Moje pokolenie nie jest stracone – wywiad z Łukaszem Błaszczykiem

LubimyCzytać LubimyCzytać
18.04.2019

Jak mówi, napisał książkę, której sam potrzebował. Jej bohaterowie to z jednej strony kosmopolici, z drugiej – Polacy niemogący odciąć się od swoich korzeni. Co się stanie, gdy zostaną boleśnie skonfrontowani z Europą? Z autorem rozmawiamy o doświadczeniach emigracji, literackich inspiracjach i tym, co symbolizuje dla niego Budapeszt.

Moje pokolenie nie jest stracone – wywiad z Łukaszem Błaszczykiem

Spacery nad brzegiem Dunaju, tańce w XIX-wiecznej sali balowej, rozmowy przy winie z Egeru i brandy z Badacsony, przygodne stosunki seksualne. Dla trojga przyjaciół z Wrocławia, którzy wiosną 2012 roku trafiają do Budapesztu na angielsko-węgierskie wesele, taka perspektywa nie jest szczytem marzeń. Zdążyli już bowiem zasmakować Zachodu – Lucek jako gastarbeiter, Skumu jako couchsurferka, Wawer jako ubogi stypendysta.
Za to ich gospodarz – pan młody, James – woli się skąpać w austro-węgierskim splendorze za funty z zasiłku, niż znosić upokorzenia w Londynie. Inspiruje tym polskich gości do dokonania kalkulacji: czy nie lepiej rozbijać się jachtem u wybrzeży Albanii, niż jeść zupki chińskie w Oslo?
„Pożegnanie z Budapesztem” to słodko-gorzka opowieść o przykrawaniu marzeń do możliwości i o przekonaniu, że za wszelką cenę i w każdych okolicznościach należy dobrze się bawić. By sobie zasłużyć na akceptację radością, skoro nie można gniewem.

Anna Viljanen*: Przyznam szczerze, że naprawdę ciężko się pozbierać po lekturze „Pożegnania z Budapesztem”. Każdy z bohaterów wydaje się wewnętrznie nieszczęśliwym, zagubionym człowiekiem, który przez lata nauczył się po prostu życia „by przetrwać”, utrzymać się na powierzchni… Chciałoby się zapytać – co oni Panu zrobili? (śmiech)

Łukasz Błaszczyk: Lepiej chyba, żebym nie narzucał swojej interpretacji i nie potwierdzał, że ten czy inny bohater jest nieszczęśliwy. Spróbuję się za to usprawiedliwić – nie tyle chciałem te postaci pognębić, ile zdynamizować poprzez konflikt wewnętrzny. Weźmy Skumu – z jednej strony jest poliglotką i podróżniczką, prowadzi bujne życie towarzyskie i seksualne, a z drugiej pragnie tego, czego nauczono ją pragnąć: rodziny i męża, i domu, najlepiej na działce sąsiadującej z działką rodziców. Upraszczam, ale gdyby zredukować ją do jednej z tych dwóch wariantów osobowości, to nie byłaby zbyt ciekawa, a już na pewno nie byłaby dynamiczna. Natomiast rzeczywiście lubię powywlekać brudy i lęki swoich postaci, ale robię to – a przynajmniej myślę, że robię – z czułością. Gdyby więc byli prawdziwymi ludźmi, a nie wytworami wyobraźni, wierzę, że by się na mnie za to nie obrazili.

Raczej „ku pokrzepieniu serc” czy „ku rozdarciu serc”?

Strzelałbym, że wymowa jest mimo wszystko optymistyczna, choć nie wiem, jak to widzą czytelnicy. Pisząc tę książkę, nie myślałem o niej przez pryzmat gagów czy skeczy, ale niejako z automatu przyjąłem lżejszy ton narracji. Gdy próbowałem pisać o problemach, przed jakimi stają bohaterowie – a są to, umówmy się, problemy pierwszego świata – językiem bardziej zachowawczym, wkradał się straszny patos. Więc wyszła mi chyba komedia. Przy czym wydaje mi się, że komedia – jeśli ma nie popadać w slapstick – musi być jednak podszyta czymś mroczniejszym. Generalnie wierzę w kontrapunkt – utwór pisany na jedną nutę to utwór bezbarwny. Są oczywiście wyjątki, ale ja muszę skakać po tonacjach i rejestrach, inaczej robi się mdło.

