cytaty z książek autora "Grzegorz Musiał"
Nagle zalewa mnie straszliwe, dzikie poczucie wolności. To ono mi zatkało włos w krtani. Nikt mnie tu nie zna! Jestem tu za własne pieniądze! Nie na żadnym stypendium, wyżebranym w konsulatach, nie na kongresie, z którego trzeba się chykiem urwać „na zwiedzanie". Nikomu nie jestem nic winien, żadnego przytakiwania i przylepiania sobie do ust uśmiechów.
-Patrz, jak się cieszą, że jesteśmy w Unii - słyszę po polsku za plecami - A my im to, k...a, wszystko roz.......y!
strzeż się tych
któryz się smieją zbyt szeroko
gotowi duszęsprzedać za dobry żart
ten śmiech coś więcej znaczy
jak niby- źle dobrane słowo
które żartobliwie puentuje zbrodnię
w zgrabny kalambur ubierze egoizm
(...)
Poznaję wciąż nowych i nowych ludzi, każdemu spoglądam w oczy, by dosięgnąć prawdy jego cierpienia, i wsłuchuję się w śmiech, wierząc, że odnajdę w nim prawdę jego goryczy.
Ale niestety... spotykam tylko puste oczy i ostrożne wargi, mówiące to tylko, co należy powiedzieć, kontrolujące swą duszę niby tramwajowy bilet.
Zdarza się, że jest mi kogoś żal, zwyczajnie, po ludzku, bo ujrzałem nagle ogrom beznadziejnej pustki, w jakiej miota się jego nie do cna jeszcze sparszywiała dusza, okłamująca się, że jest dobrze, że jest właśnie tak, jak być powinno, lecz miewająca przecież od czasu do czasu momenty prawdy przed sobą. I gdy siedzi wtedy taki zdeptany, poszarzały nad szklaneczką wódy z limonem, podsuwam mu rozwiązanie. Krótkie, konkretne, proste, zdawałoby się, bo wymagające tylko jednej jedynej decyzji. Wyjazd, rozwód, zmiana środowiska, zmiana alkoholu. O nieszczęsny samarytaninie, niosący pomoc tym, którzy tego od ciebie nie chcą!
Dzisiaj przyzna ci rację, zapłacze, padnie w ramiona, jutro nie odkłoni się na ulicy w słusznej pretensji, żeś bez biletu wdarł się do cichej, ciepłej kapliczki, w której przechowuje skarby swoich smuteczków i załamanek. Są mu potrzebne jak powietrze.
Masochizm?
Tak, tak, bez wątpienia wielu moich przyjaciół to masochiści. Kochają być załamywani i niszczeni. Kochają dramaty, dylematy i antygony, które ich życiu dodają trochę pieprzu.
Po cóż więc wyważać komuś drzwi, które on sam sobie zamknął na klucz.
Zmusić się do życia, znaczy zmusić się do jedzenia, choć wszystko wymiotuje w tobie, skręca się w potwornym proteście, choć wszystko krzyczy w tobie NIE!
Czekanie na następną MOŻLIWOŚĆ.
Taki jest sens życia w ogóle. Taka jest życiowa konieczność. Niewykluczanie niczego, co dopiero się wydarzy.
Niezamykanie spraw, których jeszcze nie ma.
Coś, co można by chyba nazwać nadzieją, choć lękam się nieprzejrzystości tego słowa.
Ale byłaś...hm...tudna...? Właśnie... bo niszczyłaś wszystko co kochałaś...Bałaś się-miłości? Nie, gorzej.Bałaś się już samej zapowiedzi miłości".
Znów patrzę w kulę- i co widzę? Szew na gazowej pończosze dziewczyny, idącej przede mną bulwarem Saint-Germain. Tak wtedy mówiono: pończochy gazowe, bo one były z gazy, nie z nylonu. Miały z tyłu linię szwu i ten ciemny prążek biegł pionowo w dół łydki, to była esencja kobiecej nogi. Szła w tym paryskim, matowym słońcu poranka, stukając obcasikami, tap tap, tap tap, a obok biegł maleńki kosmaty piesek, miał zieloną kokardkę na obróżce. I wiesz, Pablo, tamte dwa prążki na łydkach, migające przede mną na tle chodnika, tamten stukot pantofli z rzemyczkiem, który zapinało się na mały czarny guziczek...tamta podskakująca na grzbiecie psa kokardka i opalizujące lśnienie dziewczęcych bioder, opiętych plisowaną satynową spódniczką, zostaną dla mnie definicją szczęścia. Prawie biegłam za nią, bo dokądś się spieszyła. Do kochanka? Nie, w Paryżu o tej porze, to ona właśnie WYSZŁA OD kochanka-i teraz spieszy się... do męża...? Biegłam bulwarem, była wiosna i w piersiach brzęczało mi jedno słowo: szczęśliwa! Zapamiętaj sobie: teraz,tu, o tej godzinie i minucie, osiągnęłaś pełnię ziemskiego szczęścia. Tamaro! Od tej chwili już nic nie może być lepiej".
Oto prawdziwa ja; przez całe życie tracę to, co kocham. Albo ja ich zniszczyłam, albo oni połapali się w porę i zdążyli uciec".
Chcę spać, spać, czy Bóg mi wybaczy? Jeśli jest Miłością – zapyta o cierpienie. Jeśli Mądrością – podniesie znad ksiąg zimne oczy. Jeśli jest Światłem – spłonę w Jego blasku i wreszcie mnie nie będzie. Chcę spać, spać – czy Bóg jest pytaniem? – trzepotem? – pytaniem, którego utulić nie mogę.
Urodziłem się w roku Psa. Chyba Psa, czy ja wiem. Pies by najlepiej pasował, to znak ludzi czujnych, rozdrażnionych i małostkowych, którzy są wieczną ofiarą samych siebie. Po matce stałem się taki – jakiej nienawidzę – w niej – i jakiego w sobie znieść nie mogę. Wstręt, wstręt, jakbym chciał zrzucić samego siebie. Biegam, węszę, i jeśli – na co czekam – świat runie któregoś dnia, to na ostatku zostanę ja – Pies – wygrzebujący spod ruin ostatnią kość dla siebie.