Porywająca powieść o niszczycielskiej sile rodzinnych tajemnic – nowa książka Ellen Marie Wiseman
Lata 30. XX wieku. Mała Lilly Blackwood jest inna niż reszta dzieci. Rodzice trzymają ją na strychu w ukryciu przed światem. Jednak nadchodzi niezapomniany moment, w którym dziewczynka wychodzi z domu pierwszy raz w życiu. Pod osłoną nocy matka sprzedaje ją właścicielowi cyrku.
Ponad dwie dekady później dziewiętnastoletnia Julia Blackwood otrzymuje w spadku po rodzicach posiadłość ze stadniną koni. Dom zawsze był dla niej miejscem pełnym zakazów i surowych zasad. Ma nadzieję, że powrót do niego pomoże jej wyprzeć bolesne wspomnienia. Na strychu znajduje tajemnicze fotografie przedstawiające osobliwą dziewczynkę w cyrku. Pragnie odkryć jej historię.
Przed oczami stanął jej ojciec, gdy po powrocie ze stajni zdejmował w sieni czapkę, kubrak i ciężkie gumowce, by rozprostować umęczone stopy. Julia zwykle przyglądała mu się w milczeniu z nadzieją, że ją zauważy i zapyta, jak jej minął dzień, lub też opowie jakąś anegdotkę o swoich przeżyciach. Ale każdy wieczór wyglądał tak samo. Ojciec najpierw mył ręce w toalecie za kuchnią, po czym przelotnie głaskał Julię po głowie w drodze do jadalni, gdzie serwował sobie szklaneczkę whisky albo brandy. Żadnych „Cześć, jak tam w szkole?” ani „Co dziś porabiałaś?”. Nigdy, do dnia swojej śmierci, nie poświęcił czasu, aby choć trochę ją poznać. A to potwornie bolało.
Początkowo cyrk Braci Barlow był dla Lilly kolejnym więzieniem. Jednak dzięki dwóm słoniom i ich treserowi dziewczynka odkrywa w sobie siłę i staje się największą atrakcją widowiska. Dopóki nie wydarza się tragedia…
Julia będzie musiała odkryć prawdę o losie Lilly.
Nagle płachty namiotu się rozchyliły i ciemną przestrzeń pośrodku przeciął promień światła. Lilly nie widziała wejścia ze swojej wnęki, ale wyczuła obecność gromady żywych ciał. Powietrze jakby zgęstniało od ciepła i mieszanki rozmaitych zapachów – wody kolońskiej, popcornu, potu, dymu z papierosów, prażonych orzeszków, hot dogów, mydła i kurzu. Poczuła się przyduszona przez ten natłok ludzi, którzy jeszcze nawet nie byli w pobliżu. Z trudem wzięła kilka urywanych wdechów. Jeden, dwa, trzy, cztery.
Ellen Marie Wiseman - amerykańska pisarka niemieckiego pochodzenia. Zadebiutowała powieścią „The Plum Tree”, która zebrała mnóstwo pochwał i została okrzyknięta historią na miarę słynnej książki Światło, którego nie widać. Ellen uwielbia wycieczki do Europy, skąd przywozi inspiracje do pisania kolejnych utworów. W Polsce jest znana za sprawą powieści „To, co zostawiła” (2017).
Przeczytaj fragment książki „Dla jej dobra” (tłum. Anna Sauvignon):
Lipiec 1931 r.
Stadnina Blackwood Manor
Dobbin’s Corner, Nowy Jork
Dziewięcioletnia Lilly Blackwood po raz nie wiadomo który stała we wnęce okiennej na poddaszu dworu Blackwood Manor, marząc o tym, by otworzyć oba skrzydła na oścież i poczuć zapach zewnętrznego świata. Następnego dnia miała urodziny i niczego nie pragnęła bardziej. Spodziewała się oczywiście, że tatuś przywiezie jej z Pensylwanii nową sukienkę i książkę, ale wcześniej spadł deszcz i oddałaby wszystko, aby się przekonać, czy powietrze na dworze pachnie inaczej niż w domu. Ciekawiło ją, czy krople deszczu pozostawiają na skórze takie samo wrażenie chłodu i miękkości jak woda wyżęta z gąbki podczas kąpieli w misce. A może na zewnątrz panował podobny zaduch jak w jej pokoiku? Setki razy prosiła mamę o wymianę okna na takie, które się otwiera, i usunięcie zewnętrznej osłony z krętych żelaznych prętów utrudniających widok, ale mama nie chciała o tym słyszeć. Gdyby tylko wiedziała, że w czasie jej wyjść do kościoła tatuś pozwala Lilly bawić się w drugiej części poddasza, bardzo by się gniewała. Jeszcze bardziej niż za to, że nauczył Lilly czytać, a na trzecie urodziny podarował jej kotkę.
