cytaty z książki "Królestwo Cienia i Gwiezdnej Krwi"
katalog cytatów
[+ dodaj cytat]
- To było… – zawahał się, nie mogąc znaleźć odpowiedniego słowa. Ja usłyszałam już w swoim życiu wiele określeń moich czynów, chociaż nie takich jak to sprzed chwili, więc chętnie mu pomogłam:
- Przerażające? Okrutne? Złe? – Nie były to szczególnie wyszukane przymiotniki, ale za to idealnie pasujące.
- Wybitne. – Generał przerwał mi wymienianie. A jednak zdarzało mu się zaskoczyć, bo tego się akurat nie spodziewałam. – Przerażające, tak, ale wybitne.
Dałam przeciwnikowi moment na ponowne chwycenie za broń i wstanie, nim rozpoczęłam morderczy taniec. Raz za razem zadawałam celne ciosy, przeplatane unikami przed wrogim ostrzem. Nie nadążał atakować. Poznałam go ze swoją techniką, ale on nie miał najmniejszych szans. Istotnie, po chwili w końcu osunął się na kolana. Pochyliłam się nad nim i złapałam za włosy, drugą ręką sięgając po rewolwer.
– Rzeczywiście, czyny lepiej uczą – szepnęłam mu do ucha i się upewniłam, że nie wstanie, wysyłając ostatni pocisk z rewolweru prosto między jego czarne jak obsydian oczy. Wstałam, dysząc i spojrzałam na swoje dzieło. Osiem trupów porozrzucanych na drodze, z plamami ciemnej krwi wokół każdego. Otarłam twarz i broń porzuconym wcześniej płaszczem. Potem go na siebie zarzuciłam i z powrotem zakryłam oblicze i zakrwawione ubranie. Odwróciłam się od ciał i ruszyłam w stronę Odrei.
Gdy po chwili otworzyłam oczy, wyspa stała w ogniu. Ściany czerwonawych płomieni przysłoniły widok na miasto, powietrze falowało. Na moje czoło wstąpiła kropla potu. Zaśmiałam się pod nosem, sprawiało mi to ogromną przyjemność. Byłam jak dziecko, cieszące się z podpalenia zasłon. Nie mogłam jednak przesadzić.
Wewnętrzną dłonią sięgnęłam w stronę zimnego źródła, uniosłam lekko ręce. Wody jeziora opadły na pierścień ognia i zamieniły go w buchającą parę. Bogowie, uczucie towarzyszące uwalnianiu mocy było nieporównywalne do niczego innego. To była ogarniająca wszystkie zmysły euforia, rozgrzewająca wnętrze i wprowadzającą w najwyższy stan ekscytacji, ale i skupienia. Zawsze błagała o więcej. Była też ulga, powodująca nawet zmęczenie. Mimo całego cierpienia, nie zamieniłabym tego na nic innego.
Wymknęłam się spomiędzy namiotów i weszłam między drzewa. Nie był to gęsty, mroczny las jak ten przy Odrei, ale było tu przyjemnie. Słońce przebijało się przez gałęzie i pojedyncze liście czekające na powrót wiosny, a podłoże przypominało gąbkę. Podobnie zresztą jak same pnie drzew, omszałe z każdej strony. Dało się słyszeć nawet śpiew ptaków, pierwszych, które wróciły po zimie.
Miejsce pobłogosławione przez Ylvę.
To było prawdziwe piękno, nietknięte okrucieństwem zewnętrznego świata. Kilka metrów dalej doszło do krwawej rzezi, a tu było tak spokojnie. Mogłabym tam zostać.
Ale książki musiałabym ze sobą zabrać.
No, i może Lithiona.
Tunel, jak żywy, zaszumiał, gdy wkroczyłam w jego objęcia. Ciągnął się przez kilka metrów, z każdym krokiem bliżej jego końca wydawało mi się, że zieleniał. Moje serce biło coraz szybciej, a ból stawał się odleglejszy, mniej dotkliwy. Gdy wyszłam z tunelu, stanęłam na niewielkiej, otoczonej drzewami i skałami polance. Wyglądała, jakby nie przejmowała się dopiero kończącą się zimą, jej krajobraz był w pełni wiosenny. Tunel za moimi plecami zdał się zamykać, ale nie więżąc mnie na polanie, a raczej odcinając od niej zło.
