cytaty z książki "Buddenbrookowie. Dzieje upadku rodziny. Tom I"
katalog cytatów
[+ dodaj cytat]
Była to jednak zwodnicza pociecha, gdyż skoro upłynęła już połowa wakacji, to następna połowa aż do końca przelatywała tak szybko, tak okropnie szybko, że chciałoby się zawisnąć na każdej godzinie, by nie dać jej przeminąć, opóźnić każde wciągnięcie powietrza pachnącego morzem, by nie strwonić niebacznie szczęścia.
Szczęście i powodzenie tkwią w nas samych. Musimy je trzymać: mocno i głęboko, skoro tylko wewnątrz nas zaczyna się coś rozluźniać, opuszczać, męczyć, natychmiast wszystko dookoła nas popuszcza wodze, opiera się nam buntuje, uchyla się od naszych wpływów…Jedno wypływa z drugiego, porażka następuje po porażce i wszystko skończone.
Nauczyłem się coraz bardziej kochać morze... chyba tylko dlatego wolałem góry, że są odleglejsze. Teraz nie pragnąłbym tam pojechać. Zdaje mi się, że bałbym się i wstydził. Są zbyt kapryśne, nieprawidłowe, za bardzo zróżnicowane... czułbym się tam z pewnością przytłoczony. Jacy właściwie ludzie wolą monotonię morza? Zdaje się, że tacy, którzy zbyt długo i głęboko wnikali w zagmatwane sprawy wewnętrzne, by nie oczekiwać przynajmniej po zewnętrznych przede wszystkim tego jednego: prostoty...
Najmniej ważne jest to, że na góry trzeba wspinać się odważnie, podczas gdy nad morzem wypoczywa się cicho na piasku. Ale znam spojrzenie, jakim oddaje się hołd temu i tamtemu światu. Pewne, przekorne, szczęśliwe oczy, pełne przedsiębiorczego ducha, siły i radości życia, błądzą od wierzchołka do wierzchołka; ale nad przestworem morza, które z takim mistycznym i obezwładniającym fatalizmem toczy swoje fale, marzy spojrzenie zamglone, beznadziejne, wiedzące, które niegdyś głęboko wejrzało w smutne odmęty... Zdrowie i choroba, w tym cała różnica. Człowiek wdziera się śmiało w cudowną rozmaitość zębatych, sterczących, przepaścistych zjawisk, by doświadczyć swych sił żywotnych, których dotąd wcale nie zużył. Ale widok prostoty rzeczy zewnętrznych wówczas darzy nas wypoczynkiem, gdy jesteśmy znużeni wewnętrznym odmętem.
Wiem, że często zewnętrzne, widoczne i i uchwytne oznaki i symbole szczęścia i wznoszenia się wzwyż zjawiają się dopiero wtedy, kiedy w istocie wszystko już zmierzcha. Owe zewnętrzne oznaki potrzebują nieco czasu na to, by się ukazać, są jak światło gwiazdy, o któej nie wiemy, czy nie zaczyna gasnąć, czy już nie zgasła, wóczas gdy najjaśniej nam świeci...
Przypominamy sobie taką lub inną osobę, zastanawiamy się jak też jej się powodzi, i nagle przychodzi nam na myśl, że nie chodzi ona już po mieście, że w ogólnym koncercie głosów nie słychać już jej głosu, że po prostu znikła już na zawsze z widowni i leży gdzieś za miastem w ziemi.
Nie była to babcia. Był to jej odświętny czepek z białymi, jedwabnymi wstążeczkami, a pod nim jej rudawe włosy. Ale ten zaostrzony nos, te wciągnięte w głąb wargi, wystający podbródek, te żółte, przezroczyste, złożone ręce, po których widać było, że są zimne i sztywne, nie należały do niej. Była to jakaś obca, woskowa lalka, a w owym wystawianiu i składaniu jej hołdu tkwiło coś przerażającego. I Hanno patrzył w stronę pokoju pejzażowego, jak gdyby za chwilę miała się tam ukazać prawdziwa babcia... Nie ukazała się jednak. Umarła. Śmierć przemieniła ją na zawsze w woskową figurę, której powieki były tak nieubłaganie, tak nieprzystępnie mocno zamknięte...
Jedynie śmierć zjednywa uszanowanie świata dla naszych cierpień i nawet najmniejsze cierpienia dzięki niej stają się czcigodne.
