Porywająca powieść o niszczycielskiej sile rodzinnych tajemnic – nowa książka Ellen Marie Wiseman

LubimyCzytać LubimyCzytać
26.08.2020

Ellen Marie Wiseman w 2017 roku ujęła serca polskich czytelników za sprawą niezwykle emocjonującej powieści „To, co zostawiła”. Po trzech latach powraca z nową, równie poruszającą powieścią o wykluczeniu, tajemnicach i wielkich oczekiwaniach i bolesnych prawdach. „Dla jej dobra” już w księgarniach.

Porywająca powieść o niszczycielskiej sile rodzinnych tajemnic – nowa książka Ellen Marie Wiseman

Lata 30. XX wieku. Mała Lilly Blackwood jest inna niż reszta dzieci. Rodzice trzymają ją na strychu w ukryciu przed światem. Jednak nadchodzi niezapomniany moment, w którym dziewczynka wychodzi z domu pierwszy raz w życiu. Pod osłoną nocy matka sprzedaje ją właścicielowi cyrku.

Ponad dwie dekady później dziewiętnastoletnia Julia Blackwood otrzymuje w spadku po rodzicach posiadłość ze stadniną koni. Dom zawsze był dla niej miejscem pełnym zakazów i surowych zasad. Ma nadzieję, że powrót do niego pomoże jej wyprzeć bolesne wspomnienia. Na strychu znajduje tajemnicze fotografie przedstawiające osobliwą dziewczynkę w cyrku. Pragnie odkryć jej historię.

Przed oczami stanął jej ojciec, gdy po powrocie ze staj­ni zdejmował w sieni czapkę, kubrak i ciężkie gumowce, by rozprostować umęczone stopy. Julia zwykle przyglądała mu się w milczeniu z nadzieją, że ją zauważy i zapyta, jak jej minął dzień, lub też opowie jakąś anegdotkę o swoich przeżyciach. Ale każdy wieczór wyglądał tak samo. Ojciec najpierw mył ręce w toalecie za kuchnią, po czym przelotnie głaskał Julię po głowie w drodze do jadalni, gdzie serwował sobie szklaneczkę whisky albo brandy. Żadnych „Cześć, jak tam w szkole?” ani „Co dziś porabiałaś?”. Nigdy, do dnia swojej śmierci, nie poświęcił czasu, aby choć trochę ją po­znać. A to potwornie bolało.

Początkowo cyrk Braci Barlow był dla Lilly kolejnym więzieniem. Jednak dzięki dwóm słoniom i ich treserowi dziewczynka odkrywa w sobie siłę i staje się największą atrakcją widowiska. Dopóki nie wydarza się tragedia…

Julia będzie musiała odkryć prawdę o losie Lilly.

Nagle płachty namiotu się rozchyliły i ciemną przestrzeń pośrodku przeciął promień światła. Lilly nie widziała wej­ścia ze swojej wnęki, ale wyczuła obecność gromady ży­wych ciał. Powietrze jakby zgęstniało od ciepła i mieszanki rozmaitych zapachów – wody kolońskiej, popcornu, potu, dymu z papierosów, prażonych orzeszków, hot dogów, myd­ła i kurzu. Poczuła się przyduszona przez ten natłok ludzi, którzy jeszcze nawet nie byli w pobliżu. Z trudem wzięła kilka urywanych wdechów. Jeden, dwa, trzy, cztery.

Ellen Marie Wiseman

Ellen Marie Wiseman - amerykańska pisarka niemieckiego pochodzenia. Zadebiutowała powieścią „The Plum Tree”, która zebrała mnóstwo pochwał i została okrzyknięta historią na miarę słynnej książki Światło, którego nie widać. Ellen uwielbia wycieczki do Europy, skąd przywozi inspiracje do pisania kolejnych utworów. W Polsce jest znana za sprawą powieści „To, co zostawiła” (2017).

