cytaty z książek autora "Lew Trocki"
Beztroskie, otoczone dostatkiem, bez żadnej chmurki dzieciństwo w rodzinach wykształconych i bogatych od pokoleń, wśród pieszczot i zabaw, pozostawało w pamięci, jak zalana słońcem polana na początku drogi życiowej. Magnaci lub plebejusze, opiewający magnatów, kanonizowali w literaturze tę na wskroś arystokratyczną ocenę dzieciństwa. Olbrzymia większość ludzi, o ile w ogóle spogląda wstecz, widzi co innego: ponure, głodne, zależne dzieciństwo. Życie krzywdzi słabych, a któż jest słabszy od dziecka?
Czasami, powiedziane przez kogoś ze starszych słowo budzi naszą szczególną uwagę. Mrugam porozumiewawczo na siostrzyczkę, która chichocze stłumionym śmiechem, ktoś ze starszych patrzy na nią z roztargnieniem. Znów mrugam na nią, stara się ukryć roześmianą twarz pod ceratą i uderza czołem o stół. Ten wypadek zaraża śmiechem mnie, czasami nawet i starszą siostrę, która, zachowując godność trzynastolatka, lawiruje między dziećmi i dorosłymi. Jeżeli śmiech wybuchał zbyt hałaśliwie, musiałem włazić pod stół, przekradać się między nogami starszych i nadeptawszy kotce na ogon, przedostawać się do sąsiedniej komórki, tak zwanego dziecinnego pokoju. Po upływie kilku minut wszystko zaczynało się od początku. Ze śmiechu słabły palce, tak, że nie można było utrzymać szklanki. Głowa, usta, ręce i nogi wszystko roztapiało się i wylewało w śmiechu. “Co się z wami dzieje?” - pytała zmęczona matka.
Dwa kręgi życia, górny i dolny, zlewały się ze sobą na tę krótką chwilę. Starsi patrzyli na dzieci pytająco, czasem życzliwie, częściej z rozdrażnieniem. Wówczas śmiech, niespodziewanie, burzliwie dobywał się na zewnątrz. Ola znów chowała głowę pod stół, ja padałem na kanapę, Liza zagryzała dolną wargę, służąca chowała się za drzwi. “ Idźcie już spać!” mówili starsi. My jednak nie odchodziliśmy, chowaliśmy się po kątach, bojąc się spojrzeć na siebie. Siostrzyczkę wynoszono na rękach, ja zaś najczęściej zasypiałem na kanapie. Ktoś ze starszych brał mnie na ręce. W półśnie wybuchałem czasem głośnym krzykiem. Zdawało mi się, że opadły mnie psy, albo że w dole syczą żmije, lub też że rozbójnicy uprowadzają mnie do lasu. Koszmar dziecka wdzierał się w życie dorosłych. Uspakajano mnie w drodze do łóżka, głaskano, całowano. Tak więc ze śmiechu w uśpienie, z uśpienia w koszmary, z koszmarów w przebudzenie, znów przechodziłem w sen już w pierzynach dobrze ogrzanej sypialni.
Mogłoby się wydawać, że nowy wiek, ów gigantyczny przybysz, dokładnie w chwili swego pojawienia się pospieszył skazać optymistę przyszłości na absolutny pesymizm, na obywatelską nirwanę.
– Śmierć utopiom! Śmierć wierze! Śmierć miłości! Śmierć nadziei! – grzmi salwami karabinów i grzmotem armat wiek dwudziesty.
– Ukorz się, nędzny marzycielu! Oto ja, oto ja, długo oczekiwane dwudzieste stulecie, twoja „przyszłość”!…
– Nie! – odpowiada niepokorny optymista. – Ty – jesteś tylko teraźniejszością!
"O pesymizmie, optymizmie, XX stuleciu i wielu innych sprawach" 1901 r.
Podobnie, jak wielcy stratedzy są przeważnie
kiepskimi szachistami, ludzie, obdarzeni genialną trafnością strzału
politycznego, są przeważnie miernymi myśliwymi.
W odległości pięciu lub sześciu wiorst od Janówki mieszkali właściciele ziemscy, Żydzi, M - skije. Była to dziwaczna i szalona rodzina. Stary, sześćdziesięcioletni Mojżesz Charitonowicz, wyróżniał się wychowaniem szlacheckim: mówił biegle po francusku, grał na fortepianie, znał coś nie coś z literatury. Lewą rękę miał słabą, prawa zaś zdolna była, według jego słów do dawania koncertów . Uderzał po klawiszach starego klawikordu zaniedbanymi paznokciami, jak kastanietami, zaczynając od Poloneza Ogińskiego, przechodził niepostrzeżenie do rapsodii Liszta i od razu przerzucał się na Modlitwę Dziewicy. Podobne skoki zdarzały mu się również w rozmowie. Urwawszy niespodzianie grę, starzec podchodził do lustra i, jeżeli nikogo nie było w pobliżu, opalał sobie papierosem z różnych stron brodę, doprowadzając ją w ten sposób do porządku. Palił zaś bezustannie, krztusząc się i jakby ze wstrętem. Z żoną, ociężałą, starą babą, nie rozmawiał już od piętnastu lat. Trzydziestopięcioletni syn jego, Dawid, zawsze z białym bandażem na twarzy, był odratowanym samobójcą. Podczas służby wojskowej nawymyślał, stojąc w szeregu, oficerowi, który go uderzył. Dawid wymierzył oficerowi policzek, uciekł do koszar i usiłował zastrzelić się z karabinu. Kula przebiła mu policzek i odtąd nosił zawsze biały bandaż. Żołnierzowi groził surowy wyrok. Jednakże w owym czasie żył jeszcze założyciel tej dynastii, stary Chariton, bogaty, możny, ledwo piśmienny despota. Postawił na nogi całą gubernię i osiągnął to, że jego wnuka uznano za niepoczytalnego. Być może, zresztą, że nie było to zbyt dalekie od prawdy. Odtąd Dawid żył z przestrzelonym policzkiem i paszportem wariata.
