cytaty z książek autora "Konstandinos Kawafis"
Choćbyś nie potrafił swego życia uczynić, jakim byś chciał,/ przynajmniej tyle próbuj,/ ile możesz: nie pospolituj go/ zbyt częstym obcowaniem z ludźmi,/ wśród bieganiny, próżnego gadulstwa. //
Nie pospolituj go, wlokąc je to tu, to tam/ i z powrotem, często, na spotkania / z nowymi znajomymi, na wystawne przyjęcia:/ pchając je w powszednią głupotę,/ tak że w końcu legnie na tobie jakby obcy ciężar.
Jeżeli nie potrafisz zbudować swego życia, / jak sobie tego życzysz, spróbuj przynajmniej, jak możesz, / aby go nie roztrwonić – nazbyt narzucając się w świecie, / w nieustannej gonitwie, w nieważkiej gadaninie.
Nie trwoń go, włócząc się wszędzie,/ po tych wszystkich bankietach, / kolacyjkach, przyjęciach, / pełnych pustego rozgwaru, / bo stanie się w końcu dla Ciebie jak ciężki kamień u szyi.
Czekając na barbarzyńców
(…)
Dlaczego wszystkich nagle ogarnął niepokój?
Skąd zamieszanie? (Twarze jakże spoważniały).
Dlaczego tak szybko pustoszeją ulice
i place? Wszyscy do domu wracają zamyśleni.
Dlatego że noc zapadła, a barbarzyńcy nie przyszli.
Jacyś nasi, co właśnie od granicy przybyli,
mówią, że już nie ma żadnych barbarzyńców.
Bez barbarzyńców — cóż poczniemy teraz?
Ci ludzie byli jakimś rozwiązaniem.
Czy jestem szczęśliwy, czy nie – tej kwestii nie badam. / Lecz z jednego powodu ma dusza jest nadzwyczaj rada: / żem się nie znalazł w wielkiej masie (ludzi mi niemiłych), / złożonej z mnóstwa cyfr; nie ma w ich łańcuchu / mnie, cyfry jednej z wielu. Bo mnie nie włączyły / żadne moce w ich liczbę. Ta radość krzepi mnie na duchu.
Gdybym twą miłość miał
(z franc.)
Gdyby miłości blask
Rozgrzał me życie ciemne
Wtedy by pierwszą z łask
Były zbudzone we mnie
Błogosławione w duszy rapsodie, nienadaremne.
Nie śmiem i szepnąć ci
Czekając na twe przyjście
Straszne bez ciebie dni
Smutne drzewa bez liści
Gdybym twą miłość miał… Lecz to się nigdy nie ziści.
Gdybym miał miłość twą,
wszystko by się zmieniło:
Kres byłby moim łzom,
Podła zwątpień zawiłość
Skryłaby twarz podstępną – gdybym miał twoją miłość.
Pośród niebieskich sfer
Obraz bym twój rozświecił,
Zniknąłby życia cierń
Pod świeżym róży kwieciem,
Gdybym twą miłość miał… Lecz to nie ziści się przecież.
Ludzie znają teraźniejszość. / Przyszłe sprawy znają bogowie, / zupełnie i jako jedyni w pełni oświeceni. / Z przyszłych spraw te nadchodzące / mądrzy dostrzegają. Ich nasłuchiwanie, / czasem, w dobie głębokiego skupienia, / zostaje przerwane. Dosięga ich / tajemniczy odgłos zbliżających się zdarzeń. / I pokornie nadstawiają uszu. Tymczasem na zewnątrz, / na ulicy, żaden człowiek nie słyszy.
Powiedziałeś: "Pójdę do innej ziemi, nad morze inne.
Jakieś inne znajdzie się miasto, jakieś lepsze miejsce.
Tu już wydany jest wyrok na wszystkie moje dążenia
i pogrzebane leży, jak w grobie, moje serce.
Niechby się umysł wreszcie podźwignął z odrętwienia.
Tu, cokolwiek wzrokiem ogarnę,
ruiny mego życia czarne
widzę, gdziem tyle lat przeżył, stracił, roztrwonił."
Nowych nie znajdziesz krain ani innego morza.
To miasto pójdzie za tobą. Zawsze w tych samych dzielnicach
będziesz krążył. W tych samych domach włosy ci posiwieją.
Zawsze trafisz do tego miasta. Będziesz chodził po tych samych ulicach.
Nie ma dla ciebie okrętu - nie ufaj próżnym nadziejom -
nie ma drogi ku innej stronie.
Jakeś swoje życie roztrwonił
w tym ciasnym kącie, tak je w całym świecie roztrwoniłeś.
Zamierzałem powiesić ją na ścianie mego pokoju.
Ale ją skaziła wilgoć w szufladzie.
Nie będę oprawiał tej fotografii.
Powinienem był pilnować jej troskliwiej.
Te wargi, ta twarz -
o, gdyby choć na jeden dzień, na jedną tylko godzinę
mogła wrócić ich przeszłość.
Nie będę oprawiał tej fotografii.
