponoć dość duża grupa ludzi kupuje książki, kierując się walorami estetycznymi obwoluty. Tym razem ten paradoksalny fakt nie smuci mnie szczególnie.

Wspólna podróż Rina i Dzikiego Kruka dobiega końca. Ostatni tom sagi z Eskaflonu odsłaniam kolejne mroczne sekrety bohaterów i odpowiada na sporą ilość pytań, które zadawali sobie czytelnicy poprzednich czterech części. Pozostawia jednak wiele tajemnic, kwestii, które albo trzeba sobie samemu dopowiedzieć (bez pewności, że nasza interpretacja będzie poprawna), albo uznać ja...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Los” to kolejny tom cyklu osadzonego w świecie Eskaflonu, krainy pod rządami armii, kanclerza, watażków i band przemierzających leśne ostępy, której jedynym niepodzielnym władcą wydaje się być okrutny demon Dżasko. Czwarta część „Wielkiego Północnego Oceanu” jest przedostatnią. Przynosi odpowiedzi na wiele postawionych wcześniej pytań, ale i rodzi kolejne.

Pod względem fabuły, zwłaszcza przedstawienia wcześniejszych losów postaci, ten tom jest znakomity, ale jeśli chodzi o prowadzenie akcji – bardzo nierówny. Rin, wyrzutek, sierota, nieufny, a jednocześnie wierny i oddany giermek (Mikadejo) Dzikiego Kruka, w większości sytuacji reprezentuje perspektywę czytelnika. Całe uniwersum poznajemy oczami tego już nie chłopca, ale jeszcze nie mężczyzny. Nie ulega jednak najmniejszej wątpliwości, że to pułkownik Danaen jest głównym bohaterem cyklu. Dlatego bardzo cieszy mnie, jak wiele wysiłku dołożyła autorka, by w intrygujący sposób wprowadzić kilka znaczących postaci z przeszłości Kruka. Do nich należy Laemas, jego mistrz, niezrównany szermierz, ale również aktor, a nawet tancerz; księżna Akina (której portret, zarysowany jedynie kilkoma przywołanymi we wspomnieniach tekstami, rozpala chęć poznania bliżej tej niezwykłej kobiety) oraz, przede wszystkim, generał Dżaermione Monde. Ten ostatni nie jest jedynie złowróżbnym cieniem przeszłości, a łącząca go z Krukiem więź sprawi, że porucznik weźmie udział w potężnej rozgrywce politycznej, i to opowiadając się po stronie swoich dotychczasowych wrogów. Rin nie może uwierzyć, że jego mistrz wyrzeka się obranej wcześniej drogi. Te fragmenty czyta się jak znakomity kryminał albo thriller psychologiczny, a pieczołowitość, z jaką autorka odmalowuje wątpliwości i zniechęcenie uwikłanych w toksyczną relację bohaterów, dowodzą ogromnego kunsztu i kojarzy się z powieściami Henry’ego Jamesa.

Ale porównanie z Jamesem to nie tylko komplement dla twórczości Szelenbaum. James, choć przenikliwy, bywa zbyt drobiazgowy. Pewne wątpliwości budzi we mnie metoda przekazywania emocji postaci poprzez zagęszczanie tekstu. Jego lektura w pewnym momencie staje się męcząca w stopniu trudnym do uzasadnienia konwencją. Proces łamania Kruka jest długi i bolesny nie tylko dla bohatera. W porównaniu z tymi partiami książki późniejsze odzyskiwanie sił, nadziei i determinacji wydaje się przebiegać niepokojąco szybko. Świetna skądinąd scena w karecie – podczas której Rin doświadcza swojego nauczyciela – pod względem konkluzji nie zaskakuje. Chyba wolałabym nieco inne rozłożenie akcentów. Czy powinniśmy uwierzyć, że Kruk tak szybko poradził sobie z proponowaną mu formą współpracy, ponieważ od początku zamierzał wykorzystać ją do swoich celów? Przypuszczam, że nie – inaczej spotkanie z przeszłością nie byłoby tak bolesne. Dalsze wydarzenia toczą się, jak na mój gust, za szybko. Jednak, mimo zastrzeżeń, muszę przyznać, że taki zabieg ma swoje plusy – zamykamy książkę z uczuciem niedosytu i zaczynamy liczyć dni do premiery ostatniej części.

