cytaty z książek autora "Wiesław Władyka"
Taka jest strategia totalnego języka: zbrutalizować rzeczywistość, wprowadzić polityczność w rozumieniu ulubieńca PiS, politologa Carla Schmitta, czyli zasadę, że suwerenem i prawodawcą jest zwycięzca. Nie jest rozliczany z metod, jakie stosował, ponieważ to on wyznacza nowe reguły oceny, tyczących historii i przyszłości. Język polityki należy pogruchotać, bo na etapie walki ważne jest tylko jedno kryterium – skuteczność. Potem będzie naprawiony, już w warunkach nowego porządku i nowych hierarchii. To, co było brudne w starym kodzie, stanie się czyste w nowym rozdaniu.
Patriotyzm Prawdziwych Polaków jest nieprzemakalny na argumenty, na dorosły dyskurs. To uczucie świadomie infantylizowane, obudowane aksjomatami, gdzie prostota pojęciowa jest uznawana za plus, a wszelkie komplikowanie to domena kosmopolitycznych, oderwanych od narodu elit.
Widać w tym ponadto specyficzne zafascynowanie tłumem, masami, które muszą mieć rację, zdrową intuicję moralną, muszą przechowywać wartości, mimo iż wiadomo, że w wielu przypadkach w przeszłości masy racji nie miały i intuicji nie wykazywały.
Trzeba zacząć używać słowa „patriotyzm” w nowych, choć uzasadnionych znaczeniach: patriotą może być także ten, kto nie chodzi z flagą, nie modli się, mówi przykre rzeczy o swoim narodzie, jeśli na to zasługuje, o ciemnych momentach historii.
A także ten, kto po prostu pracuje na rzecz powiększania dobrobytu kraju, układania dobrych stosunków z sąsiednimi
państwami, tworzenia korzystnej atmosfery społecznej. To jest bardziej współczesny, bardziej praktyczny wymiar patriotyzmu i polskości.
Znaleźliśmy się w dziwnej sytuacji, gdy o losie bardzo dużego narodu w środku Europy faktycznie może decydować jeden człowiek, dziś samotnie stojący na szczycie stworzonej przez siebie piramidy władzy. Być może on wie, dokąd prowadzi, czy też chciałby zaprowadzić, Polskę, ale my, którzy nie mamy dostępu do zamkniętego kręgu władzy, skazani jesteśmy jedynie na domysły.
W centrum wizji Kaczyńskiego pozostaje skuteczna władza jako niemal święta prerogatywa przyznawana przez „suwerena”. Taką władzę może zapewnić państwo totalne, czyli takie, w którym polityczna większość panuje nad wszystkimi instytucjami i organami. Istotą tego projektu jest to, że każda decyzja władzy może i powinna być zrealizowana. W rozumieniu lidera PiS, jeśli wola zwycięzcy wyborów i posiadacza parlamentarnej większości napotyka sprzeciw lub ograniczenia, to demokracja nie jest pełna, powstaje wspomniany wyżej deficyt, czyli imposybilizm. Instytucja,
która stoi na przeszkodzie w spełnieniu woli suwerena, a wyraża ją wybrana przez obywateli władza, powinna zostać podporządkowana, „uzdrowiona”, a jeśli to nie pomoże – spacyfikowana.
W tym wszystkim coraz trudniej utrzymać się bardziej długofalowym wartościom, szerszej perspektywie, państwowej myśli, odpowiedzialności, która wykracza poza najbliższą kampanię wyborczą, nawet poza następny
kwartał. Ale w polityce też obowiązuje dobór naturalny. Wygrywają te metody, które są skuteczniejsze. Jeżeli rozdawnictwo jest skuteczniejsze w pozyskiwaniu głosów wyborców od pomocowych systemów, to zwycięża
rozdawnictwo. Jeżeli prymitywna propaganda działa lepiej niż poważna debata, to się z debaty rezygnuje. Jeżeli złamanie procedur, potraktowanie prawa i konstytucji na zasadzie „nie mamy pańskiego płaszcza” przynosi korzyści, to dlaczego nie.
Można odnieść wrażenie, że państwo prawa i konstytucyjnych procedur to dla antysalonu instytucja opresyjna, łamiąca ideał sprawiedliwości, odpłaty, oczyszczenia. Krytycy salonu nie potrafią zrozumieć, że salonowcy unikają radykalnych ocen nie z powodu tajnych powiązań, spisku, wspierania się
w zagmatwanych, osobistych interesach, ale z powodu takiej samej troski moralnej, jaką przejawiają oni sami.
