cytaty z książek autora "John Williams"
Jakże porządni i przyzwoici wydajemy się samym sobie, dopóki nie mamy okazji ani powodu, żeby się zachować nieprzyzwoicie! Potrzeba dopiero miłości, żebyśmy mogli czegoś się dowiedzieć o sobie samych.
.... na końcu kochamy inaczej niż na początku, a miłość nie jest celem tylko procesem, w którym jeden człowiek próbuje poznać drugiego.
.... miłość to absolutny stan istnienia, do którego - przy odrobinie szczęścia - można zyskać dostęp; jako młody mężczyzna uznał, ze jest obiecywanym przez fałszywą religię niebem, na które powinno się patrzeć z pełnym rozbawienia niedowierzaniem, delikatnie znajomą pogardą i pełną zażenowania nostalgią. Teraz, jako już dojrzały mężczyzna, dowiadywał się, że miłość nie jest ani stanem łaski, ani iluzją. Postrzegał ją jako ludzki akt stawania się; zrozumiał, że miłość jest stanem nieustannie odkrywanym i ciągle zmienianym, dzień po dniu, przez wolę, inteligencję oraz serce.
To dla nas istnieje uniwersytet, dla wygnanych ze świata. Nie dla studentów, nie dla bezinteresownego poszukiwania wiedzy, nie dla wielu innych powodów, które się czasem słyszy. Prawdziwym powodem jesteśmy my, choć wpuszczamy tu też zwyczajnych ludzi, którzy przetrwaliby w zwyczajnym świecie – ale tylko nielicznych i wyłącznie dla kamuflażu. Podobnie jak kościół w wiekach średnich, który miał gdzieś ludzi świeckich, a nawet samego Boga, zachowujemy pozory, żeby przetrwać. I przetrwamy, ponieważ musimy.
To nie ty jesteś głodny wiedzy. To wiedza pożarła ciebie.
Uniwersytet to dom wariatów. Chociaż nie, teraz to się nazywa przytułek dla obłąkanych, starych, zniedołężniałych, niezadowolonych oraz nieprzystosowanych pod każdym innym względem.
Chociaż rzadko wracał myślami do wczesnych lat swojego życia spędzonych na gospodarstwie w Booneville, to jednak głęboko gdzieś na dnie jego psychiki utkwiła świadomość dziedzictwa przekazanego mu przez praojców wypełniających swoje mroczne życie ciężką pracą, stoicyzmem oraz prostą etyką, która nakazywała im, aby ciemiężącemu światu pokazywali twarz kamienną, twardą i ponurą.
[...]
' Uczelnia jest po to, ażeby pomagać : światu w ogólności, a panu tak przy okazji. Jest jak duchowy syropek, którym poimy dzieciaczki w sezonie zimowym, żeby nam nie chorowały. A pan jest dobry pan doktor, który klepie je po główce za dobrym wynagrodzeniem".
[...]
" Nieśmiało i niezręcznie wyciągnęli ręce jedno ku drugiemu; objęli się niepewnym, pełnym napięcia uściskiem. Długo tak siedzieli i nie śmieli się poruszyć, jak gdyby to coś dziwnego i przeraźliwego , co właśnie razem złapali i trzymali między sobą, mogło się wypłoszyć przy najmniejszym ruchu".
[...]
"Uniwersytet to jest szpital psychiatryczny. Jak to się teraz nazywa? Bezpieczne schronienie dla skrzywdzonych, cierpiących i niepogodzonych z życiem, zakład dla nieudaczników , dom spokojnej paranoi".
Oboje byli nadzwyczaj skrytymi ludźmi; odsłaniali się przed sobą powoli, niepewnie; to zbliżali się do siebie, to od siebie oddalali; ledwo się dotknąwszy, zaraz się wycofywali, żeby tylko nie przekroczyć granicy, za którą byłoby już za blisko.
[...]
" Wojna zabija nie tylko setki czy tysiące ludzi. Wojna w ludziach coś zabija, niszczy coś w narodzie, co jest nie do odzyskania. Po którejś kolejnej wojnie z człowieka robi się zwierzę, chociaż tak się staraliśmy , ja i pan, i nam podobni, by wyszedł na ludzi".
Proszę pomyśleć o sobie, o tym, co pan wybrał w życiu, i o swojej pracy, która też jest ważna. Bo są na tym świecie wojny, na których nie żołnierze walczą, a nie wszystkie zwycięstwa i klęski ludzkości trafiają do kronik.
[...]
"- A ty się, kolego, nie ciesz, jakby było z czego. Kto ty jesteś? Szary człowiek i prosty syn ziemi, jak sam sobie wmawiasz?
O nie, nie, bynajmniej. Ty jesteś "niepogodzony", marzyciel i wariat między wariatami, lokalny Don Kichot bez swojego Sancha Pansy, pomykający pod osłoną nieba".
[...]