- Kim jesteś? - zapytałam. - Posiadasz niezwykłe moce, jak na człowieka.
- Mało kreatywne pytanie - parsknęła. - Ale rozumiem, jak to może być dla ciebie interesujące.
- A więc? - Na imię mam Neithan. Mam osiemnaście lat. Jestem śmiertelniczką, a jednak jestem potężniejsza niż cały Bellimar razem wzięty. Muszę cię rozczarować, ale nic więcej nie wiem.
Dopiero leżąc na starej słomie, z nożem w bucie, naprawdę rozejrzałam się. Świat wokół nie zmienił się od czasu mojego zamknięcia. Niebo miało ten sam kolor, wiatr tak samo muskał moją skórę, piasek pod nogami też chrzęścił tak samo.
Tylko ja się zmieniłam.
Chyba.
Blizny miałam te same, co rok temu, plus kilka nowych, nic jednak nie znaczących. Moje włosy były dłuższe i poplątane, ale te same. Oczy również. Oczy, które powinnam ukrywać, bo nie mogły być symbolem niczego dobrego.
Ja jednak szukałam spokoju, nie odpowiedzi na mroczne tajemnice.
No właśnie, bogowie. Mówi się, że wszelka moc pochodzi od nich. Tylko na jakiej zasadzie? Tego się nie dowiedziałam, bo po dobrej godzinie rysowania wykresów i dopasowywaniu bogów do mocy nie doszłam do kompletnie żadnego wniosku. Zapewne to też należało do kategorii rzeczy, które są takie, jakie są, bo tak. A więc, jak, do cholery, miałam cokolwiek ustalić, skoro nie było w tym wszystkim żadnego ładu?
- Pamiętaj, la iluve galad i vanima, la iluve fuin i qualme.
Nie odpowiedziałam mu. Skinęłam tylko głową, odwróciłam się i ruszyłam przed siebie. To, że zrozumiałam, co powiedział Randir w starożytnej elfickiej mowie, nie oznaczało, że odgadłam tego znaczenie.
Nie każdy blask jest jasny.
Nie każda ciemność jest śmiercią.
Wytrzymałam ciężar spojrzenia najstarszego brata, który po chwili zmienił minę, zastępując pustkę najserdeczniejszym uśmiechem, jaki widziałam od lat. Odpowiedziałam mu tym samym, a Kaan gwałtownie mnie uścisnął, unosząc ponad podłogę.
– Możesz… mnie… odstawić – wyburczałam, ledwo oddychając z twarzą wciśniętą w jego muskuły.
– Nie, bo jeszcze uciekniesz, maluchu. – Nazywał mnie tak, odkąd pamiętałam, chociaż był tylko trzy lata ode mnie starszy. Nadęty buc. Ale mimo to mnie odstawił. Obrzuciłam go gniewnym spojrzeniem, ale nie wytrzymałam długo i naraz, całą piątką, wybuchnęliśmy śmiechem.
Konie hodowane w Valun różniły się od tych spoza naszych granic. Żyły dłużej, były wytrzymalsze i ich zmysły, podobnie jak elfów, były wyostrzone, przez co pod tym względem przypominały bardziej wilki niż konie. Oprócz tego były jeszcze okrutnie piękne. Gładka, lśniąca sierść w wielu odcieniach, z pięknymi długimi ogonami i jeszcze piękniejszymi grzywami.
Moja Talisa była jedną z najbardziej urodziwych klaczy, które można było znaleźć w Balkee, o ile nie na całym świecie. Cała czarna, niczym bezgwiezdna noc, z grzywą jak falujące wśród niej cienie. Jedynie jej oczy lśniły gwiezdnym blaskiem. Prawdziwa piękność. Gdy ją dosiadałam, wyglądałam jak promień słońca ujeżdżający nocne niebo.
- W Erlarii rzeczywiście nie ma potworów - powiedział. - Ani żadnych magicznych zwierząt, ale na innych wyspach i kontynentach już owszem.
- Dlaczego tutaj ich nie ma? - zapytałam.