Tyle że jest ona zupełnie inaczej pojmowana: cel nie jest ważniejszy niż metody, jakimi się do niego dochodzi; ważniejsze niż dopadnięcie winnego jest to, aby nie napiętnować niewinnych; jeżeli czegoś nie da się osiągnąć
zgodnie z prawem i przyzwoitością, to się tego nie robi; ważniejsza jest godność jednostki niż określany arbitralnie przez partyjnych ideologów „interes narodu”. To są wartości, od których wielu ludzi i liczne środowiska nigdy nie odstąpią.
Stan umysłu, który krytykują antysalonowcy jako przypadłość III RP, istniał zawsze. To on – mówiąc nieco górnolotnie – pozwolił niegdyś zaniechać tortur i publicznych egzekucji, spowodował zniesienie niewolnictwa. To dzięki tej salonowej mentalności kobiety zyskały prawa wyborcze, a homoseksualizm przestał być karalny. Ta sama linia myślenia
w Polsce spowodowała, że nie wieszano złych królów, a potem, po pokojowej rewolucji – złych komunistów. Dzisiaj zaś z tych samych powodów salonowcy sprzeciwiają się domniemaniu winy, zbiorowej odpowiedzialności i urzędowo narzucanej ideologii. To kwestia postawy, a nie przynależności. Bo salon istnieje. Jest w głowach.
W świecie PiS nic nie dzieje się przypadkiem, każde wydarzenie, tak jak katastrofa smoleńska, ma swoje miejsce w porządku symbolicznym, jest zawsze przejawem większego procesu, sekwencji zjawisk, dotyka wręcz wymiaru eschatologicznego. Brak przypadków to kanon spiskowego myślenia.
I przywrócenie słynnego „kręgu podejrzeń”, czołowego pojęcia IV RP, kiedy to człowiek jest winny i niewinny zarazem. W sensie kodeksu niby może czysty, ale przecież nieczysty jak
diabli.
Silne państwo to jeden z memów, o których pisaliśmy niedawno, hasło, któremu można nadawać dowolne treści, które żyje własnym życiem. Czy państwo jest silne wtedy, kiedy buduje drogę bez względu na sprzeciwy ekologów, czy wówczas, gdy siada z nimi do stołu i rozmawia? Utrzymując
dużą armię z powszechnego poboru, czy zwalniając młodych ludzi z niechcianego przez nich obowiązku i biorąc tych, którzy chcą? Czy jest silne, kiedy respektuje niezależność Trybunału Konstytucyjnego, NBP, prokuratury – czy kiedy tę niezależność łamie i narusza w imię „interesu narodowego”? A może właśnie po 1989 r. próbujemy uciec od peerelowskiego
modelu wszechwładnego, scentralizowanego, uzbrojonego po zęby państwa, które rozdziela, reguluje, kontroluje, stoi na straży moralności, historii i ideologii? PRL się od tej swojej siły zawalił...
W obawach przed Unią kryje się kompleks zniewolenia, jakiejś
genetycznej gorszości, strach, że akurat Polska najwięcej straci ze swojej podmiotowości w ramach Unii, że jest tak słaba i niesprawna, że musi się bronić poprzez izolację, ciągłe wywieszanie biało-czerwonej. Ulubiony poeta
PiS Jarosław M. Rymkiewicz w wywiadzie dla prawicowego portalu wPolityce.pl wyraził to najdobitniej: „Polska jest zagrożona, jej istnienie jest w niebezpieczeństwie (...), za chwilę okaże się, że Polski już nie ma”. Tu pada pytanie stwierdzenie dziennikarza: „Bo inne narody nie znikną”.
I odpowiedź Rymkiewicza: „Nie znikną, pozostaną narodami, a co więcej, będą jeszcze potężniejsze, staną się jeszcze silniejsze. A nas bez państwa, bez Polski, czeka w tym otoczeniu los wygnańców”.