"-Proszę pomyśleć o sobie, o tym, co pan wybrał w życiu, i o swojej pracy, która też jest ważna. Bo są na tym świecie wojny, na których nie żołnierze walczą, a nie wszystkie zwycięstwa i klęski ludzkości trafiają do kronik".
[...]
"Wcześniej Stoner wyobrażał sobie, że śmierć to epizod w książce albo cicha walka z czasem, który ściera ciało w proch. Wtedy jeszcze nie rozumiał, że śmierć bywa nagła, głośna, przychodzi na polu bitwy, tryskając krwią z poderżniętej szyi.
Zdumiał się różnorodnością odmian umierania i próbował dociec, co ona może oznaczać".
[...]
" Widząc go, Stoner pomyślał: "Już zaczął umierać- za rok, dwa lata, za dziesięć lat umrze". Z poczuciem, jakby już go stracił, odwrócił się".
[...]
"Matka podchodziła do życia cierpliwie, jakby było długą chwilą, którą należy przeczekać".
[...]
"Chwile szły jedna za drugą, lecz każda trwała osobno, a William Stoner odnosił wrażenie, że czas toczy się bez niego, a on tylko patrzy, kiedy życie się przesuwa przed jego oczami jak wielka diorama stojąca pod kątem".
[...]
" Wszystko, w co wierzył najgłębiej, nie dało się wypowiedzieć, przepadało w wykładaniu; żywa prawda, zmieniając się w słowa, więdła; ruch myśli i serca zastygał i stygł w języku. Świadomość tego rozdźwięku męczyła Stonera, ale w końcu przywykł do niej tak jak do zgarbionych pleców".
[...]
" Nie chcąc być niemiłym, wyznam, że to o nieudacznikach to o tobie było. Nie jesteś zbyt bystry i sam wiesz o tym najlepiej, lecz nie tylko o to chodzi".
[...]
" Owszem umiesz być kanalią, ale wczuwasz się na chwilę i zaraz wypadasz z roli".
W wieku czterdziestu trzech lat William Stoner w końcu pojął to, co wielu przed nim odkrywało dużo wcześniej: że zakochać się to jedno, a kochać to drugie; miłość odkrywa przed nami kogoś zupełnie innego niż przy pierwszym zakochaniu, i kocha się po to, by wreszcie się zbliżyć do tego innego kogoś.
We wczesnej młodości Stoner wyobrażał sobie miłość jako rodzaj absolutu, którego można dosięgnąć, jeśli ma się trochę szczęścia; gdy stał się dorosły, stwierdził, że miłość jest złudą, rajem pomylonej wiary, na który warto spoglądać z dozą rozbawienia i zdrowego sceptycyzmu, z łagodnym lekceważeniem i ze speszoną nostalgią. Teraz, w wieku męskim, powoli zaczął pojmować, że miłość to nie jest ani łaska, ani wymysł; zobaczył w miłości stopniową przemianę życia, coś, co stale się wydarza i co dzień rozwija, zasilane wolą, umysłem i sercem.
[…] czasem wszak czekamy na początek podróży, w którą niespecjalnie chcemy się udać.
Używam znanego mi języka i poruszam się w jego ramach. Sedno jednak jest następujące: cel, który odkrywam na końcu, nie jest tym samym, który wyznaczam sobie na początku. Każde rozwiązanie pociąga bowiem za sobą nowe wybory, a każdy wybór stawia przed nowymi problemami, które trzeba rozwiązać, i tak dalej.
...że zakochać się to jedno, a kochać to drugie; miłość odkrywa przed nami kogoś zupełnie innego niż przy pierwszym zakochaniu, i kochać się po to, by wreszcie zbliżyć do tego innego kogoś.
Męczę się drogi Mikołaju. W lewym oku prawie zupełnie straciłem wzrok. Kiedy je jednak zamykam, widzę jak na wschodzie delikatnie wznosi się wybrzeże Italii, które tak lubię. I potrafię rozpoznać, także z odległości, kształty poszczególnych domków, a nawet ruchy postaci na lądzie. W wolnym czasie zastanawiam się nad tajemniczym życiem, jakie muszą prowadzić ci prości ludzie. Przypuszczam, że każde życie pozostaje tajemnicze, nawet moje.
We wczesnej młodości (...) wyobrażał sobie miłość jako rodzaj absolutu, którego można dosięgnąć, jeśli ma się trochę szczęścia; gdy stał się dorosły, stwierdził, że miłość jest złudą, rajem pomylonej wiary (...). Teraz w wieku męskim, powoli zaczął pojmować, że miłość to nie jest ani łaska, ani wymysł; zobaczył w miłości stopniową przemianę życia, coś, co stale się wydarza i co dzień rozwija, zasilane wolą, umysłem i sercem.
Nawet lekko bawiła go ponura świadomość, że doszedł do tych rozpoznań, wiedząc niewiele o świecie - i że nawet to niewiele, które dotąd wystarczało, tak naprawdę nic nie znaczy, skoro w końcu wszystko i tak zamieni się w wieczną i nieodwracalną nicość.