cytaty z książek autora "Maciej Płaza"
Za każdą zasłoną, złuszczoną, zdrapaną, kolejna, a co na końcu, wszyscy wiemy. To nie koniec jest ciekawy, tylko początek.
(...) unurzyłem się w brzęku trzmieli, ciachanym od strony budynków na równe kawałki przez postukiwanie dłuta.
Skrucha nie polega na tym, że
wybuchasz płaczem i mówisz: „To ja”. Wtedy tylko idziesz na ugodę z sumieniem, robisz wymyk, zrzucasz je z siebie na innych, każesz im wymierzyć sobie karę, a to bardzo łatwe. Prawdziwa skrucha składa się z rzeczy, z uczynków. Wypłacasz się, na ile cię
stać. Czego nie odrobisz, zostaje na twoim rachunku jako wieczny minus, ale nie ma co się tym przejmować, bo nie ty będziesz ten
rachunek zliczać. Może tylko czasem najść cię ochota, by się wyspowiadać. Niekoniecznie księdzu. Zwykłemu człowiekowi
lepiej. Nawet takiemu jak ty, co jeszcze ma pstro w głowie. Może nawet takiemu najlepiej, przynajmniej nie będzie oceniać. Najwyżej może rozgadać. Jak chcesz, rozgadaj. Nikt ci nie uwierzy,bo kto by uwierzył, że ci się czymś takim szczerze pochwaliłem?
Można też, wymamrotałem, wrócić. Po śladach. A gdy się skończą, iść dalej.
Niedzielne światło wrześniło się przez korony parku, zniżone już, rozproszone ledwie postrzegalną rudawą mgiełką.
Minąłem kępę cisów, pełną nigdy nierozcieplonego mroku.
Jestem wiejską kustoszką. I nauczycielką. Jedno i drugie z przypadku. To, czym opiekuję się w muzeum, już skończyło swoje przygody i jest bezcenne, bo nie na sprzedaż. Ci, których uczę, jeszcze przygód nie zaczęli, więc też są bezcenni. Na końcu i na początku zupełnie nie ma się o co martwić.
Siedzieliśmy tak długo, niby w milczeniu, ale coś w nas gadało, pytało, może płakało też i przeklinało.
Bujniła się, kwitła wyzywkami, klątewkami, puszczała bąki kuksańców, płożyła się kopniakami w kostkę, rozrastała w kolczasty krzew, łodyga tego krzewu grubiała w pień, gałęzie zagarniały ją w gęstwinę bez wyjścia.
- Zna się pan na snach?
- E tam, znam się czy nie znam. Nikt się nie zna. Większość snów jest głupia jak kocie gówienko. Kitwasi się w nich wszystko bez ładu i składu. Ale czasem przyśni się coś niegłupiego. Wiesz, co ci się wyśniło? - Pokręciłem głową. - Że twój ojciec, jak umrze, zamieszka ci w głowie.
- Czemu właśnie ojciec?
- No a kto inny?
- O mamie też się pamięta.
...(...)
- W głowie masz pamięć o ojcu. Ojciec robi tam swoje, robi nieźle, nawet gdy jeszcze żyje. Kiedyś go pochowasz, ale i tak się od niego nie uwolnisz. Najwyżej będziesz trochę lżejszy. Rozumiesz? Lżejszy. Do diabła, nie umie ci tego wytłumaczyć. Pamięć o matce to zupełnie inna sprawa. Matkę pamiętasz brzuchem. Matkę masz w brzuchu. Rozumiesz? Nie? Pewnie, że rozumiesz. Zapamiętaj to albo i nie, jak sobie chcesz. Ojca ma się w głowie, matkę w brzuchu. Najpierw ona ciebie, potem ty ją. Z brzucha do brzucha. Siedzi ci w brzuchu, więc wydaje ci się, że o niej nie pamiętasz, że nie musisz pamiętać. Spróbuj sobie przypomnieć twarz swojej matki, kolego. - Zamyśliłem się, zawahałem. - Ha, no widzisz. A twarz ojca pewnie pamiętasz. Ale matkę jednak się pamięta, tyle tylko, że się o tym nie myśli. Nie myśli się, nie gada, bo i po co. Matka jest, no jest, i tyle, o czym tu gadać. Nawet jej nie widzisz, jakby była niewidzialna. A ona ciągle jest. Oj, paskudnie przypomnieć sobie o niej nie w porę. Bo ona potrafi się z tego brzucha odezwać. (...) Jak? A różnie, bardzo różnie. Poszedłbyś na wojnę, byś zobaczył. Jak się na wojnie dostanie w czapę, ale tak porządnie, że aż nogi wyrwie z tyłka, i ma się jeszcze siłę, żeby coś pomyśleć albo głos z siebie wydusić, to wiesz, co to jest za głos? Wiesz, co każdy wtedy krzyczy, nawet tęgi chłop?... Mamooooooooooooo!!!