Podczas długich zim, kiedy stepowy śnieg zasypywał ze wszech stron Janówkę, wnosząc zaspy powyżej okien, matka lubiła czytać. Siadała na niedużej trójkątnej kanapce w jadalni, kładąc nogi na krześle, lub też, kiedy nadchodził wczesny zimowy zmierzch, przesiadała się na ojcowski fotel pod maleńkie zamarznięte okno i głośnym szeptem czytała zniszczoną powieść z bobryńskiej biblioteki, wodząc spracowanym palcem po wierszach książki. Nieraz myliła się w słowach i zacinała na skomplikowanym zdaniu. Czasami podpowiedzenie któregoś, z dzieci całkiem inaczej oświetlało w jej oczach to, co przeczytała. Czytała jednakże uporczywie, niestrudzenie i w wolnych od pracy godzinach zimowych, cichych dni już w sieni słychać było jej miarowy szept.
Rewolucja wydaje się całkowitym szaleństwem tym, których zmiata i obala.
Burżuazyjna demokracja stoi pod wieloma względami wyżej od poprzedzających ją form państwowych. Nie jest jednakże wieczna. Musi ustąpić miejsca socjalistycznemu społeczeństwu. Mostem do socjalistycznego społeczeństwa jest dyktatura proletariatu.
Kwestia represji w zastosowaniu do poszczególnych osób nabiera podczas rewolucji zupełnie swoistego charakteru i nie da się w żaden sposób pogodzić z humanitarnymi komunałami.
Gdy walka toczy się o władzę, gdy obydwie strony walczą na śmierć i życie – a na tym właśnie polega rewolucja, – cóż znaczy kara więzienia dla ludzi, którzy spodziewają się pochwycić niebawem władzę w swe ręce i uwięzić lub zetrzeć z oblicza ziemi tych, którzy dziś ster dzierżą w dłoni? Z punktu widzenia tak zwanej absolutnej wartości jednostki ludzkiej, rewolucje należy „potępić” tak samo, jak potępia się wojnę, jak zresztą należałoby potępić cale dzieje ludzkości.
Nie wolno jednak zapominać, że pojęcie jednostki ukształtowało się tylko dzięki rewolucjom i że proces tego kształtowania bynajmniej się jeszcze nie skończył. Aby pojęcie jednostki nabrało realnej treści i aby na poły pogardliwe pojęcie „masy” zatraciło charakter antytezy w stosunku do uprzywilejowanego, z punktu widzenia filozoficznego, pojęcia „jednostki”, konieczne jest, aby ta właśnie masa, przy pomocy dźwigni rewolucji,
albo raczej – szeregu rewolucji, – wzniosła się na nowy szczebel dziejowy.
Nie wiem, czy z punktu widzenia normatywnej filozofii drogę tę należy uznać za dobrą, czy też za złą i przyznam się, niewiele mnie to obchodzi. Wiem tylko na pewno, że jest to jedyna droga, którą ludzkość znała dotychczas.
Czasami Iwan Wasiljewicz siadał na kuferku z narzędziami, w kącie za warsztatem, palił i patrzył w przestrzeń, obmyślając coś, czy wspominając, czy też po prostu odpoczywając i nie myśląc o niczym. W takich chwilach przekradałem się z boku do niego i zaczynałem pieszczotliwie kręcić jeden z jego wspaniałych, ciemnoblond wąsów, albo uważnie przyglądać się jego rękom; tym wyjątkowym, całkiem niezwykłym dłoniom majstra. Cała skóra rąk usiana była czarnymi punktami: to drobniutkie drzazgi, które raz na zawsze utkwiły w ciele przy nacinaniu młyńskich kamieni. Palce poskręcane, jak korzenie, ale wcale nie szorstkie, niesłychanie ruchliwe, rozszerzają się ku końcowi, wielki zaś palec daje się mocno odgiąć w tył, tworząc łuk. Każdy z nich obdarzony jest świadomością, żyje i działa po swojemu, a wszystkie razem stanowią niezwykłą drużynę. Chociaż mam tak mało lat, widzę jednakże i czuję, że ta ręka zupełnie inaczej, niż wszystkie inne ręce, ujmuje młotek czy cęgi. Wielki palec lewej ręki obwiedziony jest na ukos obwódką szramy. W dzień moich urodzin Iwan Wasiljewicz zaciął się w lewą rękę toporem tak, że palec wisiał prawie tylko na skórze. Ojciec zobaczył przypadkiem, jak młody mechanik, położywszy rękę na desce, przygotowuje się do odrąbania sobie palca do reszty. “Czekajcie!” - zawołał - “Palec da się jeszcze uratować.” “Myślicie, że się zrośnie?” - spytał mechanik i odłożył topór. Palec przyrósł istotnie, pracuje sprawnie, tylko odchyla się w tył nie tak daleko, jak u prawej ręki.
Rewolucja pożera ludzi i charaktery. Niszczy najmężniejszych, sieje spustoszenie wśród słabszych.
Klasa robotnicza Rosji, pod kierownictwem bolszewików, uczyniła próbę przebudowania życia tak, aby wykluczyć możliwość periodycznych ataków szału, przeżywanych przez ludzkość i założyć podwaliny wyższej kultury. Na tym polega sens rewolucji październikowej.