Pod wieloma względami „Los” jest w stanie przekonać nawet dotychczasowych krytyków serii. Po pierwsze, Rin, postać niebagatelna, ale i trudna do poprowadzenia (trochę w stylu tytułowego Samuraja z powieści Shusaku Endo) wreszcie dorasta. Nawet jego wierność i posłuszeństwo przestają być ślepym wypełnianiem rozkazów. Od czasu śmierci Edyniela Rin znajduje w życiu cel. Ale o tym, że na młodego Mikadejo zaczynamy patrzeć inaczej, decyduje również dziwna zbieżność losów chłopca i porucznika – porzucenie przez ważną dla nich osobę, pragnienie śmierci… Relacja ucznia i mistrza staje się nie tylko bardziej symetryczna, demokratyczna, ale i po prostu ludzka, odkąd mamy okazję przekonać się, jak wiele Kruk chce poświęcić, by uratować Rina.

Już w tym momencie autorka zamyka usta wszystkim, którzy narzekali na brak znaczących postaci kobiecych. Historia Kruka dużo wyjaśnia w tej materii, a wspomnienie panny Akiny pozwala mieć nadzieję, że w ostatnim tomie usłyszymy jeszcze ciekawszą opowieść. Bardzo cenna wydaje mi się obserwacja, jak nawet w poplątanych, duszących, pełnych przemocy relacjach bohaterowie szukają odbicia czystszego, piękniejszego uczucia – choć podążają za błędnym ognikiem, to nie można powiedzieć, że świadomie odwracają się od światła. Może jedynie Monde, głoszący pochwałę „cnoty egoizmu” (niestety, dużo prymitywniejszą niż u Ayn Rand, a przez to właściwie karykaturalną) wydaje się człowiekiem zdeprawowanym i, wbrew temu, co twierdzi, nieszczęśliwym.

„Wielki Północny Ocean” został napisany pięknym, obrazowym, silnie zmetaforyzowanym językiem. Autorce nie brak wyobraźni i talentu, a liczba dyskretnych odwołań do innych dzieł literackich i fragmenty metanarracyjne ukazują, że potrafi ona podejść do materiału językowego z dystansem, który nie wyklucza powagi, ale eliminuje niebezpieczne zadęcie. Niestety, zdarzają się momenty (sporadycznie, ale jednak), w których poetyckiej wyobraźni należałoby nałożyć cugi – tu przydałaby się dobra korekta, pozwalająca wyłapać kilka mniej szczęśliwych sformułowań. Podczas prac nad czwartym tomem WPO korektorka wyjechała na narty albo zapadła w sen zimowy – jak inaczej mam rozumieć fakt, że na jednej stronie (np. 83.) potrafi brakować sześciu przecinków? Podobne potknięcia zdarzają się niepokojąco często. Wstyd, że lekturę dobrej powieści psują tak łatwe do usunięcia błędy. Na szczęście znów mogę pochwalić elegancki projekt okładki, więc pod względem samej edycji bilans zysków i strat wychodzi na zero. Wielbicieli cyklu – do których sama się zaliczam – nie muszę namawiać. Nieprzekonanym zaręczam, że „Los” rozwieje sporo ich wątpliwości.

„Los” to kolejny tom cyklu osadzonego w świecie Eskaflonu, krainy pod rządami armii, kanclerza, watażków i band przemierzających leśne ostępy, której jedynym niepodzielnym władcą wydaje się być okrutny demon Dżasko. Czwarta część „Wielkiego Północnego Oceanu” jest przedostatnią. Przynosi odpowiedzi na wiele postawionych wcześniej pytań, ale i rodzi kolejne.