Lato jeszcze grzało co sił, ale pajęczyniło się już leciutko na łąkach.
Wy wiecie, że za darmo nic nie ma. Za darmo tylko wodę się pije, wszy się ma i śmierć się wita w progu. Za darmo tylko śmierć, choć kosztuje życie.
Uroczystość przypominała mszę w kościele, ciekawiła i nudziła zarazem.
Pomóc cierpiącemu znaczy stać się częścią cierpienia, czyli stanąć po złej stronie życia, lepiej już zjednoczyć się w sprawiedliwym gniewie, w gniewie jesteśmy z tobą, w cierpieniu już nie, dlatego pozwól, że zdławimy je gniewem, nie w ciebie ten cios, nie w twoje żebra ten kopniak, nie w twoją twarz, tylko w cierpienie, za to, że podpełza nam do gardeł i brzuchów, że stale nam grozi, że co dzień przypomina o sobie, stańmy zatem tam gdzie bezpieczniej, po stronie gniewu.
Która pałka i pięść oparłaby się pokusie, widząc pośrodku ulicy zabłąkanego chasyda, chudziutkiego młodzika, dygocącego pod długą bekieszą, ściskającego w ręku skórzaną walizkę, wytrzeszczającego zdumione oczy spod kapelusza.
Deptali nas, bośmy dziwni, nikt lepiej niż my nie umie czytać, głowić się, myśleć, dzielić włosa na czworo, ze wszystkich narodów myśmy najmędrsi, najsubtelniejsi, ale jedyne książki, jakie czytamy, to święte księgi i księgi rachunkowe.
Mylili się ci, co sądzili, że znają odpowiedź. Mylili się ci, co co przyznawali bezradnie, że jej nie znają. Mylili się ci, co w ogóle pytali. Mylili się wszyscy.
Poślubili życie, większe niż życie żydowskie czy gojskie, rusińskie czy polskie, czyjekolwiek inne, życie roześmiane od ziemi aż po niebo, sięgające morskiego dna i szczytów gór, i głębi serca i żył, i wnętrzności każdego, kto żyje.
Pamiętali, że w każdym pokoleniu żyje 36 Żydów, którzy na swoich barkach dźwigają ciężar świata i swoimi zasługami chronią go przed zagładą, a ponieważ są niepozorni, nigdy nie wiadomo, gdzie się któregoś z nich spotka: czy to będzie sprzedawca guzików, zegarmistrz czy mleczarz, węglarz czy chromy dziad (…) Każdy taki człowieczyna mógł być skrytym sprawiedliwym, na czarnej ziemi rośnie przecież, jak mówią, najlepsze zboże, dlatego im kto marniejszy, tym większa należy mu się ostrożność i bojaźń.
Głupi ludzie wierzą w głupie bzdury, a mądrzy ludzie wierzą w mądre bzdury.
Wrzucała jakieś opowieści i wyznania w jego głuchotę niczym w ciemny staw.
Można mu płatać figle, bo jest opancerzony przeciw światu jakąś nienaturalną obojętnością. Gdy szedł skrajem żydowskiej dzielnicy, dwukrotnie większej niż gojska, to z porośniętego sadem wzgórka, na którym stał polski kościół, leciały w niego ogryzki jabłek, ciskane rękoma to polskich, to rusińskich, to żydowskich dzieciaków, zależy kto akurat wybrał się na kradziejkę.
Któż mniej niż stary i samotny Żyd zdumiewa się dziwnością świata.
Miasto, nie całe, tylko jego gojska część, od rana zaczęło pokazywać im złe kły.
Szukano w miasteczkowej pamięci, która nie wygasa, najwyżej mąci się i myli, ale wyjazdy za robotą, odejścia, odstępstwa, wychrzczenia i zdrady karbuje w sobie do trzeciego pokolenia.