Kto według Pana jako autora powieści najlepiej odczyta jej sens, kto jest tak zwanym targetem? To manifest, jak to się mówi, straconego pokolenia?

Jakkolwiek by to nie zabrzmiało, targetem jestem przede wszystkim ja. Napisałem książkę, której sam potrzebowałem – nieszczególnie odnajduję się w wiejskich czy małomiasteczkowych sceneriach, do których polska proza ma słabość. Nic nie mam do wsi i małych miasteczek, ale to po prostu nie moje doświadczenie. Są co prawda historie, których akcja rozgrywa się na blokowisku, ale albo osuwają się one w sentymentalizm typu trzepak, boisko, albo w groteskę – dresiarstwo. Choć może to nie kwestia settingu – chciałem wyjść poza plac przed chatą i poza podwórko przed blokiem i zmierzyć się z Europą i europejskością chyba dlatego, żeby samemu nie pisać o twarogu, kaszance, peweksach i gumie Turbo. Siłą rzeczy, nawet wysyłając bohaterów do Europy, nie da się uciec od ich korzeni, m.in. wiejskich, ale generalnie starałem się to robić tak, żeby nie pałować siebie i czytelnika polską flagą. Więc jeśli ktoś ma podobne doświadczenia z polską prozą i szuka alternatywy dla standardowych tropów, to może tu ją znajdzie. Co do sensu, to wierzę, że każdy sam go sobie nada. A jeśli chodzi o stracone pokolenie, to mam wrażenie, że mówi się tak o każdym kolejnym, odkąd Gertrude Stein ukuła ten termin. Akurat moje pokolenie, mimo braku stabilizacji finansowej i zwątpienia w sens swojej pracy, ma względnie dobrze. Nie grozi nam – póki co – wojna i głód. Naprawdę stracone to będą dopiero kolejne pokolenia, kiedy dojedzie ich katastrofa klimatyczna.

Nie sposób zignorować bliskich pewnie każdemu człowiekowi rozważań Lucka o przemijaniu i śmierci – choć w jego przypadku posunięte były one daleko poza standardowe granice – jednocześnie on sam wydaje się ogromnie zagubionym mężczyzną, któremu życie przecieka przez palce. Pisał Pan w myśl zasady „trzeba umieć żyć, by umrzeć”?

Raczej: trzeba umrzeć, by żyć. (śmiech) Na momencik wejdę w rolę interpretatora: obsesja Lucka na temat śmierci i przemijania jest paradoksalnie błogosławieństwem. Odkąd zdał sobie sprawę, że nie ma czasu do stracenia, zawziął się, by wykorzystać każdą minutę, jaka mu została. Więc nie powiedziałbym, że życie przecieka mu przez palce – to jest to, czego on się boi, ale w efekcie raczej się tym życiem przejada. To, czy we właściwy sposób się do tego zabiera, to już inna sprawa. Ale być może kiedyś mu się znudzi przesiadywanie w barach. Zwłaszcza że zaczyna szukać potwierdzenia własnej wartości, ale i dowodów dobrze przeżywanego życia w czymś innym – w pracy i pieniądzach.

„Pożegnanie…” odziera z zasłon i obnaża lęki pokolenia?

Gdy pomyślę, czym żyją prawdziwi ludzie z mojego pokolenia, dochodzę do wniosku, że nie. Siła nabywcza Polaka w Norwegii to nie jest coś, co spędza im sen z powiek. Poza tym zbyt dużo miejsca poświęciłem Brytyjczykowi, brytyjskiej kulturze i brytyjskim problemom, by np. Polka z rocznika 1983 mogła sobie powiedzieć po lekturze: to o mnie. Zresztą to już nawet nie są lęki moje ani moich przyjaciół. Przez czas, jaki minął od roku 2012, w którym rozgrywa się akcja książki, zdążyliśmy wydorośleć – na dobre, ale chyba bardziej na złe – i zamiast rozmyślać, gdzie w ten weekend jest najlepsza impreza, zastanawiamy się raczej, czy partner kupił pieluchy, a partnerka wyprowadziła psa, i czy zleceniodawcy łaskawie zapłacą nam za zaległą fakturę.

