Kobieta o imieniu Liz Krystian Warzocha 8,3
ocenił(a) na 107 lata temu Powiecie, że oszalałam, ale cóż… Po książkę Krystiana Warzochy Kobieta o imieniu Liz zdecydowałam się sięgnąć tylko i wyłącznie ze względu na okładkę. Nie czytałam opisu na tyle książki, nie miałam pojęcia, że to debiut. Nic. Totalny null…
Poza okładką… Po prostu się zakochałam… (Tak, to jest ten moment, w którym powinniście się upewnić, że zwariowałam…:) ).
Liz, dwudziestosiedmioletnia kobieta z burzą czarnych loków dotychczas prowadząca w miarę normalne życie, pracując jako tłumaczka. Młoda, przebojowa, samotna… Pewnego wieczoru z opresji ratuje ją tajemniczy mężczyzna… Wydawać, by się mogło, że to jednorazowe spotkanie… Nic więcej. Jednak los potrafi płatać figle… Liz co rusz „wpada” na ów tajemniczego mężczyznę – Alexa. Tak rozpoczyna się cudowna historia uczucia między tym dwojgiem… A, że życie to nie bajka, nie ma łatwo… Prócz radosnych i szczęśliwych chwil, są też takie, które zwalają z nóg… Zwłaszcza, gdy na horyzoncie pojawia się osierocone dziecko, parszywy urzędnik i baśniowa „Królowa lodu” – matka Alexa, którzy ubarwiają życie tych dwojga…
Gdy przeczytałam na tyle okładki „literatura kobieca”, dodałam płeć autora i zsumowałam… – nie spodziewałam się, że mężczyzna mógłby stworzyć coś takiego, delikatnego, a zarazem z pazurem…
Autor stworzył, choć początkowo wydawać by się mogło, że dość przewidywalną historię, coś zupełnie niebanalnego. Coś, co zaskakuje rozdział po rozdziale i nie pozwala odłożyć książki choćby na minutę (chyba, że zaśniecie z książką w ręku ;-) )
Historię pełną wszelakich emocji i uczuć, od miłości, radości i szczęścia zaczynając, po smutek, rozpacz, a na braku akceptacji kończąc…
Zwroty akcji, tajemnice i wydarzenia opisane w książce nie pozwalają czytelnikowi na odrobinę nudy. Od pierwszej do ostatniej strony…
Na pierwszy rzut oka, mogłoby się wydawać, ze to całkiem lekkie romansidło. Rzeczywistość jest zupełnie inna. Owszem jest to romans. Przyjemny romans… w który wplecione są zdarzenia, jakie mogą przydarzyć się każdemu z nas, przez co książka zdecydowanie staje się bliższa czytelnikowi… zdarzeniami, które poruszają do głębi, które w prawdziwym życiu potrafią sprowadzić człowieka na kolana, zwłaszcza jeśli czytając ma się wrażenie deja vu, które ja miałam kilkukrotnie….
A bohaterowie wykreowani przez Krystiana Warzochę… zarówno ci pierwszo-, jak i drugoplanowi… sama nie wiem… czy idealni by tutaj pasowało? I nie mam tutaj na myśli wyidealizowanych postaci. Zarówno Alex, Liz, czy jej przyjaciółka Sam, ba! ojciec Chris i cała reszta… są jakby wyjęci z rzeczywistości i wplecieni w fabułę.. ot, normalni (nie do końca zwyczajni) ludzie. Z lekkim podziałem i podkreśleniem na „dobrzy i źli”. W końcu świat to mix charakterów.. ;-)
Na uwagę zasługują również dialogi. Jedne z lepszych jakie miałam okazję czytać. Pełne emocji, szczere… prawdziwe. Czytając je, nie ma się wrażenia, że są w jakikolwiek sposób naciągane… A niektóre, wierzcie lub nie, ubawią Was na całego... inne zaś spowodują, że uronicie kilka łez…
Z debiutami, często, sprawa jest tego typu, że z reguły, ksiązka jest albo totalną masakrą albo plasuje się gdzieś w określeniu „dobra, ale bez szaleństw”. Od czasu do czasu wpada w ręce książka, która okazuje się… genialna…
Jak w przypadku Kobiety o imieniu Liz… Dla mnie, najlepsza książka tego roku.. ekhm… ostatnich miesięcy… mój numer jeden jeśli mowa o obyczajówkach.
Styl autora i ta łatwość (tak mi się wydaje) wprowadzenia czytelnika w historię pozornie tak banalną i przewidywalną, która okazuje się podróżą w zupełnie inny wymiar… Obłędna. Po porostu obłędna. Najlepszy debiut jaki miałam okazję (dotychczas) przeczytać!
Koniecznie musie przeczytać. Koniecznie!
Gorąco (bardzo gorąco!) Polecam!