Lilly westchnęła i podniosła do oka lunetę leżącą na parapecie. Przynajmniej było lato i nie musiała najpierw zdrapywać szronu z szyb.
Tatuś nazywał szarówką tę porę dnia, kiedy cały krajobraz zaczyna tracić barwy. Rząd sosen za wybiegiem dla koni po drugiej stronie stajni wyglądał zupełnie jak filc, z którego Lilly robiła kołderki dla lalek. Wszędzie kładły się mroczniejące z każdą chwilą cienie.
Dziewczynka błądziła wzrokiem wzdłuż krawędzi lasu w poszukiwaniu jelenia grasującego tam wczoraj. Odszukała znajomą przygarbioną wierzbę oraz skałę i krzak, który zimą robił się czerwony. Dalej, w pobliżu kamiennego ogrodzenia, majaczyła powalona kłoda, a tam… Lilly znieruchomiała i ponownie zwróciła obiektyw w stronę muru. Po drugiej stronie lasu, na odległej łące, którą przecinały tory kolejowe, pojawiło się coś nowego. Dziewczynka odsunęła lunetę, zamrugała, znowu spojrzała przez wizjer i zachłysnęła się, gdyż powietrze uwięzło jej w piersi jak zawsze pod wpływem strachu lub podekscytowania.
Zobaczyła wypełnioną blaskiem wielką jakby płócienną konstrukcję, którą oplatały girlandy niebieskich, zielonych, czerwonych i żółtych świateł podobne do lampek, które tatuś wieszał jej nad łóżkiem w Boże Narodzenie. Bijąca od nich łuna wydobywała z mroku morze innych domków przycupniętych wokół niczym małe pękate duszki. Miejscami barwne żaróweczki układały się w iskrzące napisy, lecz Lilly nie mogła rozróżnić poszczególnych słów. Na wysokich masztach powiewały flagi, a wzdłuż torów ciągnął się szereg jasnych kwadratowych punkcików przypominających okna stojącego pociągu. Bardzo długiego pociągu.
Lilly opuściła lunetę i odczekała moment, by uciszyć poświstywanie w płucach, a następnie podeszła do biblioteczki i wyłuskała swoją ulubioną książkę. Po chwili kartkowania natrafiła na poszukiwany obrazek – kolorowy pasiasty namiot w otoczeniu wozów, słoni i klaunów. Szybko wróciła do okna, chcąc porównać wzór przedstawiony w książce ze świetlistym namiotem za drzewami.
Dobrze skojarzyła.
To był cyrk.
Tu, przed jej oczami.
Z okna na poddaszu nie widywała wiele poza żółtym budynkiem stajni, końmi, pastwiskami oraz tatusiem i jego pomocnikiem krzątającymi się przy pobielonych ogrodzeniach. Niekiedy trawnik przemierzała w ich kierunku mama z łopoczącym welonem długich jasnych włosów. Gdy od czasu do czasu na dziedziniec zajeżdżały furgonetki, Lilly mogła podpatrzyć, jak asystent tatusia załadowuje i wyładowuje konie, przenosi rozmaite pakunki i baloty siana. Pewnego dnia dwóch mężczyzn w zaniedbanych ubraniach, których tatuś nazwał włóczęgami, weszło na teren stadniny i współpracownik tatusia wybiegł ku nim ze strzelbą. Przy odrobinie szczęścia bywało, że z zarośli na skraju lasu wychynął przypadkowy jeleń albo gromadka szopów przekradła się wzdłuż płotu do paszarni. Z rzadka po torach przemykał sznur wagonów, a wówczas, z uchem przyklejonym do szyby, dawało się pochwycić daleki stukot kół i gwizd lokomotywy.
A teraz za jej oknem wyrósł cyrk. Prawdziwy cyrk, bez dwóch zdań! Pierwszy raz widziała coś tak niezwykłego na żywo, a nie na obrazku w książce. Ogarnęły ją jednocześnie euforia i żal do samej siebie. Gdyby nie spędziła całego popołudnia na czytaniu, to zobaczyłaby przyjazd i rozładunek pociągu, ustawianie namiotów, a kto wie, może nawet słonie, zebry i klaunów. Teraz było zbyt ciemno, aby dostrzec cokolwiek oprócz świateł.
Odłożyła książkę i policzyła panele wokół okna. Czasami liczenie pomagało jej się uspokoić. Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć. Nic z tego. Nie mogła oderwać myśli od tego, co przegapiła. Nastawiła uszu blisko szyby w nadziei, że dobiegną ją okrzyki prezenterów lub dudnienie muzyki. Lecz nie udało jej się pochwycić nic poza swoim charczącym oddechem i przyspieszonym biciem własnego serca.