Widać tu przekonanie, że tylko Polska jest zagrożona, że tylko Polacy zostaną wygnańcami, a reszta się wzmocni i będzie nad nami dominować, jak mówi poseł Hofman – zepchnie
Polaków do rezerwatu. Jest to podszyty narodowym masochizmem pierwszy paradoks tzw. niepodległościowców: Polacy to wielki, wspaniały naród, ale zarazem jakoś najsłabszy, najbardziej zagrożony wynarodowieniem i marginalizacją, pierwszy w kolejce do unicestwienia.
Drugi paradoks „prawdziwych patriotów” polega na tym, że duża część prawicy pielęgnuje syndrom Polski zdanej na łaskę odwiecznych wrogów, opuszczonej i zdradzonej, a zarazem robi wszystko, aby Polska była właśnie
opuszczona, samotna w swej mitycznej suwerenności, stojąca dumnie na peryferiach, aby się nie poddać miazmatom metropolii.
Politycy PiS – bo oni są tu głównym adresatem – powinni
zrozumieć, że do rządzenia krajem nie jest potrzebny wróg, że można to robić po prostu, aby było lepiej. Nie przeciw komuś, ale dla kogoś. I że polityka nie polega wyłącznie na walce o nowe instrumenty walki, bitwie na maczugi w celu zdobycia dzid. A takie po tych siedmiu miesiącach rządów braci Kaczyńskich, niestety, zebraliśmy doświadczenie.
Politycy PiS do tej pory właściwie nie zaproponowali nikomu
żadnego porządnego dialogu; umiejętnie zrazili do siebie wiele środowisk i ludzi w wielu instytucjach, tak jakby dopuszczali tylko jedną reakcję po drugiej stronie, czyli kapitulanctwo, bezkrytyczne poparcie dla działań PiS i rządu, za co w nagrodę czekałaby kooptacja i być może przebaczenie. A i to nie jest pewne.
W swojej wizji prawa i sprawiedliwości, roli państwa Jarosław
Kaczyński przedstawiał taki oto punkt widzenia: wszystkie
rozwiązania, urzędy i instytucje są dobre, jeśli tej wizji służą, a służą wówczas, gdy stoją za nimi i są w nich ludzie, którzy wiedzą, jak i komu służyć. Ludzie są ważniejsi niż instytucje. Kaczyński zdaje się namawiać do porzucenia naiwności, polegającej na przekonaniu, że istnieją w państwie jakieś niezależne, obiektywne instancje, których decyzje są niepodważalne, a przynajmniej za takie powinny być
uznane. „Przecież wiadomo, kto tam zasiada” – mawiał wielokrotnie lider PiS choćby o Trybunale Konstytucyjnym. Każdy jest przecież skądś, z jakiejś partii, jakiejś grupy interesów, określonego środowiska.
A jeśli tak, to przecież nie jest obiektywny, podobnie jak decyzje, które firmuje.
Trzeba tu zadać jednak ważniejsze pytanie: jak pogodzić walkę ze sławetnym Układem, kiedy samemu tworzy się gigantyczny układ personalny – od prezydenta, premiera, ministrów, służb specjalnych, urzędów centralnych, agencji rządowych, telewizji, spółek Skarbu Państwa po spodziewane opanowanie samorządów. Jeśli istnieje Układ, to przecież nie jest aż tak politycznie jednolity, tak zwarty jak ten, który tworzy lub zamierza stworzyć Jarosław Kaczyński. Układ PiS, koronkowe powiązania, gdzie każdy decydent będzie powoływał swoich kolegów, a ci – na kolejne szczeble w hierarchii – swoich, stanie się prawdziwą twierdzą. W jaki sposób z Układem ma walczyć nowy układ, gdzie możliwości niezależnej kontroli będą sprowadzone do minimum?
W obawach przed Unią kryje się kompleks zniewolenia, jakiejś
genetycznej gorszości, strach, że akurat Polska najwięcej straci ze swojej podmiotowości w ramach Unii, że jest tak słaba i niesprawna, że musi się bronić poprzez izolację, ciągłe wywieszanie biało-czerwonej.
[...]
Jest to podszyty narodowym masochizmem pierwszy paradoks tzw. niepodległościowców: Polacy to wielki, wspaniały naród, ale zarazem jakoś najsłabszy, najbardziej zagrożony wynarodowieniem i marginalizacją, pierwszy w kolejce do unicestwienia.