Przeczytaj fragment książki „Dla jej dobra” (tłum. Anna Sauvignon):

Lipiec 1931 r.

Stadnina Blackwood Manor

Dobbin’s Corner, Nowy Jork

Dziewięcioletnia Lilly Blackwood po raz nie wiadomo któ­ry stała we wnęce okiennej na poddaszu dworu Blackwood Manor, marząc o tym, by otworzyć oba skrzydła na oścież i poczuć zapach zewnętrznego świata. Następnego dnia mia­ła urodziny i niczego nie pragnęła bardziej. Spodziewała się oczywiście, że tatuś przywiezie jej z Pensylwanii nową sukienkę i książkę, ale wcześniej spadł deszcz i oddałaby wszystko, aby się przekonać, czy powietrze na dworze pach­nie inaczej niż w domu. Ciekawiło ją, czy krople deszczu po­zostawiają na skórze takie samo wrażenie chłodu i miękko­ści jak woda wyżęta z gąbki podczas kąpieli w misce. A może na zewnątrz panował podobny zaduch jak w jej pokoiku? Setki razy prosiła mamę o wymianę okna na takie, które się otwiera, i usunięcie zewnętrznej osłony z krętych żelaznych prętów utrudniających widok, ale mama nie chciała o tym słyszeć. Gdyby tylko wiedziała, że w czasie jej wyjść do koś­cioła tatuś pozwala Lilly bawić się w drugiej części podda­sza, bardzo by się gniewała. Jeszcze bardziej niż za to, że na­uczył Lilly czytać, a na trzecie urodziny podarował jej kotkę.

Lilly westchnęła i podniosła do oka lunetę leżącą na pa­rapecie. Przynajmniej było lato i nie musiała najpierw zdra­pywać szronu z szyb.

Tatuś nazywał szarówką tę porę dnia, kiedy cały krajo­braz zaczyna tracić barwy. Rząd sosen za wybiegiem dla koni po drugiej stronie stajni wyglądał zupełnie jak filc, z którego Lilly robiła kołderki dla lalek. Wszędzie kładły się mroczniejące z każdą chwilą cienie.

Dziewczynka błądziła wzrokiem wzdłuż krawędzi lasu w poszukiwaniu jelenia grasującego tam wczoraj. Odszu­kała znajomą przygarbioną wierzbę oraz skałę i krzak, któ­ry zimą robił się czerwony. Dalej, w pobliżu kamiennego ogrodzenia, majaczyła powalona kłoda, a tam… Lilly znie­ruchomiała i ponownie zwróciła obiektyw w stronę muru. Po drugiej stronie lasu, na odległej łące, którą przecinały tory kolejowe, pojawiło się coś nowego. Dziewczynka odsu­nęła lunetę, zamrugała, znowu spojrzała przez wizjer i za­chłysnęła się, gdyż powietrze uwięzło jej w piersi jak zawsze pod wpływem strachu lub podekscytowania.

Zobaczyła wypełnioną blaskiem wielką jakby płócienną konstrukcję, którą oplatały girlandy niebieskich, zielonych, czerwonych i żółtych świateł podobne do lampek, które tatuś wieszał jej nad łóżkiem w Boże Narodzenie. Bijąca od nich łuna wydobywała z mroku morze innych domków przycupniętych wokół niczym małe pękate duszki. Miej­scami barwne żaróweczki układały się w iskrzące napisy, lecz Lilly nie mogła rozróżnić poszczególnych słów. Na wy­sokich masztach powiewały flagi, a wzdłuż torów ciągnął się szereg jasnych kwadratowych punkcików przypomina­jących okna stojącego pociągu. Bardzo długiego pociągu.

