Armagedon dzień po dniu J.L. Bourne 6,9
![Armagedon dzień po dniu](https://s.lubimyczytac.pl/upload/books/4451000/4451567/559187-352x500.jpg)
ocenił(a) na 93 lata temu ,,Ad Infinitum”. Może nie jest to poprawne wyrażenie na sam początek mych rozważań w kierunku jednej z gałęzi gatunkowej popkultury, ale pisząc te słowa przede wszystkim miałem na myśli to, że ,,do nieskończoności" idealnie, z na poły subiektywnego, na poły obiektywnego punktu widzenia, odnosi się do ,,nieskończenie dziwnego, groteskowego, zaprzeczającego ewolucji życia na Ziemi, jakby sama ona wpadła w błędne koło, i nigdy nie mogła z niego się wydostać” pewnego kulturowego paradoksu Zombie, którego to form adaptacji egzystencji w naszym popkulturowym micie jest prawie że ,,nieskończenie wiele”. Bo ,,Zombie" oznacza nie inaczej jak tylko, mówiąc krótko, prawdziwie, oschle i na temat: ,,nagle zmartwychwstałe ludzkie zwłoki, człapiące gnijącymi kończynami, kawałkami odpadającej skóry z całego plugawego cmentarnie bladego ciała; zwłoki łażące wszędzie tam gdzie ludzkie mięso będzie najbliżej”.
Mówi się, że Zombie to ,,Żywe Trupy” – to ta najpopularniejsza nazwa, którą w kulturze masowej rozpropagował ojciec ,,Zombizmu”, stawiający solidny kamień węgielny pod ukształtowanie współczesnego pojęcia Zombich i rozumienia tego zjawiska w popkulturze, George A. Romero. Można ponaginać reguły, pobawić się w autorskie nazywanie Zombiaków. I tak, przykładowo, często określa się ich: Szwędaczami, Zimnymi, Sztywnymi, Zetami bądź nazywa się ich dość krótko – robi to jeden awangardowy egzekwujący Zombizm w popkulturze, serial: "Z Nation": ,,Zy”. A to dopiero początek plejady nazw tudzież pseudonimów ,,tego czegoś", tego zmartwychwstałego zła wprost stworzonego do wiecznego gnicia, przeważnie pełzającego w katatonicznym kroku, niekiedy atakującego w koszmarnym, przerażającym szale, w barwach rozkładu, o oczach koloru śniętej ryby. Tak, Zombie, to te plugawe monstra, które kiedyś były ludźmi. Ich pojawienie się na dobre w latach 60-tych XX wieku w wytworach kultury masowej, wraz filmem wspomnianego wyżej Romero, "Noc Żywych Trupów", wbiło solidną kotwicę przy brzegu popkultury, aby z werwą wejść na jej ląd i przez ponad 50 lat ewoluować do formy tysięcy tworów, począwszy od kinowych, teraz już klasycznych perełek, przez prawdziwe filmowe blockbustery, a także ikony gatunku wśród seriali, jak "The Walking Dead", "Fear The Walking Dead", "Z Nation", książki Marka Brooksa, Miry Grant, czy słynne komiksy Roberta Kirkmana. Nie zapominajmy o różnych, tak samo znanych, ale niekoniecznie dobrych w tym temacie: dziełach ,,kiczowatego bezguścia”: filmach, serialach czy grach video gdzieś z szarego końca jakiejkolwiek skali i listy. Po prostu ,,Zeciaki” są wszędzie, nawet na twoim drukowanym napisie na kubku, breloku do klucza, kocu na łóżko, czy plakacie wiszącym na ścianie kolejnego ,,zafrikowanego" Zombie-geeka. Fascynacja Cywilizacji czymś, co rzekomo nie ma biologicznego prawa bytu, co wywodzi się z bardzo starej religii afrykańskiej i środkowo-amerykańskiej, generalnie tak samo przeraża... jak i wzbudza pozytywne zdziwienie. W każdym bądź razie reakcje wobec ludzkiej globalnej zombie-religii, co przerodziło się do czasów obecnych do formy prepersowego ruchu przygotowującego do Zombie-Apokalipsy i przetrwania po niej, są co najmniej niejednoznaczne.