Drugi paradoks „prawdziwych patriotów” polega na tym, że duża część prawicy pielęgnuje syndrom Polski zdanej na łaskę odwiecznych wrogów, opuszczonej i zdradzonej, a zarazem robi wszystko, aby Polska była właśnie
opuszczona, samotna w swej mitycznej suwerenności, stojąca dumnie na peryferiach, aby się nie poddać miazmatom metropolii.
Taki status osiągają kraje, które nie są w stanie – z powodu permanentnej podejrzliwości – wejść w żadne alianse, gdzie trzeba przyjąć jakieś wspólne
cele, trochę ustępując z całkowitej niezależności i samodzielności. Ale prawica jest przekonana, że każdy traktat czy każda jego zmiana, nowy zapis czy regulacja są wymierzone przede wszystkim w Polskę, że to ona najwięcej
straci, że istnieje Polska oraz jakaś wroga zbiorowość, która zagraża jej suwerenności. Europoseł PiS Konrad Szymański postuluje: Polska nie powinna być w awangardzie Europy. Niech wszyscy inni – od Portugalii po Finlandię – podpisują unijne cyrografy, my nie powinniśmy.
To typowe: nigdy na przedzie, nigdy się nie wychylać, trzymać tyły. Trudno nie widzieć w tym głębokiego kompleksu i panicznego lęku, ubranego w tzw. polityczny realizm. Robert Tekieli pisze w „Gazecie Polskiej”, że o Polskę walczą Dwie Ambasady, i że „jak się nie zjednoczymy, wyduszą nas jak
wszy”. Jeden z prawicowych blogerów-publicystów napisał: „Jesteś potomkiem Bohaterów. Jesteś Polakiem. Nie daj się wpędzić w poczucie niższości i kompleksy”.
Problem w tym, że w takie kompleksy niższości wpędza Polaków właśnie prawica: jak tylko Polak usiądzie do rozmów, uzgodnień, negocjacji, to go biednego wystrychną na dudka, okradną, wykorzystają, ośmieszą i obrażą.
Dlatego lepiej siedzieć z dala ode złego i strugać nasze słuszne polskie fujarki. Tak to prawica, a przynajmniej jej część, robi z Polaków wioskowych niedorajdów.
Nieustanne podejrzenia i obawy przed utratą niepodległości są przyczyną zachowań nieracjonalnych, neurotycznych, zamykania się w historycznych uprzedzeniach i lękach. Musi to przeszkadzać w układaniu się z partnerami, szukaniu optymalnych rozwiązań politycznych, służących polskim
interesom, a więc w istocie naszej suwerenności i niepodległości.
W konserwatywnej wizji opóźnianie tzw. postępu, kojarzonego
niezmiennie z lewacką ekspansją kulturową, ma sens, bo spowalnia upadek świata i przywraca porządek moralny. Paradoksy konserwatyzmu, a więc fakt, że kiedyś do jego kanonu należały zakaz rozwodów, karanie
homoseksualizmu, brak praw wyborczych kobiet, nie budzą zakłopotania u zwolenników tej ideologicznej opcji. Nie widzą oni tego, że zakazywanie związków partnerskich jest czymś bardzo podobnym do dawnych zakazów i tabu obyczajowych, które współcześnie wydają się kompletnie
anachroniczne, żeby nie powiedzieć – nieludzkie. Konserwatywne amerykańskie Południe było gotowe w XIX w. umierać za tradycyjne wartości, w tym głównie niewolnictwo. Konfederaci uważali za honor walczyć o swój świat i uważali to za głęboko moralne. Po latach po niewolnictwie pozostał tylko palący wstyd i trzeba za nie bez końca
przepraszać.
Złowrogi, nieudolny. To od dawna budowany przez opozycyjną prawicę paradoks, wydawałoby się, że już obnażony i unieważniony, ale wciąż wydajny. Polega on na sprzeczności: z jednej strony władza Tuska jest byle
jaka, bezradna, skrajnie nieudolna, chaotyczna, słaba, wręcz głupkowata, ale z drugiej bezwzględnie, w przemyślany sposób, precyzyjnie realizuje plan zniszczenia Polski, wynarodowienia jej, zniszczenia tradycji. Tusk jest
„chłopcem w krótkich spodniach”, który myśli głównie o harataniu w gałę, a jednocześnie przebiegłym księciem ciemności, który w katakumbach swojej kancelarii układa plany nowej targowicy, czyli jak oddać państwo
w ręce Putina i Merkel.