Zwinięta na parapecie kotka Abby uniosła łepek i zamrugała ospale. Dziewczynka przygarnęła rudy pręgowany kłębuszek i zanurzyła nos w miękkim futerku. Abby była jej najlepszą przyjaciółką i najmądrzejszym kotem na świecie. Potrafiła stawać na tylnych nogach, dawać buzi i wyciągać łapę na powitanie. Pozwalała się nawet nakłonić do skakania po łóżku, lecz na rozkaz grzecznie schodziła na podłogę.
– Mama pewnie pójdzie na przedstawienie – powiedziała Lilly. – Ona nie musi się bać, że kogoś wystraszy.
Ciałko Abby zawibrowało rozkosznie.
Lilly pogrążyła się w marzeniach. Jak by to było spotkać prawdziwego słonia, dotknąć chropowatej skóry i zajrzeć w wielkie bursztynowe oczy? Albo dosiąść biało-różowego rumaka na karuzeli? Czy po prostu przechadzać się pośród innych ludzi, zajadając orzeszki i watę cukrową? Zobaczyć tresurę żywego lwa…
Odkąd sięgała pamięcią, nieraz po zgaszeniu światła kuliła się pod kołdrą, zdjęta gwałtownym pragnieniem, by wydostać się ze swojej klitki i zejść na dół. Na podstawie książek wiedziała, że w domu jest więcej niż jedno piętro, i lubiła fantazjować o tym, że przekrada się przez poddasze, odnajduje schody i krąży po dolnych kondygnacjach Blackwood Manor, a w końcu przestępuje próg frontowych drzwi. Wyobrażała sobie, jak stawia stopy na ziemi i bierze głęboki oddech, po raz pierwszy w życiu czując coś więcej niż tylko stęchliznę starego drewna, kurzu i pajęczyn.
Jedną z jej ulubionych zabaw podczas cotygodniowych wizyt tatusia było rozpoznawanie zapachów na jego ubraniu. Czasami przynosił ze sobą woń koni i siana, niekiedy pasty do butów lub tytoniu, innym razem roztaczał aromat pieczonego chleba albo… Jak się nazywała ta mikstura z cytryn i drzewa cedrowego? Woda kolońska? Cokolwiek to było, miało piękny zapach.
Tatuś opowiadał jej o świecie zewnętrznym, a sama dowiadywała się o nim, ile mogła, z książek, choć osobiście nigdy nie doświadczyła łaskotania trawy wokół kostek ani szorstkiego dotyku kory pnia. Znała zapach kwiatów, bo każdej wiosny tatuś przynosił jej świeżą wiązankę do pokoju, lecz nade wszystko marzyła, by przejść się boso po łące pełnej dmuchawców i stokrotek i poczuć grząską ziemię oraz wilgoć rosy pod stopami. Chciała usłyszeć śpiew ptaków i szelest liści, rozkoszować się ciepłem słońca i powiewem wiatru na skórze. Pochłaniała każdą informację na temat roślin i zwierząt i potrafiłaby nazwać niemal każdy gatunek, podczas gdy w gruncie rzeczy poza Abby i myszami grasującymi zimą przy podłodze nigdy nie widziała żadnej żywej istoty.
Do częstych rozrywek należało również wybieranie na chybił trafił danego miejsca w atlasie i czytanie o nim od deski do deski, by potem przed zaśnięciem bez końca planować podróż do egzotycznej krainy. Najbardziej fascynowała ją Afryka. Oczami wyobraźni widziała siebie biegającą pośród lwów, żyraf i słoni. Czasami fantazjowała, że rozbija szybę w lukarnie, wypełza na dach, przemyka na skraj domu i zeskakuje do stajni, żeby odwiedzić konie. Bo ze wszystkich zwierząt, które znała i o których czytała, te lubiła najbardziej. Nie licząc kotów, rzecz jasna. Konie były piękne i silne, a ponadto ciągnęły powozy, sanie albo pługi. Pozwalały ludziom się dosiadać i potrafiły znaleźć drogę do domu, nawet kiedy jeździec się zagubił. Z wysoko umieszczonego okna na poddaszu tatuś nie mógł rozróżnić poszczególnych koni Blackwood Manor, więc Lilly sama wymyśliła im imiona – Kaszmir, Orzeł, Cynamon, Magia, Chester, Samantha, Molly i Landrynka. Marzyła, by zobaczyć je z bliska, zanurzyć palce w ich grzywach i pomknąć przez pola na ich grzbietach. Szkoda, że widok przesłaniały te głupie pręty umocowane za oknem, niby dla jej dobra. Na tę myśl w senne rojenia Lilly wdzierał się złowrogi głos mamy, by natychmiast zmienić je w koszmary. „Te kraty mają cię chronić – powtarzała mama. – Gdyby wszedł tu ktoś obcy, mógłby się przerazić na twój widok i zrobić ci krzywdę”.
Artykuł sponsorowany
[kk]