Nie byłbym zdolny patrzeć na nią, tak skażoną.
A zresztą nawet gdyby nie była uszkodzona,
męczyłoby mnie ciągłe uważanie na to,
by jakieś przypadkowe słowo, coś w brzmieniu mego głosu
nie zdradziło mnie - gdyby ktoś o nią zapytał.
W głębokim strachu i pośród podejrzeń, / z udręczonym umysłem i strapionym wzrokiem / głowimy się i planujemy, co moglibyśmy zrobić, / żeby uniknąć nieodwracalnego / nieszczęścia, które tak strasznie nas przeraża. / A jednak błądzimy, nie ma go na naszej drodze; / fałszywe były zapowiedzi / (albo ich nie słyszymy, albo ich nie rozumiemy właściwie). / Ale inna katastrofa, o której nawet nam się nie śniło, / nagle, w pędzie spada na nas / i niegotowych – nadszedł ten czas – zabiera.
Co pewien czas przysięga, / że odmieni swe życie. / Ale gdy nadchodzi / noc ze swymi radami, / ze swymi sugestiami / i obietnicami; / gdy więc nadchodzi / noc pełna wigoru / buzującego w ciele, / co pożąda i szuka, / znów tonie beznadziejnie / w jej fatalnej rozkoszy.
W życiu niektórych przychodzi godzina, / gdy trzeba wielkie Tak wyrzec albo wielkie Nie, / i jest już jasne, w kim skrywało się / Tak gotowe od dawna. Ten odtąd się wspina / coraz wyżej – syt honorów, satysfakcji, chwały, / Ten drugi nie żałuje. Jeszcze raz by wyrzekł / swoje „nie”. A przecież ściąga go wciąż niżej / to „nie” - słuszne – przez lata, jakie mu zostały.
Powiedziałeś: „Do innego przeniosę się kraju, nad inne morze. / Na pewno jest gdzieś inne, lepsze od tego miasto. / Tu, cokolwiek zrobię, będzie jak zapisany już wyrok. / A moje serce – jak trup – jest pogrzebane. / Jak długo mój umysł będzie tkwił w martwocie. / Gdziekolwiek wzrok obrócę, na cokolwiek spojrzę, / tu widzę tylko czarne ruiny mego życia, / tu, gdziem tyle lat spędził, zniszczył je i strwonił”.
Nie znajdziesz nowych miejsc, nad inne morze nie dotrzesz. / Miasto pójdzie za tobą. Po drogach będziesz krążył / tych samych. W tych samych domach posiwieją ci włosy. / Zawsze do tego samego trafisz miasta. Rzuć nadzieję, / że jest dla ciebie statek w inne strony, albo droga. / Tak, jakeś zrujnował swoje życie tutaj, / w tym ciasnym kącie, zrujnowałeś je wszędzie.
Przyszłe dni stoją przed nami / jak seria świeczek zapalonych - / złote, ciepłe, i żywotne świeczki.
Minione dni w tyle pozostają, / smutny szereg świec wygasłych; / te najbliższe dymią się jeszcze, / zimne świece, stopione, i pogięte.
Nie chcę ich widzieć, zasmuca mnie ich wygląd, / i zasmuca mnie wspomnienie ich dawnego blasku. / Przed siebie patrzę na zapalone świece.
Nie chcę się odwracać, by nie zobaczyć i nie zadrżeć: / tak szybko ciemny rząd się wydłuża, / tak szybko zgasłych świec przybywa.
W mrocznych pokojach, w których spędzam / przykre dni, chodzę tu i tam, w nadziei, / że znajdę wreszcie okna. - Gdy otworzę okno, / będzie to chyba jakieś pocieszenie. - / Lecz okien nie ma – albo nie potrafię / ich odnaleźć. I może tak jest lepiej. / Może światło nowym tyranem by się okazało. / Kto wie, jakie nowe rzeczy by objawiło.
Zawsze Itakę noś w swoim umyśle. / Dotrzeć tam kiedyś – to twe zamierzenie. / Podróży jednak wcale nie przyspieszaj. / Niech raczej wiele lat podróż ci zabierze, / abyś jako starzec do brzegów wyspy dobił, / bogaty wszystkim, coś po drodze zyskał / i wyzbyty nadziei na skarby Itaki. / Itaka dała ci tę piękną podróż, / gdyby nie ona, nie ruszyłbyś w drogę. / Ale teraz nic więcej już ci nie da. / I jeśli nawet znajdziesz ją ubogą, nie zwiodła cię Itaka. / Teraz, już mądry, z takim doświadczeniem, / zrozumiesz, czym naprawdę są Itaki.
Po jednym monotonnym dniu przychodzi kolejny / równie monotonny. Sprawy potoczą się / identycznie, wydarzą się znowu i znowu - / podobne momenty odnajdują nas i opuszczają.
Miesiąc przemija i sprowadza kolejny miesiąc. / Łatwo odgadnąć, co niesie przyszłość: / nudne błahostki dnia wczorajszego. / I wreszcie jutro już jutra nie przypomina.