cytaty z książek autora "Marek Rabij"
Klient, który kupowałby spodnie wtedy, gdy znosi już stare, byłby klientem okazjonalnym i nieprzewidywalnym. Niepożądanym. Producenci chcą tymczasem konsumentów, którzy na wieść o dostawie najnowszej kolekcji błyskawicznie zapomną o zawartości swoich szaf i z myśliwskim błyskiem w oku przybiegną do sklepu na kolejne zakupy.
Bo co z tego, że modę kreują oryginały próbujące wyróżnić się z tłumu? Reszta w tym tłumie marzy tylko o tym, by wyglądać dokładnie tak jak inni.
Zlecanie produkcji w kraju, gdzie minimalna pensja wystarczyłaby na jeden lunch tam, dokąd trafiają potem te produkty, to po prostu optymalizacja kosztów operacyjnych. Jakie to szczęście, że odpowiednio dobrane słowa potrafią wygładzić ostre kanty rzeczywistości. Szczęscie nie dla koncernów odzieżowych. Nie dla właścicieli fabryk. Nawet nie dla robotników w Bangladeszu. Jakie to szczęście dla nas. Największych ofiar przemysłu odzieżowego. Od dawna nie potrafimy szyć na maszynie. Wielu z nas nie ma w domu nawet igły i nitki. Ostatnich krawców właśnie wysyłamy na zasiłki dla bezrobotnych, a w trosce o tak zwany styl jesteśmy gotowi pochodzić w ubraniu najwyżej przez dwa sezony.
Postępowy europejski światopogląd domaga się dla małoletnich prawa do beztroskiego dzieciństwa i niestety nazbyt łatwo zapomina, że w wielu skrajnie biednych krajach to nadal przywilej, na który nie wszystkich stać.
(...) w promieniu kilku kilometrów od najbliższej fabryki oferującej, powiedzmy, cztery tysiące miejsc pracy, wegetuje kilkadziesiąt tysięcy głodnych, zdesperowanych ludzi. To się nazywa rynek pracodawcy! Nawet związki zawodowe w Bangladeszu wyczuły już, gdzie stoją konfitury, i pod sztandarem walki z kapitalizmem czy globalizacjącichaczem, za kilkadziesiąt tysięcy dolarów, oferują kapitalistom całkiem wolnorynkowe usługi blokowania zakładów konkurencji. Na wezwanie związkowych liderów, zwykle poparte solidną porcją darmowej strawy i kilkoma taka na głowę, przed fabrykę ściągają czasami setki demonstrantów, rzecz jasna, z adekwatną scenografią i rekwizytami. (...) Strajk trwa oczywiście tyle, ile chce zleceniodawca, chyba że z centralą związkową szybciej dogada się właściciel blokowanego zakładu i przebije ofertę konkurencji.
W razie przyłapania na gorącym uczynku - jak po Rana Plaza - bariera językowa i różnice kulturowe dają szansę na rozmycie odpowiedzialności. Pokrzykiwanie na szwaczki zawsze można przedstawić jako lokalny styl komunikacji, w końcu na ulicy też wszyscy krzyczą do wszystkich. /brak wentylacji - nie mówiąc już o klimatyzacji - potrzebami samych pracowników, którzy nie przywykli do niskich temperatur. Niedostateczną liczbę gaśnic - chwilowymi problemami z zaopatrzeniem w ten chodliwy ostatnio towar. Brak przeszkolenia przeciwpożarowego pracowników - zaniedbaniem nadzorcy, którego demonstracyjnie wywala się za to z roboty, a potem cichaczem przyjmuje ponownie. Obecność dzieci w zakładzie - nieporozumieniem. Azjaci wyglądają przecież na młodszych niż są w rzeczywistości, a prośbę o dowód tożsamości zwykle kwituje się perlistym śmiechem. Większość robotników trafiła do Dhaki z przeludnionych, biednych wsi, gdzie przez lata nikt nie zawracał sobie głowy wydawaniem dokumentów. Jak zresztą prowadzić rzetelną ewidencję ludności w kraju, w którym każdego dnia tysiące ludzi w poszukiwaniu jedzenia po prostu pakują dobytek w koc i ruszają w drogę?
Co prawda w Bangladeszu właściwie każdy potrafi szyć na maszynie, bo uczą tego w szkole podstawowej. Niestety nie uczą, jak zarobić na własną maszynę.
Dopóki jest nadzieja, nie jest najgorzej. Kiedy się skończy , pozostaje ucieczka w ironię.
