Książeczka jest bodajże ósmą z cyklu, ale u nas wydano chyba tylko tę jedną część, i chyba tylko ten jeden raz, równo pięćdziesiąt lat temu. W każdym razie nie znalazłem informacji, żeby było inaczej.
Powieść jest o włos starsza ode mnie, pierwszy raz skonsumowana w dzieciństwie. Tym razem trochę z ciekawości, jak by to było wskrzesić w sobie tamtego wczesnego czytacza, tamtą perspektywę i percepcję. Nie to już, ale teraz też mi się podobało. I o wrażeniach napiszę z tego narożnika.
Niewielka objętość. Humor specyficzny – na przykład po „odwróceniu prądu” aparaty telewizyjne wyświetlają filmy od końca – ale doskonale zapodany, bez nacisków, za to z wyraźną dbałością o żartobliwą umowność. Sama superowość superbohatera jest wielce ironiczna. Ale co najbardziej mnie uderzyło: zerowa intryga, co we wspomnianą umowność wpisuje się znakomicie. Wszystko dzieje się bez konkretów i nominalnie, ale zgodnie z kanonami powieści sensacyjnej, a co najbardziej zaskakujące – wciąga. Nie razi. Powinno, a nie razi. Zupełnie. A zatem mamy solidną dawkę pościgów, porwań, uwięzień, szyfrów, wynalazków, światełek „niewątpliwie przesączających się z jakiegoś tajnego zakamarka”, i wszystko to jest kuriozalne i w oczywistym stopniu nieuzasadnione, ocierające się niemal o maszyny Goldberga, ale jest w tym power. Choć tamten wczesny czytacz nie użyłby tego ostatniego słowa. Bo wtedy mówiło się jeszcze „czad”.