Tak zwany Zombizm, jak widać powyżej, zasługuje na miejsce w Panteonie ,,Popkulturowych Idei” na równi lub tuż obok Superbohaterów, Baśni i różnorakiej tematycznie Fantastyki; na tym nie koniec. W powłóczących nogami Zombie, o czym warto w szczególności dodać, zbliżając się powoli do sedna moich niniejszych deliberacji, skupiających się dalej na pewnej literaturze w tematyce Zombie właśnie, nietrudno odnaleźć odbicie nas samych. I jest to odbicie naszych lęków, fobii, zmartwień czy atawizmów. Najbardziej ,,Żywe Trupy” odpowiadają, sądzę, temu zamysłowi, jakoby by były ucieleśnieniem ludzkich obaw przed śmiercią. W końcu, gdy odchodzimy zostawiamy za sobą bliskich i cały świat, który można było za życia na różne sposoby odkryć, podbić, zdobyć. To m.in. wywołuje w pierwiastku każdej istoty adamowego plemienia największe niedogodności, te gryzące świadomość i psychikę negatywne odczucia, kierując na naszą istotę ciężar ślepej obłej siły. Jednak jeszcze bardziej boimy się ,,śmierci powstającej z martwych”, boimy się Zombie. Lękami się tych stworzeń, ponieważ karykaturują one ideę życia i sfery niematerialnej: istotę osobowości człowieka. To gnijące dzikie potwory, o wstrętnych zepsutych zarobaczałych twarzach, z odpadającymi, nadtrawionymi przez rozkład kończynami. To coś kierującego się dzikim, pradawnym ewolucyjnie instynktem, okropnym niewytłumaczalnym atawizmem. Ghule pragną ludzkiego mózgu bądź ,,mięsa", mają super-wolny metabolizm (bo przecież jak ma się rozkładać i gnić, to, co kiedyś ożyło, gdy tak naprawdę wcześniej zaczęło się rozkładać?),nie potrzebują tlenu do oddychania, a tylko klasyczny ,,head shot” w czachę, najlepiej prosto w pień mózgu, może te stworzenia unicestwić.
Jak widać popkultura w ujęciu Zombizmu jest dość urozmaicona. Sęk w tym, że ,,Sztywni” to nie tylko oni sami, których to sama plugawa, amorficzna egzystencja jest przecież zagadką na szerokim polu nauk, w której naturze próbują się połapać co nieco odważni naukowcy. Nie chodzi o to, że Zombie są jednocześnie martwi, jak i jednocześnie żywi. Pytania pokroju, ,,co ich napędza, co pcha do tej ich specyficznej, wysmakowanej egzystencji, którą sobą prezentują”, to tylko otoczka, to swego rodzaju dodatek do tego co w Uniwersum tematycznym Zombizmu liczy się najbardziej. A jest to pierwiastek tudzież element ludzki: osadnicy, ocaleńcy, koczujący od jednego obozu do drugiego, liczący kilka do kilkunastu członków, chroniący się nie tylko przed ,,truposzami”, ale przed, sądzę, najgorszym wśród nieznanych zagrożeń czasów ,,świata bez ludzi”: innymi ocalonymi – osobami niekoniecznie chcącymi przetrwać w anty-świecie na czyichś zasadach, np. chociażby altruistycznie, czy wyznając niepisane prawo ,,jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”. Do ludzi, którzy gorsi są dla siebie nawzajem, niż dla nich sami groźni są ,,Sztywni”, dodajmy jedynie, ot tak, hordy ,,Zetów", rozsianych po całym globie, będących... wszędzie! Cóż, nie ma gorszej mieszanki wybuchowej, zwiastującej prawdziwy Armagedon, w którym przetrwają wybrani, piastujący nadrzędną zasadę: ,,umiesz przetrwać, to przetrwaj, a ludzi dobieraj ostrożnie”. I taką formę energetycznej, świetnie objętej napięciem i atmosferą godną dla powieściowych tytułów z Uniwersów Zombie, napotkać można w książce pt. "Armagedon. Dzień po dniu", tomie pierwszym naprawdę mocno obiecującej trylogii J.L. Bourne’a.