Zelotów świata mody, którym świadomość w pełni kształtuje byt w postaci najnowszej torebki znanej marki, kasuje się w tak zwanej pierwszej sprzedaży z cenami sięgającymi nawet 1000-2000 procent kosztów produkcji. Dla najbardziej opornych są z kolei wyprzedaże, w rzeczywistości ostatnia faza misternie zaplanowanego cyklu sprzedażowego, który nie ma nic wspólnego z czyszczeniem magazynów, reklamowanym często na witrynach sklepów. Okazyjne ceny, na jakie natrafią w tym czasie klienci, wciąż z naddatkiem pokrywają nie tylko koszty produkcji, transportu, lecz nawet marketingu.
Przedsiębiorcy w Dhace twierdzą, że w Hazaribagh wcale nie śmierdzi. Tam unosi się zapach pieniędzy. Obowiązkowa praca po godzinach służy zwiększeniu efektywności i mocy produkcyjnych zakładu, który dzięki temu nie przegrywa w wyścigu globalizacji z wydajniejszymi rywalami...
(...) sand blasting, czyli piaskowanie dżinsów, które nadaje im tak lubiany przez klientów podniszczony wygląd. Drobny piasek pod dużym ciśnieniem skutecznie postarza również płuca ludzi wykonujących piaskowanie.
Zwykły człowiek, jak mówi Rahina, nigdy nie odnajdzie w smaku ubóstwa niczego poza goryczą. Zwłaszcza kiedy uświadomi sobie, że nie jest biedakiem wśród bogaczy, lecz tylko najbiedniejszym z biednych.
Producenci chcą tymczasem konsumentów, którzy na wieść o dostawie najnowszej kolekcji błyskawicznie zapomną o zawartości swoich szaf i z myśliwskim błyskiem w oku przybiegną do sklepu po kolejne zakupy.
W głębi duszy pragniemy bowiem tego samego co grube ryby przemysłu odzieżowego. Gdybyśmy tylko mogli dobrać się do tych ubrań w cenie kosztów ich produkcji, Rana Plaza mogłaby się walić co tydzień, a Tazreen Fashion płonąć każdego wieczoru. Kto wie, czy w trującej mgle od zwierzęcej krwi kanałami Hazaribagh nie dopatrzylibyśmy się nawet specyficznej industrialnej romantyki.
Jemima w swojej fabryce wszywa na przykład rękawy do T-shirtów. Co godzinę musi zszyć sto dwadzieścia sztuk, dwie na minutę, dziewięćset sześćdziesiąt podczas dniówki.
Powinna siedzieć w domu i bawić pierwsze wnuczęta. Tyle, że w Bangladeszu wdowa po niezamężnym mężczyźnie rzadko robi to, co powinna. Zwykle robi to co musi.
Dziesiątki kilometrów mielonych każdego dnia przez rikszarzy nie pozostają obojętne dla ich zdrowia. Najpóźniej po sześciu-siedmiu latach takiej pracy stawy odmawiają posłuszeństwa, w wiecznie przeciążonych mięśniach nóg i pleców powstają nieodwracalne zmiany zwyrodnieniowe. Płuca, które przez cały ten czas zasysały kurz i spaliny, cierpią od pylicy. Oprócz tego dniówka wystarcza rikszarzom tylko na podłe jedzenie. Po godzinach śpią więc często pokotem pod dachami miejskich targowisk, na posłaniach ze starych jutowych worków i gazet, a za poduszkę służy im własne ubranie. Podły żywot. Gorszy - jak twierdził szofer - nawet od doli podwórkowego psa, którego też można kopnąć bez powodu, ale za to nikt nie każe mu ciężko pracować cały dzień na miskę strawy.
Dhaka się zatkała. Mieszka się w niej jak w zlewie z niedrożnym odpływem, do którego ktoś nadal wlewa nieczystości.
Sprawiał wrażenie faceta, który kocha swoją pracę. Zawdzięczał jej status i poziom życia niedostępny dla przeciętnego mieszkańca Bangladeszu oraz - jeśli nie przede wszystkim - poczucie władzy. Wobec mnie był więc niemal kolonialnie uprzejmy, ale już swojego kierowcę traktował jak psa: kazał mu czekać na siebie w nagrzanym jak piekarnik samochodzie bez włączonej klimatyzacji.
Naprawdę nie widzisz, że wiele ciuchów różnych marek, nawet z różnych półek cenowych, wygląda właściwie tak samo? Sweter, który w Nowym Jorku kosztuje sto czterdzieści dolarów, może wyglądać tak samo jak sweter z dyskontu za czternaście dolców? Identyczny krój, kolor, wykończenie, inne może będą najwyżej materiały, a i to nie zawsze. (...) W czasach, kiedy ubrania zamawiało się u krawców, klienci potrafili odróżnić kaszmir od zwykłej wełny. Dziś nie tylko nie potrafią, lecz nawet o to nie pytają. Ciuch jest wart tyle, ile metka, którą do niego doszyto.