Pod względem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

W pierwszym tomie „Wielkiego Północnego Oceanu” Katarzyna Szelenbaum rzuciła czytelnika na głęboką wodę: w fascynujący, ale i niebezpieczny świat Eskaflonu. Głównym bohaterem uczyniła chłopca z marginesu społecznego, Rina, którego od wielu tego typu postaci wyróżnia refleksyjna natura i przenikliwe, zimne spojrzenie. Świat, bardziej przypominający alternatywne średniowiecze albo wizję postapokaliptycznej Europy niż klasyczną scenę fantasy ze smokami i elfami, został odmalowany w ciemnych barwach, a czytelnik postawiony w sytuacji detektywa, który wraz z Rinem – a czasem nawet na przekór Rinowi – tropi ocalone promyki dobra i zwyczajnej ludzkiej życzliwości. Jest to o tyle trudne, że mistrzem Rina zostaje pułkownik Dziki Kruk, oddany całym sercem wojsku specjalista od tortur i przesłuchań, mający o naturze ludzkiej jak najgorsze mniemanie. Filozofii Kruka trudno odmówić logiki – a jednak czytelnik pragnie, by porucznik się mylił. Chce tak, jak Edyniel – wspaniała postać i jedna z najciekawszych kreacji w polskiej fantastyce! – widzieć w ludziach dobro. To niezwykłe napięcie między wrogim światem a istotą ludzką, w której wciąż tli się pragnienie miłości i bezpieczeństwa, między podłością a heroizmem, między jednostką a społeczeństwem decyduje o niezwykłym magnetyzmie tego pięknego, choć miejscami trudnego i gorzkiego cyklu.

Nie będę ukrywać, że jestem pod wrażeniem wizji i talentu autorki. Nie zamierzam taić, że drugi tom, który przyniósł nowe informacje, ale i zostawił dużo – w pewnych kwestiach nawet za dużo – niedopowiedzeń, pod pewnymi względami nieco mnie rozczarował. Nie, nie był gorszy od pierwszego, ale trudno byłoby mówić o nowej jakości. A poprzeczkę ustawiłam już bardzo wysoko.
Trzeci tom „Wielkiego Północnego Oceanu” rozwiał moje wątpliwości. To najlepszy jak dotąd fragment cyku. Z jednej strony dość kameralny, skupiający się na przeżyciach bohaterów, z drugiej strony – umieszczający Eskaflon w przestrzeni geopolitycznej, w orbicie wielkiej polityki i niepokojów społecznych. Autorka konsekwentnie trzyma się perspektywy (przede wszystkim) Rina, przez co oniepokojących wydarzeniach, zapowiadających schyłek obecnego świata, wiemy tyle, ile ich uczestnicy, a nie władcy przeprowadzający swoje intrygi. I dobrze – po co nam kolejna mutacja „Gry o tron”?
Portrety bohaterów zyskują na wyrazistości. I to w aspekcie, którego wielbiciele cyklu, wśród nich ja, zupełnie się nie spodziewali. Gdyby chcieć streścić tom trzeci w jednym zdaniu, napisałabym, że opowiada o walce erosa z tanatosem, pędu do życia z pragnieniem śmierci. Ale w jaki przedziwny sposób: życie samo w sobie nie jest tu wartością pozytywną z definicji, przeciwnie, stanowi wyraz prawa natury, dzikiego popędu, chuci. Śmierć ma więcej z dostojnej rezygnacji, jest bliska filozofii Stockiej i Czterem Szlachetnym Prawdom buddyzmu. Bohaterowie zastanawiają się nad misterium – a może terrorem – życia przekazywanego przez kobiety, zdaje się równie nieubłagalnie, co bezcelowo. I szukają odpowiedzi na pytanie – więc po co żyć. Ta odpowiedź nie będzie prosta, nawet więcej: droga, którą wybierze Rin, wzbudza we mnie instynktowny opór. Ale jest to stanowcza, męska decyzja. W powieści Mężczyzna i Chłopiec to dwie bardzo ważne, wzajemnie dopełniające się kategorie. Piszę o tym obszerniej, ponieważ jedną z najmocniejszych stron tego tomu – i swoistym novum w obrębie cyklu – jest podejście do kwestii erotyki.