- To przez Rozstęp. Zostawił po sobie złą magię, która jak mgła odpędza jakiekolwiek istoty od granic Eralrii. Dlatego żyje tu tylko to, co musi, nic szczególnego.
- Trochę to… - zamyśliłam się. - Smutne.
- Rzeczywiście, tak jest, gwiazdko. Dobrze wam się żyje tutaj bez potworów, ale brakuje też pewnego piękna.
- Na przykład? - Magia Keresa wyssała z waszych krain więcej, niż można by sądzić. Ograbiła was nie tylko z pięknych stworzeń, ale i pewnych… cech elfowych krain samych w sobie.
- Muszę przyznać, że Valun jest bliskie krainom spoza całunu tej okropnej energii, ale to wciąż nie jest to.
- No cóż – westchnęłam. – Rzeczywiście smutne.
- Poza Erlarią, w głębi innych kontynentów, ukryci przed wiedzą i wzrokiem mieszkańców tej wyspy, żyją nie tylko ludzie i elfy. Są też ramali i plemię noire. Byli też aivi, jednak oni odeszli wraz z bogami. Większość z tych ras niewiele się od nas różni, ale mogą poszczycić się innymi umiejętnościami niż elfy tutaj. Jeżeli chodzi o zwierzęta, to nie sposób wymienić wszystkich. Sądzę też, że o wielu słyszałaś, gwiazdko, ale nie pomyślałabyś, że są czymkolwiek więcej niż legendami, bajkami dla dzieci.
- Na przykład? – ponagliłam go.
- Największym cudem są aikaile.
- Nigdy o nich nie słyszałam.
- Myślę, że słyszałaś, ale pod inną nazwą. – Kąciki jego ust uniosły się w górę. – Smoki.
- Słucham!? – parsknęłam. – Nie żartuj!
- Jakbym śmiał! – zaśmiał się. – Przysięgam, aikaile – smoki, są bardzo prawdziwe. Jak ty i ja. Są ogromne, długie na dwadzieścia metrów. Ich skrzydła potrafią osłonić przed słońcem całe miasta, ogony burzyć budynki. Ich łuski nie przebije żadne ostrze, a pazury i kły są niczym zestawy najostrzejszych mieczy.
Uwielbiałam to. Niczym niezmącona wolność, euforia. Wiatr szumiący w uszach, powodujący łzawienie oczu i targający włosy. Uśmiech sam wpłynął mi na usta, a w moim wnętrzu rozpaliły się płomienie ekscytacji i radości. Zapomniałam już, jak to jest być tak rozpierająco radosnym, że nie jest się w stanie powstrzymać uśmiechu. Powinno to być naturalne, i nie dziwić mnie, ale po wszystkim, jak mogłabym się z czegoś cieszyć? Gniew, ból, czy nawet strach przychodziły łatwo i nie opuszczały mnie na długo, ale radość… Zdałam sobie sprawę, że za nią tęskniłam.
Prychnąłem pod nosem i sam zniknąłem w cieniach królewskich korytarzy. Postanowiłem, że nie dopuszczę do tej wojny, choćby miało mnie to zabić. Miałem dosyć głupich królów bawiących się rządzeniem, jakby kraj był planszą a elfy pionkami. Nie zdających sobie sprawy z cierpień zwykłych ludzi.
Pocieszałem się faktem, że Einar będzie lepszym królem. O ile władza nie uderzy mu do głowy, gdy korona zetknie się z jego czołem.
Zatrzaskując drzwi do komnaty, zrozumiałem jednak, że najlepszym władcą, najlepszym co mogłoby ten kraj spotkać, byłaby księżniczka Caeril.
- Piękne, czyż nie? – zapytałam, głosem tak zimnym, że najdzielniejsi by się wzdrygnęli. Rzadko takowy z siebie wydawałam, zazwyczaj w przeszłości, gdy Ojciec wysyłał mnie do swoich wrogów. Musiałam przyznać, że wpływ, jaki wywierał on na ludzi, był upajający. – Bać się o życie?