Abdul widywał już takie metamorfozy. Przez całe lata chodzi po fabryce szary człeczyna ubrany i wystraszony jak reszta pracowników. Mieni się twoim kolegą, czasem nawet przyjacielem. Aż pewnego dnia pojawia się w pracy nadęty jak paw, w pożyczonej za dużej koszuli i uzbrojony w tyle władzy, ile łaskawie przydzielili mu przełożeni, awansując go nieoczekiwanie na nadzorcę linii produkcyjnej. Nowa koszula i kilka zdań szefa oznajmiającego awans - tyle czasem wystarczy, by z porządnego, zdawałoby się, człowieka wywabić bestię.
Dyktatorzy mody i producenci odzieży oczekują od nas wyłącznie ślepego posłuszeństwa. Mamy odebrać towar, który dla nas zamówili, i zapłacić możliwie jak najszybciej i jak najwięcej. W tym celu stworzyli nam nawet nowy kalendarz z dorocznym rytuałem wiosennych i jesienno-zimowych kolekcji.
Amerykańska agencja marketingowa Refuel w połowie 2015 roku spytała internautów z kilkunastu najlepiej rozwiniętych krajów świata, bez jakich rzeczy nie bylibyście w stanie żyć. Nowe ubrania znalazły się na piątym miejscu dziesięciu najczęściej wskazywanych produktów. Woda do picia - pięć oczek niżej. Abraham Maslow pewnie przewraca się w grobie.
Ciotce Khadiyi cztery lata temu maszyna przyszywająca guziki ucięła na przykład opuszek palca wskazującego. Odcięty fragment spadł na podłogę między ścinki, a krew zaplamiła gotowe ubrania. Nadzorca linii dostał szału, zwyzywał ją od niezdarnych krów i ciotka musiała natychmiast przerwać pracę. Na szczęście była w nie najgorszych relacjach z sanitariuszem pracującym w fabryce, odcięty kawałek dotarł więc do lekarza należycie zabezpieczony i dało się go przyszyć za cztery tysiące taka. Czucia w skaleczonym palcu Khadiya nie odzyskała do dziś, ale i tak warto było zapłacić. Jej miejsce przy maszynie natychmiast zajęła przecież inna szwaczka i ciotka musiała znaleźć sobie zatrudnienie. Kobiecie w jej wieku, z uszkodzonym palcem wskazującym, nikt nie dałby nawet zamiatać hal fabrycznych.
Matka Rahiny musi na przykład błyskawicznie znikać. Kiedy na dziedzińcu apartamentowca pojawia się któryś z zagranicznych mieszkańców, matka natychmiast znika ze swoją miotłą za żywopłotem na kategoryczne polecenie pracodawcy, który jest przekonany, że Amerykanie czy Niemcy nie po to przyjeżdżają do Bangladeszu, żeby zaraz po śniadaniu natykać się na czterdziestoparoletnie pomarszczone wcielenie biedy i desperacji.(...) Dlatego na wszelki wypadek sprzątaczki w ogóle nie zaglądają do wind. Trzy razy w tygodniu musi je posprzątać odźwierny i szlag go trafia, że przypada mu w udziale tak niemęskie i niehonorowe zadanie.
Jeśli możemy wyprodukować wam ładne ciuszki, elegancko je ometkować i zapakować, to przecież możemy też dodać w pakiecie błogie przeświadczenie, że wszystko to odbywa się w niemal rajskich warunkach.
Matka Rahiny musi na przykład błyskawicznie znikać. Kiedy na dziedzińcu apartamentowca pojawia się któryś z zagranicznych mieszkańców, matka natychmiast znika ze swoją miotłą za żywopłotem na kategoryczne polecenie pracodawcy, który jest przekonany, że Amerykanie czy Niemcy nie po to przyjeżdżają do Bangladeszu, żeby zaraz po śniadaniu
natykać się na czterdziestoparoletnie pomarszczone wcielenie biedy i desperacji.(...) Dlatego na wszelki wypadek sprzątaczki w ogóle nie zaglądają do wind. Trzy razy w tygodniu musi je posprzątać odźwierny i szlag go trafia, że przypada mu w udziale tak niemęskie i niehonorowe zadanie.
W Bangladeszu to nie powinno się wydarzyć. Bo czy to normalne, żeby w państwie, które ubiera połowę świata, przeciętnego mieszkańca nie było stać nawet na jedno nowe ubranie w roku? Ponad cztery tysiące zakładów odzieżowych w kraju daje pracę blisko pięciu milionom szwaczek, krojczych i prasowaczy. Teoretycznie wszyscy ci ludzie powinni też być klientami swojej branży. Ale nie są.