Zapoznając się z recenzjami poprzednich tomów (i czasem pomstując na ewidentne niedopatrzenia ich autorów), zwróciłam uwagę, jak często pod adresem powieści pada zarzut, że bohaterowie zostali odarci z ich seksualności, że ta sfera ich życia jest przedstawiona mało wiarygodnie… Co prawda głęboko manichejskie poglądy Kruka narzucają taki a nie inny stosunek do seksu, kobiet, prokreacji i raczej należałoby pogratulować autorce logicznej, przemyślanej konstrukcji postaci, ale… Sama czułam, że coś istotnego nie zostało w tej kwestii dopowiedziane. Teraz odkryłam, że było to celowe – i tylko czasowe – przemilczenie. Mądry autor potrafi sobie wychować czytelników (do takich zabiegów przyznaje się Eco, Llosa czy, z trochę niższej półki, King). Szelenbaum wiedziała doskonale, że zbyt szybkie wprowadzenie pewnych treści odwróciłoby uwagę czytającego od innych problemów. Dlatego zachowuje powściągliwość, która później ustąpi miejsca sprawnemu, pogłębionemu studium najintymniejszych relacji między bohaterami. Trzeba sporo talentu, by nie rozczarować wrażliwości czytelników czy zbytnią oględnością, czy – jeszcze gorzej – pornografią na kartach swojej książki. Ale da się mądrze pisać o seksie. Autorka „Wielkiego Północnego Oceanu” potrafi.

Ogromną rolę w tej powieści odgrywa psychologiczny rozwój bohaterów. I tu, niestety, trzeba pamiętać o prostej zasadzie: czytelnik nie przebrnie przez półtora tysiąca stron tekstu (a chyba tyle będzie sobie liczyć WPO?) z czystej ciekawości. Musi polubić bohaterów. Albo znielubić. Musi komuś dopingować, a komuś życzyć jak najgorzej. To konieczne, aby dało się mówić o prawdziwej ciekawości, a nie obserwowaniu mrówek biegających po korze. Zresztą – ludzie, którzy tak uważnie przypatrują się mrówkom, wierzą zazwyczaj, że odczytują jakąś metaforę z księgi natury. Ot, nie jesteśmy stworzeniami bezinteresownymi. Chcemy – poprzez bohaterów – poznawać siebie samych. Chcemy czuć satysfakcję, że nasza drużyna wygrywa, albo zgrzytać zębami, bo coś idzie nie tak. Do tego wszystkiego potrzebna jest empatia względem bohaterów. Oto powód, dla którego nazwałam WPO wymagająca lekturą: wyobcowany, zamknięty w sobie, nieufny Rin i bezwzględny, okrutny Kruk nie budzą z miejsca sympatii, której nie sposób odmówić świetnym postaciom drugiego planu – Eferno, Edynielowi, Tesil, Raenowi, a tym tomie również Liami.

Rin zmaga się z setkami obaw, resentymentów, błądzi po omacku, gdyby nie rozkaz Kruka – popełniałby samobójstwo co trzy rozdziały. Autorka obdarzyła tego chłopaka ogromną wnikliwością i wrażliwością – nawet: nadwrażliwością – co wynika z historii Rina, ale bywa, po ludzku, meczące. Dość ciekawy rys charakterologiczny – pewna pobłażliwość wobec istot niekoniecznie na nią zasługujących, a szorstkość i surowość wobec ludzi szlachetnych – da się dobrze uzasadnić psychologicznie, jest wiarygodny, a jednocześnie czytelnik, stojący na nieco bardziej uprzywilejowanej pozycji, znający Eferno czy Tesil lepiej, niż zna ich Rin, ma prawo poczuć niechęć do jego zachowań. Rin nie ma magnetycznego uroku ani zawiej historii Kruka i jest przez to najtrudniejszym do poprowadzenia bohaterem. Jednak i pod tym względem tom III zapowiada w świecie Eskaflonu prawdziwą rewolucję. Ostatnie spotkanie – nazwę to w ten sposób, aby nie zdradzać treści – z Edynielem pozwala Rinowy odkryć w duszy pragnienie silniejsze niż głód życia czy tęsknota za śmiercią…

