cytaty z książek autora "Anna Zacharzewska"
Chciałam prawa do bycia sobą. Mówienia, co myślę, i robienia, na co przyjdzie ochota. Bez konieczności ustawicznego spełniania czyichkolwiek oczekiwań. Bez napinania się, udowadniania światu swojej wartości i skakania przez płonące obręcze w rytm głośnych uderzeń bata nowego wymagającego tresera. Konrad nie dawał mi tego prawa. Był negatywem mojego eksmęża, ale narzucił mi identyczne okowy. Różnica polegała na tym, że teraz nie byłam popierdolona ani chujowa. Byłam nadprzyrodzona.
Stawał się ludzki tylko wówczas, gdy mógł przez moment poczuć nad kimś przewagę.
...bycie singlem było sexy. Ale tylko wówczas, gdy twoje drzwi się nie zamykały, a rosnąca jakość stojących w kolejce mężczyzn lub kobiet jednoznacznie świadczyła o twojej rosnącej pozycji...
Przemysław pozbawił je wszystkich praw, które gwarantowała im konstytucja i zrobił to całkiem bezkarnie. Nie było paragrafu, którego mogłyby użyć, by dochodzić sprawiedliwości. Wystarczyła zaledwie jedna, pozbawiona skrupułów osoba, by wszystkie wzniosłe wartości trafiły do kosza na śmieci.
Działał niczym Zodiak, Hansen lub Watts
– podniecony polowaniem na swoje ofiary, poszukujący emocji płynących z wywoływanego przez siebie terroru, obserwujący je godzinami i odraczający moment, w którym zakończy ich życie, bo to ostatecznie kończyło zabawę.
Podobnie jak tamci, on też ekscytował się lękiem, jaki budził w ofiarach.
Jeśli wciąż jeszcze przekonywał samego siebie, że robi to z innych pobudek niż uwielbienie dla strachu, to kwestią czasu był moment, gdy przestanie się okłamywać i zapragnie czegoś więcej niż samej tylko obserwacji wywoływanego popłochu.
Polowanie było cenniejsze niż szybkie pokonanie ofiary. Im dłużej trwało, tym większą satysfakcję osiągał.
Kiedy tylko schodzili ze sceny magia pryskała. Nie musieli nawet wracać do domów, zmywać makijaży czy zdejmować kostiumów. Wystarczyło by znaleźli się za kulisami, poza zasięgiem wzroku innych, a ich maski błyskawicznie spadały. Nie było już przyjacielskich uśmiechów, poklepywania się po ramieniu, pytań o dzieci oraz plany na weekend.
W Warszawie idealiści byli gatunkiem wymierającym. Jeśli w ogóle istnieli, to wypracowali cudowną mimikrę, która pozwalała im wmieszać się w tłum i nie odstawać. Opowiadali te same cyniczne dowcipy co reszta i udawali, że są wyzwoleni na równi z innymi. Ewentualne symptomy swojego zdziwaczałego romantyzmu skrywali skrzętnie przed światem w obawie przed wyszydzeniem. Czy było ich wielu? Nawet jeśli, to z roku na rok wymierali jak zagrożony gatunek.
Roztarte pomiędzy palcami błoto rozsypało się po podłodze, a dystans, z jakim obserwowała jego powolną dezintegrację, prysnął, rozbity w drobny mak w zderzeniu wspomnień ostatniego wieczoru z wizją stojącego w drzwiach podglądacza. Poczuła, że zalewa ją fala mdłości i z trudem dobiegła do zlewu. Jej pusty żołądek wykręciła seria jałowych, duszących spazmów, a trzęsące się ręce z trudem odkręciły kurek z zimną wodą i gubiąc zbyt wiele kropel, przetarły lepkie od potu czoło. Wciąż jeszcze wydawało jej się, że jest dosyć spokojna, choć jej ciało miało na ten temat wyraźnie odmienną opinię. Zebrała myśli i torsje wróciły. Tak jakby organizm odrzucał myśl o stojącej w drzwiach jej sypialni osobie. Obserwującej ją w łóżku z Tomaszem, patrzącej, jak siada na nim okrakiem, rozpina mu spodnie i całuje go w usta. Gapiącej się na nich przez cały czas, kiedy się kochali, niczym jeden z tych pozbawionych wigoru i pewności siebie mężczyzn, których widywała niekiedy wychodzących ukradkiem z mało dyskretnie oznakowanych przybytków wzrokowej rozkoszy. Zawstydzonych własną słabością, pełnych skruchy i wyrzutów sumienia, a równocześnie pewnych, że wcześniej czy później wrócą w to miejsce na kolejny peep-show. Wzdrygnęła się i przez moment widziała pod powiekami oglądany przez wojerystę występ. Swoje pośladki i masywne uda Tomasza. Jego dłonie trzymające jej talię i rozpuszczone włosy, których końce łaskotały ją po łopatkach. Scenę, która byłaby ładna, gdyby nie czający się przy framudze cień obcego mężczyzny.