„Państwo nie działa” zatem z dwóch powodów do wyboru: bo Tusk nad niczym nie panuje, gdyż jest niezgułą, albo – bo Tusk celowo nad niczym nie panuje, bo taki ma złowieszczy pomysł na upadek kraju i wchłonięcie go przez europejskie dominium. Tuskowi wprost przypisywane są złe intencje, a kiedy zapytać, po co miałby z premedytacją niszczyć swoją ojczyznę, padają dwie odpowiedzi, bo „Tusk nie lubi Polski” lub – bo coś na niego mają, w Moskwie albo Berlinie, albo gdzieś. Najczęstsza insynuacja: „Tusk się boi i on wie dlaczego”.
Według tego myślenia wprowadzenie na wszystkie istotne funkcje ludzi z własnej formacji to nie jest żadne zagarnianie państwa, lecz patriotyczny obowiązek. Żaden możliwy chwyt nie zostanie zatem zaniechany, ponieważ już trwa akcja odhumanizowywania wrogów, etykietowania, sortowania na
kategorie wyrzutków (Żydów, ubeków, komuchów, lewaków), czego tylko skromną zapowiedzią są „Resortowe dzieci”. Po to właśnie, aby w czasie decydującej walki nikomu z drużyny PiS nie zadrżała ręka, aby nie pojawił się cień litości – wszak atakowani będą nie ludzie sensu stricto, ale tylko
odczłowieczeni wcześniej reprezentanci złowrogich grup i klas.
Skoro jedyną liczącą się opozycją jest PiS, a PO jest nieudolna, to nie ma innego uczciwego wyjścia, jak dać rządzić partii Kaczyńskiego.
Ten argument zakłada symetrię w systemie. Oto PiS nie jest gorszy niż Platforma, to normalna opozycja, w dodatku innej nie ma. Błąd w tym rozumowaniu polega na tym, że nie chodzi tu o wymianę władzy w tym samym kraju, ale o to, że PO rządzi jednym krajem, a PiS rządziłoby innym, przez siebie stworzonym, czego ta partia nie tylko nie kryje, ale tym się
szczyci. Nie jest to więc zwykła wymiana władzy, jak na przykład w Niemczech, gdzie rządzą albo chadecy, albo socjaldemokraci, czy w Wielkiej Brytanii, gdzie rządami wymieniają się laburzyści i torysi. Tam kraj pozostaje ten sam, procedury i instytucje nie są kwestionowane, prawo
nie jest radykalnie zmieniane. Następuje ewentualnie zmiana priorytetów rządu, korekty polityki gospodarczej, czasami, ale bardzo rzadko – inne akcenty w polityce zagranicznej, przy czym chodzi o niuanse, nie pryncypia.
W Polsce pod władzą PiS ma zmienić się wszystko. PiS niczego nie odwołał z tej swojej doktryny, którą wyborcy odrzucili z krzykiem w 2007 r., przeciwnie, ta doktryna ugruntowała się i wzbogaciła o nowe elementy: religijny fundamentalizm, zamach smoleński, agresywną politykę historyczną, praktyczne odrzucanie idei Unii Europejskiej, bardzo silny
antyniemiecki i antyrosyjski resentyment. Alternatywa jest zatem następująca: liberalna demokracja przy rzeczywiście często nieudolnej, niesprawnej i irytującej Platformie albo demokracja nieliberalna w wykonaniu PiS, który zresztą podczas rządów w latach 2005–07 nie udowodnił, że jest sprawny i kompetentny. Nie jest to wybór wesoły, ale
jedyny realny.
Przypomnijmy w skrócie, na czym polega – wciąż podtrzymywana – koncepcja państwa Jarosława Kaczyńskiego. To państwo, gdzie partia zdobywająca większość w parlamencie przyznaje sobie prawo do przejęcia
wszystkich instytucji, narzucania ideologii i moralnego przywództwa. Nie jest to już demokracja liberalna, zakładająca równoważenie władz i wpływów oraz ochronę mniejszości, także politycznych, ale coś, co się
w Rosji nazywa demokracją suwerenną, gdzie zwycięzca bierze wszystko, po czym dokonuje sanacji, tropi układy, mianuje wrogów.