Do ponownego sięgnięcia po literaturę tematyczną tudzież rozrywkową, w omawianym nurcie ,,Armagedonu/Apokalipsy Zombie” zachęciły mnie również oprócz powyżej nakreślonych kwestii, prywatne osobnicze refleksje nad niekiedy sprzeczną naturą ludzką. Bo my ludzie jednocześnie kochamy życie, jednakże jest coś w nas takiego, że, o ironio!, ten dziki instynkt zachowany po przodkach podpowiada nam, aby mimo wszystko myśleć o tym co nieuchronne: o śmierci. Czytając "Dzień po dniu" Bourne’a, powieść, która prowadzona jest narracją podobną do relacji z jakiegoś intensywnego pola bitwy ze zjawiskiem, który zdeptuje cywilizację jak najgorsze robactwo; również podobną do reportażu i ważnego dla przyszłych pokoleń dziennika, złapałem nieoczekiwanego bakcyla, i zrozumiałem, że to właśnie ten styl powieści tego oto autora i jej odważny główny bohater, który potrafi trzymać czytelnika w napięciu tylko przez drobny jeden fakt: nie wypowiada nam swojego imienia, nie opisuje szerzej swojego wyglądu, sprawiają, że głębsze przemyślenia nad nieuchronnością ludzkiego życia stają się mi bliższe, a sama omawiana i recenzowana powieść jest o wiele bardziej zapamiętywana. Należę do tego grona popkulturowych geeków, którym miara pisarska Bourne’a uwydatniona w tomie pierwszym "Armagedonu", bardzo ale to bardzo odpowiada. Co ciekawe, Zombizm, jak to Zombizm, i w tym tytule atakuje naszego bohatera w jednym z miast USA, w San Francisco. Wszystko zaczyna się od pierwszego stycznia, rok nie jest istotny, gdyż start wydarzeń zaprezentowanych przez ,,ocaleńca” to pierwszy rok zerowy bądź ,,rok Z”. I wszystko to, co ,,ten ktoś" nam opisuje, jest realizowane skrupulatnie, systematycznie, i z dozą zrównoważonego rozsądku. Tu kryje się cała, według mnie wielka, umiejętność Bourne’a: podanie dnia wpisu w dzienniku wraz z godziną wpływa na odbiór tego, co wpisuje on w ,,post-apo bestiariuszu” - jest to wypisz wymaluje uwiarygodnienie tego, co, jak i gdzie nasz bohater robił, wykonywał, kogo napotkał, jakim przeciwnościom musiał stawić czoła etc. Na przestrzeni całego pierwszego tomu nie wyglądało to na wpisywanie dat ,,na ślepo”. Wpis o porze, przykładowo: 12 marca o 23:12 i cała treść pod tą datą urealnia to, czemu się ,,oddawał” ocaleniec od ostatniego wpisu do tejże daty. Różne godziny aktywności dziennikowej wskazują również na to, że jego położenie, wraz z grupką ludzi, z którą potrafił zawrzeć rozsądny sojusz: John, Laura, William i jego żona oraz inni, nie jest godne pozazdroszczenia. Ludzkość przestała mieć znaczenie; planowanie z wyprzedzeniem staje się zbędne. ,,Ocaleniec” aktywny jest w dzienniku wtedy, gdy pozwoli mu na to czas, nie gdy tego chce! To wpisuje się w powieść, jest bardzo naturalne.
"Dzień po dniu" jest odą do przetrwania trzeźwo - choć zdarzyły się naszemu ,,reporterowi” chwile zwątpienia - działającego, z dozą chłodnej kalkulacji analizującego piekło, które znalazło się na ziemi, i w którym jemu i wielu innym przyszło żyć, bohatera. Proste zdania, niekiedy ewoluujące w dłuższe konstrukty opisowe. Ale za to, jak to zostało sprytnie ,,upakowane”! Klimat, atmosfera zombie-apokaliptycznych realiów z dołączeniem do tego szybkiego kursu przygotowania na jakiś rodzaj zagłady ludzkości, gdzie takich specjalistów od przetrwania nazywa się prepersami. Wykwintny styl pisania, pełny brudu – czyli tej prawdziwości – wylanej na warstwę emocji, zachowań postaci, ich walki z ,,Zetami”, wszystko to tak pełne prawdziwości. Cóż, czytając tom pierwszy trylogii, można było przeżyć szok, porównywalny do osobniczego Katharsis. Nie chciałbym wylądować, nawet gdybym był nieśmiertelny, i nawet za tysiąc lat, w wymiarze cierpienia, bólu, rozdarcia – w świecie ,,ocaleńca”, w rzeczywistości której po prostu nie można sobie na zdrowy rozsądek: i uczuciowo i empirycznie, wyobrazić.