Kilka znakomicie podpatrzonych mechanizmów ludzkiej wdzięczności (i niewdzięczności). Przemyślnie ułożone wydarzenia, z których drugie jest echem pierwszego, czasem jego negacją, czasem wręcz parodią. Zaskakująca ilość humoru – nawet jeśli czarnego i wisielczego – oraz gry z konwencją, do tego stopnia, że dostajemy nawet scenę dramatyczną, i to pisaną wierszem. Klimaty Goethego, Szekspira i Jana Andrzeja Morsztyna, połączone udaną stylizacją, splecione korowodem postaci, których nie powstydziłby się nawet Wyspiański… ten fragment dowodzi i erudycji, i talentu, ale przede wszystkim – odwagi autorki. Trzeba mieć naprawdę mocne nerwy – i sporo wiary w inteligencję czytelnika – by tak zainicjować środkowy tom cyklu.

Język książki zyskał na klarowności. Nadal barwny i obrazowy, nadal chętnie korzystający z metafor, jest jednak na tyle przeźroczysty, by nie odwracać uwagi od akcji, a jednocześnie nadać jej klimat. W jednym może miejscu stylizacja wydała mi się nieco przesadzona w porównaniu z pozostałymi partiami narracyjnymi. O ile w pierwszym tomie znalazłam kilka niezręczności stylistycznych, które powinna usunąć korekta, tak w tomie trzecim prawie już ich nie ma. Nie wiem, czy to autorka doszlifowała język, czy korektorka wreszcie zakasała rękawy, ale efekty widać. Jeden mniej zgrabny akapit – i chyba zbyt wielkie przywiązanie do przymiotnika „bluźnierczy” – to jedyne zastrzeżenia, jakie mogłabym mieć do książki. Okładka Macieja Symanowicza jest, tak jak przy poprzednich tomach, dużym plusem wydania, a wybrana przez niego reprodukcja nie tylko współgra z tytułem, ale jeszcze naprowadza czytelników na trop największej zagadki świata, z którego odeszła zastąpiona przez kult sił przyrody religia. Liczę też, że kolejne tomy odsłonią więcej z tajemniczej historii Eskaflonu.

Niedawno czytałam wywiad z autorką, z którego wynikało, że Szelenbaum eksperymentuje również z gatunkiem fantastyki naukowej. Chciałabym przekonać się, jak sobie poradzi z tym gatunkiem. Bo że WPO jest powieścią zdecydowanie wykraczająca poza ramy fantastyki, to nie ulega najmniejszym wątpliwościom. Raczej nie wróżę jej – a przynajmniej nie tak od razu – stadionu pełnego fanów i adaptacji na grę komputerową, bo WPO daleko do gadżetowego efekciarstwa, charakteryzującego wiele popularniejszych tytułów. Ale historia literatury dowodzi, że wielokrotnie dzieła, uznawane początkowo za „niesmaczne dziwactwo”, okazywały się kamieniami milowymi rozwoju tego gatunku. Jeśli fantastyka, w której coraz trudniej o świeżą krew, przetrwa, a nawet rozwinie się, to właśnie dzięki takim książkom.

W pierwszym tomie „Wielkiego Północnego Oceanu” Katarzyna Szelenbaum rzuciła czytelnika na głęboką wodę: w fascynujący, ale i niebezpieczny świat Eskaflonu. Głównym bohaterem uczyniła chłopca z marginesu społecznego, Rina, którego od wielu tego typu postaci wyróżnia refleksyjna natura i przenikliwe, zimne spojrzenie. Świat, bardziej przypominający alternatywne...

więcej Pokaż mimo to

Więcej opinii

Aktywność użytkownika Vanitachi

z ostatnich 3 m-cy

Tu pojawią się powiadomienia związane z aktywnością użytkownika w serwisie


statystyki

W sumie
przeczytano
4
książki
Średnio w roku
przeczytane
0
książek
Opinie były
pomocne
22
razy
W sumie
wystawione
4
oceny ze średnią 9,8

Spędzone
na czytaniu
14
godzin
Dziennie poświęcane
na czytanie
0
minut
W sumie
dodane
0
cytatów
W sumie
dodane
0
książek [+ Dodaj]