Czyż każdy człowiek nie był omyłką i błędem? Czyż nie dostawał się do pełnego udręczeń zamknięcia, skoro się tylko urodził? Więzienie! Więzienie! Wszędzie więzy i zapory! Przez zakratowane okienko swej indywidualności spogląda człowiek beznadziejnie na mury otaczające świat, póki nie nadejdzie śmierć i nie powoła go do powrotu, do wolności...
Prawdziwe zaufanie świata zdobywa się dopiero, gdy się jest panem domu i ojcem rodziny
Zawsze byłam przekonana, że wszyscy ludzie są równi i że nie potrzeba pośredników między ludźmi a Panem Bogiem.
Zabawy, których głębokiego sensu ani czaru nie pojmuje nikt z dorosłych i do których nie potrzeba nic więcej, tylko trzech kamyczków lub kawałka drewna, ozdobionego może kwiatkiem lwiej paszczy zamiast hełmu - ale przede wszystkim potrzeba czystej, mocnej, szczerej, niewinnej fantazji, niezachwianej i niezmąconej strachem fantazji owego szczęśliwego wieku, w którym życie oszczędza nas jeszcze, nie śmie nałożyć na nas obowiązku ani winy, gdy wolno nam widzieć, słyszeć, śmiać się, dziwić i marzyć, nie oddając światu usług... gdy niecierpliwość tych, których wszakże chcielibyśmy kochać, nie domaga się jeszcze od nas oznak ani pierwszych dowodów, że jesteśmy gotowi gorliwie spełniać owe usługi... Ach, już niezadługo, jakże ciężko i przemożnie zwali się na nas wszystko, by nas opanować, ćwiczyć, ukrócać, wyprostowywać, niszczyć.
Człowiek jest tak młody albo tak stary, jak się czuje. A kiedy to, co jest dobre i czego tak się pragnęło, przybywa wreszcie powoli i z opóźnieniem, to przybywa obciążone wszelkimi drobiazgami, przeszkodami, przykrościami, przepojone pyłem rzeczywistości, z którą fantazja wcale się nie liczyła, a która drażni...drażni...
Czymże jest powodzenie? Tajemną siłą, nie dającą się opisać, bacznością, gotowością... świadomością, że samym moim istnieniem wywieram nacisk na otaczające życie... Wiarą w to, że życie samo układa się dla mnie korzystnie... Szczęście i powodzenie tkwią w nas samych. Musimy je trzymać: mocno i głęboko. Skoro tylko wewnątrz nas coś zaczyna się załamywać , rozprzęgać, męczyć, natychmiast wszystko dookoła nas popuszcza wodze, opiera się nam, buntuje, uchyla się od naszych wpływów... Jedno wypływa z drugiego, porażka następuje po porażce i wszystko jest skończone.
Wiem, że często zewnętrzne, widoczne, i uchwytne oznaki i symbole szczęścia i wznoszenia się wzwyż zjawiają się dopiero wtedy, kiedy w istocie wszystko już zmierzcha. Owe zewnętrzne oznaki potrzebują nieco czasu na to, by się ukazać, są jak światło gwiazdy, o której nie wiemy, czy nie zaczyna gasnąć, czy już nie zgasła, wówczas, gdy najjaśniej nam świeci...
Tylko taka propozycja oburza nas, co do której nie jesteśmy pewni, czy potrafimy jej się przeciwstawić...
Ale wykorzystywanie sytuacji bez uczucia wstydu, mówił sobie, jest właśnie życiową prężnością!
Towarzystwo powoli, spokojnie i z ufnością przeszło do sali jadalnej; u Buddenbrooków można było przecież liczyć na smaczny kąsek.
By dowieść swej wypłacalności nie muszę rzucać pieniędzy w pierwsze lepsze bagno.
Więc tylko to jest w życiu wstydem i skandalem, co jest głośne i o czym wszyscy wiedzą? Ach, nie! Cichy skandal, który po kryjomu rani człowieka i odbiera szacunek względem siebie samego, jest o wiele gorszy!
Człowiek jest tak młody albo tak stary jak się czuje. A kiedy to, co dobre i czego tak się pragnęło, przybywa wreszcie powoli i z opóźnieniem, to przybywa obciążone wszelkimi drobiazgami, przeszkodami, przykrościami, przepojone pyłem rzeczywistości, z którą fantazja wcale się nie liczyła, a która drażni... drażni...