W tym systemie liczy się zrealizowanie partyjnych postulatów za pomocą wszelkich dostępnych metod: prowokacji, kłamliwych obietnic, insynuacji, oszczerstw, niewydarzonych koalicji, napuszczania jednych grup społecznych i zawodowych na inne, fobii wobec sąsiednich krajów,
historycznych resentymentów, antyunijnych obsesji. Pamiętamy, że jeśli czegoś nie udawało się zrobić po myśli PiS, mówiło się z pogardą o tzw. imposybilizmie prawnym. Jeśli na coś nie zgadzał się Trybunał Konstytucyjny, szukano haków w życiorysach sędziów, jeśli media nie były
posłuszne, to w kilkadziesiąt godzin PiS znowelizował ustawę, zmienił skład KRRiT i wprowadził swoich ludzi na Woronicza i do innych stacji. Znany był niechętny stosunek PiS do organizacji pozarządowych.
Symetryści nie chcą przyjąć do wiadomości, że mimo wszystkich przewin innych partii na przestrzeni ostatniego ćwierćwiecza, to za czasów PiS wiele rzeczy zdarza się po raz pierwszy. Pomijając już dawne wybryki IV RP sprzed dekady, Trybunał Konstytucyjny działał przez 30 lat, zanim PiS nie
zaczął go naprawiać. Nigdy dotąd Unia Europejska nie zajmowała się stanem demokracji w Polsce; teraz tak. Nigdy dotąd rzecznik partii rządzącej nie określił Sądu Najwyższego Rzeczpospolitej per „kolesie” (a za PiS tak właśnie się wyraził i zebrał burzę oklasków od kolegów z sejmowego
klubu). Nie było dotąd „dwuprawia” i konieczności deklarowania, kto do czyjego prawa będzie się stosował – a ledwie przyszedł PiS, i tak jest. Te i dziesiątki innych przejawów działań nowej władzy – a także międzynarodowa reakcja na nie – nie mogą być przypadkiem. Chyba że od
razu przyjmie się za własny przekaz PiS o tym, że „Polska jest atakowana, bo zaczęła się wreszcie upominać o swoje interesy”, ale wtedy trudno już mówić o „równym dystansie”.
Ekscesy PiS w sferze ustrojowej, wolności obywatelskich, sądownictwa, prokuratury, policji, służb specjalnych, mediów to są w istocie sprawy niesłychane, które nie robią wystarczającego wrażenia tylko dlatego, że prezes PiS przez lata podwyższył próg bólu. Jeśli tylko ewidentnie nie
zmiesza kogoś z błotem, mówi się, że był wyjątkowo łagodny, a symetryści są wniebowzięci. To specyficzne znieczulenie, budzenie przez PiS wdzięczności za to, że nie jest tak zły, jak mógłby być, wyraźnie na nich działa. Żadna inna partia nie ma takiej taryfy ulgowej.
Deklaracje dzisiejszych 30-, 40-latków mogą niepokoić,
a opowieści młodszych jeszcze bardziej, zwłaszcza jeśli uważa się, że w 2019 r. i później Polska stanie przed historyczną próbą, która może zadecydować o jej losie na wiele lat. Co zatem przede wszystkim budzi obawy?
Po pierwsze, przyjęcie optyki, że wszystko jest jak stare kino, że
najważniejsza jest przyszłość, którą trzeba widzieć w szerokim i długim planie, że nie ma co się angażować w bieżącą harataninę, która jest jałowa. Tyle tylko, że w okamgnieniu się okaże, że przyszłość zostaje przegrana na progu i trzeba będzie się tłumaczyć następnym młodym, dlaczego się to
wszystko tak widowiskowo zepsuło. Po drugie, niejakie lekceważenie manifestacji w obronie praworządności
często w parze z symetryzmem (notabene popularność tego
wprowadzonego przez nas w maju 2016 r. pojęcia przerosła wszelkie oczekiwania), czyli zrównywaniem ze sobą wszystkich przewin i odstępstw politycznych, wszystkich partii, jak również z zestawianiem na równi żądań liberalno-demokratycznych i bytowo-socjalnych, obrony konstytucji i zmian w prawie pracy, de facto łamania praworządności i jej niełamania.