Lilly opuściła lunetę i odczekała moment, by uciszyć po­świstywanie w płucach, a następnie podeszła do bibliotecz­ki i wyłuskała swoją ulubioną książkę. Po chwili kartkowa­nia natrafiła na poszukiwany obrazek – kolorowy pasiasty namiot w otoczeniu wozów, słoni i klaunów. Szybko wróciła do okna, chcąc porównać wzór przedstawiony w książce ze świetlistym namiotem za drzewami.

Dobrze skojarzyła.

To był cyrk.

Tu, przed jej oczami.

Z okna na poddaszu nie widywała wiele poza żółtym bu­dynkiem stajni, końmi, pastwiskami oraz tatusiem i jego po­mocnikiem krzątającymi się przy pobielonych ogrodzeniach. Niekiedy trawnik przemierzała w ich kierunku mama z ło­począcym welonem długich jasnych włosów. Gdy od czasu do czasu na dziedziniec zajeżdżały furgonetki, Lilly mogła podpatrzyć, jak asystent tatusia załadowuje i wyładowuje ko­nie, przenosi rozmaite pakunki i baloty siana. Pewnego dnia dwóch mężczyzn w zaniedbanych ubraniach, których tatuś nazwał włóczęgami, weszło na teren stadniny i współpra­cownik tatusia wybiegł ku nim ze strzelbą. Przy odrobinie szczęścia bywało, że z zarośli na skraju lasu wychynął przy­padkowy jeleń albo gromadka szopów przekradła się wzdłuż płotu do paszarni. Z rzadka po torach przemykał sznur wa­gonów, a wówczas, z uchem przyklejonym do szyby, dawało się pochwycić daleki stukot kół i gwizd lokomotywy.

A teraz za jej oknem wyrósł cyrk. Prawdziwy cyrk, bez dwóch zdań! Pierwszy raz widziała coś tak niezwykłego na żywo, a nie na obrazku w książce. Ogarnęły ją jednocześnie euforia i żal do samej siebie. Gdyby nie spędziła całego po­południa na czytaniu, to zobaczyłaby przyjazd i rozładunek pociągu, ustawianie namiotów, a kto wie, może nawet sło­nie, zebry i klaunów. Teraz było zbyt ciemno, aby dostrzec cokolwiek oprócz świateł.

Odłożyła książkę i policzyła panele wokół okna. Czasami liczenie pomagało jej się uspokoić. Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć. Nic z tego. Nie mogła oderwać myśli od tego, co prze­gapiła. Nastawiła uszu blisko szyby w nadziei, że dobieg­ną ją okrzyki prezenterów lub dudnienie muzyki. Lecz nie udało jej się pochwycić nic poza swoim charczącym odde­chem i przyspieszonym biciem własnego serca.

Zwinięta na parapecie kotka Abby uniosła łepek i za­mrugała ospale. Dziewczynka przygarnęła rudy pręgowany kłębuszek i zanurzyła nos w miękkim futerku. Abby była jej najlepszą przyjaciółką i najmądrzejszym kotem na świecie. Potrafiła stawać na tylnych nogach, dawać buzi i wyciągać łapę na powitanie. Pozwalała się nawet nakłonić do skaka­nia po łóżku, lecz na rozkaz grzecznie schodziła na podłogę.

– Mama pewnie pójdzie na przedstawienie – powiedziała Lilly. – Ona nie musi się bać, że kogoś wystraszy.

Ciałko Abby zawibrowało rozkosznie.

Lilly pogrążyła się w marzeniach. Jak by to było spotkać prawdziwego słonia, dotknąć chropowatej skóry i zajrzeć w wiel­kie bursztynowe oczy? Albo dosiąść biało-różowego rumaka na karuzeli? Czy po prostu przechadzać się pośród innych ludzi, za­jadając orzeszki i watę cukrową? Zobaczyć tresurę żywego lwa…

Odkąd sięgała pamięcią, nieraz po zgaszeniu światła ku­liła się pod kołdrą, zdjęta gwałtownym pragnieniem, by wydostać się ze swojej klitki i zejść na dół. Na podstawie książek wiedziała, że w domu jest więcej niż jedno piętro, i lubiła fantazjować o tym, że przekrada się przez poddasze, odnajduje schody i krąży po dolnych kondygnacjach Black­wood Manor, a w końcu przestępuje próg frontowych drzwi. Wyobrażała sobie, jak stawia stopy na ziemi i bierze głęboki oddech, po raz pierwszy w życiu czując coś więcej niż tylko stęchliznę starego drewna, kurzu i pajęczyn.