Caeril mówiła kiedyś, że szaleństwo nie jest czarno-białe. „Spodziewaj się go tam, gdzie się nie spodziewasz i nie licz się z tym widocznym gołym okiem”. Nie miałem bladego pojęcia, o co jej chodziło. Czasem mówiła też coś lekko podważającego jej poprzednią tezę, w stylu, że ktoś, kto wygląda na szaleńca, może w rzeczywistości być jeszcze większym. Tego też nie rozumiałem, ale nigdy nie poruszała takich tematów żartobliwie, coś to dla niej znaczyło. Księżniczka nawet mi nie mówiła wszystkiego, zapewne z dumy.
W takich sytuacjach nigdy nie da się dojść prawdy. Wojny wpisane są w dzieje ludzkości, tak samo jak pory roku następujące po sobie, zataczają krąg. Tylko kto jest od określenia, co jest złem a co dobrem? Nie da się tego ocenić obiektywnie, nie sądziłam, żeby sam Taeral – bóg, między innymi, sprawiedliwości – był w stanie. A ludzie wciąż próbowali. Może gdyby było inaczej nie byłabym taka?
- Jaki demon, Neithan?
- Wiesz, niestety nie spytałam go o imię. Był otoczony cieniami, ale jak go zabiłam, to zniknęły i jakby… wysechł. Sflaczał.
- Aha – burknąłem. Te informacje, choć ciekawe, nic nie wnosiły do sprawy, bo nijak nie znałem się na demonach.
Nikt nie był niewinny. Niektórzy tylko lepiej się w życiu… ustawili.
Przez wieki zarzekałem się, że to Bellimar, moja ojczyzna był najpiękniejszym krajem, najpiękniejszym na świecie. Teraz jednak, z bólem, ale musiałem przyznać się do jego zdrady, bo piękno Valun wykraczało poza granice elfickiego i ludzkiego poznania. To była kraina bogów. Tak wyglądał ich wymiar, do którego uciekli, porzucając nas samym sobie po Rozstępie. Nie mogło być inaczej.
- O, bogowie! – krzyknęłam teatralnie, łapiąc się za serce. – Chyba mam atak serca.
- Elfy nie miewają ataków serca – parsknął Ravelan.
- Żaden jeszcze nie miał, bo żaden nie usłyszał w życiu takich zaskakujących wieści – odparłam.
- Hmm – zamyślił się. – Niewykluczone.
- No widzisz, generale. Jesteś sprawcą medycznego cudu.
- Cuda chyba nie działają w tę stronę, nie? Szczególnie medyczne.
Odrea wieczorem była piękna.
"Szczególnie jeśli mieszkasz w pałacu królewskim", pomyślałam, odpoczywając z książką na jednym z balkonów bibliotecznych, z widokiem na miasto.
Gwiazda Bellimaru powoli rozbłyskiwała, jak co dzień, nieprzerwanie od wieków. Wypełnione zarówno magicznym światłem, jak i najzwyklejszym ogniem, lampy gęsto rozstawione były na murach, równych ulicach i w centrum. Był to piękny widok, rzadko opuszczałam ten pokaz. Dzięki widocznemu z góry krajobrazowi stolicy dało się na moment zatracić w świetle i porzucić ponure rozmyślania. Na temat wojny czy biedy, które mogłyby wkrótce dotknąć Bellimar. Prawdziwe życie nie było tak świetliste jak Gwiezdne Miasto.
W większości przypadków to nie bohaterowie byli warci uwagi i współczucia, a właśnie czarne charaktery. Albo szare, bo również się pojawiały. Kolorów i ich odcieni było niezliczenie wiele i tak samo wiele było kategorii ludzi. Bohaterowie robili swoje, pławili się w uwielbieniu ocalonych przez nich ludzi i żyli długo i szczęśliwie, bla, bla, bla.
A co z pokonanym złoczyńcą? Czy był tak zepsuty do szpiku kości, że pragnął śmierci bohatera dla zabawy? A może sumienie tego bohatera nie było wcale takie czyste? Może to właśnie czarny charakter został skrzywdzony i to cierpienie popchnęło go do takich, a nie innych czynów? Pod takim kątem nikt nigdy na złoczyńców nie patrzył.
Wszyscy widzieli tylko czarno-biały podział.
Dobro i zło.