Można za to zapytać: czy naprawdę kwestie jakości demokracji, niezależności władz, w tym sądownictwa, indywidualne wolności, poszanowanie procedur i konstytucji, trzymanie racjonalnych pozycji w UE – to mają być sprawy pokoleniowe generacji, która zahaczyła o PRL i ma
swoje traumy? Czy dla „niepodległego pokolenia”, o którym peroruje Kuisz, te wartości nie mają już samoistnego znaczenia, już w oderwaniu od „starych”? Polska z 500 plus, ale z ustrojowymi luzami w sądownictwie, kraj
z antyelitarną, równościową retoryką, nawet jeśli z telewizją Jacka Kurskiego, „obniżanie temperatury sporu”, kiedy chodzi o podstawowy konflikt o prawa obywatelskie – odpowiedź „starszego” pokolenia na takie sugestie brzmi: stanowcze nie. Trzeba pilnować wolności nawet wtedy, kiedy nie wszyscy tę potrzebę w danym momencie rozumieją. To nie jest
kwestia wieku, ale rozsądku.
Nie twierdzimy, że pokolenie 30-, 40-letnie, a przynajmniej jego część, wprost ulega twierdzeniom populistów o końcu liberalnej demokracji. Ale widać, że następuje specyficzne zrównanie pod względem ważności wielu
wątków – ekonomicznych, ustrojowych, obyczajowych, kulturowych. Rama demokratyczna, konstytucyjna, nie wydaje się w tych rozważaniach kwestią
specjalnie wyróżnioną. Wartości stają się niepokojąco wymienne. Kolejne pokolenia mogą mieć oczywiście własne wyobrażenia o demokracji, każda generacja je miała. Ale jeśli tak, to niech przedstawią nowe pomysły na trójpodział władz, rolę konstytucji, niezależność instytucji kontrolnych,
gwarancję swobód obywatelskich. Ale takie, które będą wyraźnie odmienne od tych, które pojawiły się po 1989 r. Bo jeśli w tej sferze ma pozostać mniej więcej tak, jak jest, nie pojawiają się zasadniczo nowe koncepcje, to na czym
ma w tej mierze polegać pokoleniowy konflikt?
W stwierdzeniach, że liberalna demokracja się kończy, i nie wiadomo, co będzie po niej, często można wyczuć nutę zadowolenia i akceptacji dla takiego stanu rzeczy. Na zasadzie: niech już będzie inaczej, a my się temu
z zainteresowaniem przyjrzymy. Zawsze będzie można skorygować nową władzę z jej zapędami, wystarczy skrzyknąć się na Facebooku, wyjść na ulicę, a rządzący podkulą ogon. Otóż, raz podkulą, a innym razem nie. Jeśli nie ma systemu gwarancji obywatelskich swobód, jeżeli się o to nie dba, akcja bezpośrednia w końcu może natrafić na ścianę umocnionego już i pewnego siebie populistycznego rządu, a demokracja uliczna zostanie rozgoniona. Instancji odwoławczych już nie będzie.
Widać też rosnący prymat ekonomii i kwestii socjalnych jako – w oczach młodszych pokoleń – bardziej konkretnych, związanych z codziennym życiem, w przeciwieństwie na przykład do pozornie dość abstrakcyjnego
trójpodziału władz. Ale liberalna, czyli wolnościowa, demokracja to wciąż coś więcej niż przeżycie pokoleniowe kilku roczników. To rama, która daje pole do cywilizowanej debaty. A także chroni przed woluntaryzmem władzy,
która raz może być dobra i dawać, ale też może stracić humor i nie dawać, a bić.
To prawda, że formacja liberalna, umiarkowana, zawsze ma wielkie trudności w nawiązaniu rywalizacji z agresywnymi radykałami, którzy nie mają hamulców mentalnych, językowych, ideologicznych, potrafią robić i mówić rzeczy nieprzychodzące drugiej stronie do głowy. To nieustanne
„nakręcenie”, moralizatorski i patetyczny styl obozu PiS, odporność na wątpliwości pozostawiają opozycję w permanentnym niedoczasie i niedowładzie. Elektorat czuje tę słabość, niekonsekwencję, bojaźliwość i utożsamia te cechy z brakiem programów i głębszego sensu. Być może opozycja musi zadać sobie pytanie, czy liberalna demokracja nie powinna być broniona bardziej stanowczo.