Jedną z jej ulubionych zabaw podczas cotygodniowych wizyt tatusia było rozpoznawanie zapachów na jego ubra­niu. Czasami przynosił ze sobą woń koni i siana, niekiedy pasty do butów lub tytoniu, innym razem roztaczał aromat pieczonego chleba albo… Jak się nazywała ta mikstura z cy­tryn i drzewa cedrowego? Woda kolońska? Cokolwiek to było, miało piękny zapach.

Tatuś opowiadał jej o świecie zewnętrznym, a sama do­wiadywała się o nim, ile mogła, z książek, choć osobiście nigdy nie doświadczyła łaskotania trawy wokół kostek ani szorstkiego dotyku kory pnia. Znała zapach kwiatów, bo każdej wiosny tatuś przynosił jej świeżą wiązankę do po­koju, lecz nade wszystko marzyła, by przejść się boso po łące pełnej dmuchawców i stokrotek i poczuć grząską zie­mię oraz wilgoć rosy pod stopami. Chciała usłyszeć śpiew ptaków i szelest liści, rozkoszować się ciepłem słońca i po­wiewem wiatru na skórze. Pochłaniała każdą informację na temat roślin i zwierząt i potrafiłaby nazwać niemal każdy gatunek, podczas gdy w gruncie rzeczy poza Abby i my­szami grasującymi zimą przy podłodze nigdy nie widziała żadnej żywej istoty.

Do częstych rozrywek należało również wybieranie na chybił trafił danego miejsca w atlasie i czytanie o nim od de­ski do deski, by potem przed zaśnięciem bez końca planować podróż do egzotycznej krainy. Najbardziej fascynowała ją Afryka. Oczami wyobraźni widziała siebie biegającą pośród lwów, żyraf i słoni. Czasami fantazjowała, że rozbija szybę w lukarnie, wypełza na dach, przemyka na skraj domu i ze­skakuje do stajni, żeby odwiedzić konie. Bo ze wszystkich zwierząt, które znała i o których czytała, te lubiła najbar­dziej. Nie licząc kotów, rzecz jasna. Konie były piękne i silne, a ponadto ciągnęły powozy, sanie albo pługi. Pozwalały lu­dziom się dosiadać i potrafiły znaleźć drogę do domu, nawet kiedy jeździec się zagubił. Z wysoko umieszczonego okna na poddaszu tatuś nie mógł rozróżnić poszczególnych koni Blackwood Manor, więc Lilly sama wymyśliła im imiona – Kaszmir, Orzeł, Cynamon, Magia, Chester, Samantha, Mol­ly i Landrynka. Marzyła, by zobaczyć je z bliska, zanurzyć palce w ich grzywach i pomknąć przez pola na ich grzbie­tach. Szkoda, że widok przesłaniały te głupie pręty umoco­wane za oknem, niby dla jej dobra. Na tę myśl w senne ro­jenia Lilly wdzierał się złowrogi głos mamy, by natychmiast zmienić je w koszmary. „Te kraty mają cię chronić – powta­rzała mama. – Gdyby wszedł tu ktoś obcy, mógłby się prze­razić na twój widok i zrobić ci krzywdę”.

Artykuł sponsorowany

[kk]


komentarze [1]

Sortuj:
Niezalogowany
Aby napisać wiadomość zaloguj się
LubimyCzytać 26.08.2020 14:59
Administrator

Zapraszamy do dyskusji.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post