Do dzisiaj legenda Tuska w sporej mierze polega na tym, że w powszechnym przekonaniu nikt tak jak on nie potrafił wyprowadzić lidera PiS z równowagi, jak się mówiło:
„przejechać mu kijem po klatce”. Pokazuje to jednak, na czym przez lata polegała ta gra: wszystko kręciło się wokół samopoczucia Kaczyńskiego, jego życiowej i politycznej formy, czy się aktualnie ociepla, czy oziębia, tego,
którą nogą wstał, co tego dnia wymyślił, jak mu można dokuczyć. W sferze faktów pozostająca w głębokiej opozycji Platforma, na zasadzie politycznego szantażu, poparła zarówno powstanie CBA, jak i najbardziej radykalną
wersję lustracji. Przy całym swoim sprzeciwie wobec PiS nie odważyła się głosować inaczej. Bo już wtedy nie miała głębszej, autorskiej odpowiedzi.
Walczyła z PiS na bieżąco, ale nie miała ideowego zapasu.
Ta zależność od PiS trwała nawet po wygranej PO w 2007 r. Tusk jak ognia unikał jakichkolwiek dalej idących zmian w państwie, zwykł był mawiać „sami sobie róbcie bolesne reformy”. Najpierw stale zastanawiał się, jak
wygrać z Kaczyńskim, a potem jak z nim znowu nie przegrać.
Minimalistyczny program rządów Platformy, ta sławetna ciepła woda w kranie, był tyleż wyrazem pojmowania liberalizmu przez Tuska, co przejawem stałej obawy przed PiS – czy ta partia nie wykorzysta ewentualnych reform, nie powróci do starego refrenu „Polska liberalna kontra solidarna”. I w jakimś sensie były premier się nie pomylił: jedyna jego śmiała reforma, czyli podwyższenie wieku emerytalnego w 2012 r., okazała się wysokooktanowym paliwem dla formacji Kaczyńskiego. To był fatalnie
wybrany przykład na to, że nie można zrobić nic, bo czeka za to kara.
Na porządne państwo składają się kanoniczne zasady demokracji liberalnej, idee państwa prawnego, trójpodziału władz. Składa się opozycja, która – gdy taka jest wola elektoratu – przejmuje władzę i odpowiedzialność
za państwo, kontrolowana przez byłą władzę, teraz w opozycji, z pomocą niezależnych, „nieprzejętych” instytucji. Ta przemienność, przechodzenie od władzy do opozycji i w drugą stronę, bez wywracania wszystkich reguł,
jest porządną, i de facto jedyną, demokracją. Nie da się zbudować niczego trwale przy istotnym sprzeciwie milionów obywateli mających inne zdanie.
To zawsze będzie przymus, zemsta i krzywda, które potem powrócą. Ta zasada dotyczy każdej władzy i każdej opozycji. Demokracja liberalna to parlamentaryzm i równowaga władz, to niezawisłość sądów, służba cywilna, przejrzystość procedur, odpowiedzialność polityków, odrzucenie
nepotyzmu i tzw. kapitalizmu politycznego. To samorządy, ale też organizacje pozarządowe, nieskrępowana i niecenzurowana aktywność ludzi, to zgoda na protesty obywatelskie. Wreszcie wolne media i myśli.
Jeśli tego nie ma, pozostaje tylko prosta dominacja większości, zejście o kilka cywilizacyjnych i historycznych szczebli w dół. Przez długie stulecia „demos” stopniowo ograniczał swoją „krację” w obawie przed napadami
zbiorowego szaleństwa, przed bezrozumną nienawiścią, pokusą nieomylności, odrzucania „obcych”, niepasujących do „wspólnoty”.
Cała współczesna demokracja, zwana liberalną, powstała właśnie po to, aby poszerzać pole wyboru, a nie je zawężać, aby pozwolić ludziom żyć tak, jak chcą, jeśli tylko nie naruszają praw innych.
Jeśli bowiem PiS zbuduje państwo na swoje podobieństwo, to jest pewne, że kiedy straci władzę, nowi rządzący będą znowu wszystko zmieniać, czyścić przegraną ekipę do spodu. A przyjdzie im to łatwiej przy rozmontowanych przez PiS mechanizmach ochronnych. Odwrót będzie tym radykalniejszy, im więcej Bawarii uda się w Polsce
Kaczyńskiemu wprowadzić. Instytucje raz popsute w wyniku
kolejnego politycznego zawłaszczania będą się jeszcze bardziej degenerować, bo – po naukach PiS – już nikt nie będzie miał żadnych skrupułów. Taka jest konsekwencja tworzenia państwa autorskiego.