W historii pojawia się także mocno zarysowany – by nie rzec osiowy – temat emigracji. I archetypowy już wręcz obraz Polaka w Wielkiej Brytanii, ale nie tylko, bo i Anglika zachwyconego Wschodem i Skumu – totalnej kosmopolitki. Dlaczego zdecydował się Pan poruszyć akurat takie wątki? Pisze Pan z autopsji? To powieść drogi?

Emigracja była dla mnie formatywnym doświadczeniem – zacząłem nagle patrzeć na świat z zupełnie innej perspektywy i to spaczone, podwójne widzenie zostało mi chyba do dziś. Gdy zamieszkałem na tych parę lat za granicą, nie miałem kompetencji kulturowych, żeby zrozumieć, co się wokół mnie dzieje, więc moje reakcje na inność bywały prymitywne. Ale koniec końców cała ta wcieleniówka nauczyła mnie empatii i ubogaciła jak nic innego. Więc tak, czułem potrzebę, żeby się z tych doświadczeń wyspowiadać. Tyle że unikając klisz – nie chciałem wsiąkać w narrację typu: bohater wysiada na Victoria Coach Station, rozgląda się przestraszony, ale i zafascynowany, słyszy wszystkie języki świata, widzi wszystkie kolory świata i myśli sobie, hmm, u nas w Piotrkowie Trybunalskim tego nie ma. Dlatego piszę niejako z oddalenia – czasowego, ale i dosłownego – żeby nie musieć tych tropów przerabiać. James był pryzmatem, przez który można było spojrzeć na polskiego imigranta – symbolem tego dodatkowego, nabytego punktu widzenia. Ale sam chciałbym obcować z zagranicą jak Skumu – zanurzać się w kulturze i brać z niej garściami. A co do powieści drogi, to tak, mam do tego formatu słabość. Podróż jako wakacje, ale i podróż wewnętrzna, zmiana – to są ciekawe tropy, zwłaszcza jeśli meta, czyli powrót do zwykłego życia, jest tuż tuż i cała ta zabawa przybiera desperacki odcień.

A dlaczego Węgry? „Polak, Węgier, dwa bratanki…”? (śmiech)

Węgry to dla bohaterów tej książki, a zwłaszcza dla Lucka, idealny kraj pośredni – już nie Polska, ale i nie Zachód; wytchnienie po Londynie, gdzie „Polak” równa się „hydraulik”. Budapeszt to z kolei ładna sceneria – czuć, że tam kiedyś było imperium, inaczej niż w którymkolwiek polskim mieście. A z drugiej strony jest to imperium bardzo podupadłe i ten proces rozpadu, stawania się prowincją, wydaje mi się poruszający. A co do tego powiedzenia, to owszem, jest w Węgrach coś, co mi się kojarzy z Polakami, ale współdzielimy chyba najgorsze cechy. Ich Smoleńskiem jest Trianon, a poza tym oni też wierzą we wroga u bram, w to, że są przedmurzem i ofiarami spisków. Oczywiście uogólniam, ale to między innymi ze względu na ten nadmiar podobieństw Skumu nie cieszy się na myśl o wycieczce do Budapesztu.

A skoro już jesteśmy przy Skumu… Nie sposób nie wspomnieć przy niej o damsko-męskim aspekcie fabuły. Miłość i kobiecość niejedno ma imię?

To klisza, ale lubię kibicować bohaterom, którzy zabierają się do skonsumowania platonicznej relacji. Skumu i Lucek są niby w podobnej sytuacji, ale dynamikę tego związku wyjąłem niemal żywcem z debiutu Hemingwaya „Słońce też wschodzi”, co nie wróży tej misji zbyt dobrze. Nie chciałbym spoilerować, więc powiem tylko, że Skumu jest tu Brett Ashley, a Lucek Jakiem Barnesem. Zresztą Brett Ashley to tylko 33% – pozostałe dwie składowe to nauczycielka języka angielskiego z piosenki Kazika „Spalam się” i Sally Bowles z „Pożegnania z Berlinem” Isherwooda, grana później w „Kabarecie” przez Lizę Minelli.

Na pewno nie jest to lektura na leniwe letnie popołudnia, wymaga od czytelnika dużo koncentracji i zrozumienia. Tka Pan historię różnych punktów widzenia, przeplatając chronologię. To Pana ulubiony sposób narracji?

To był jedyny możliwy sposób narracji. (śmiech) Mogłem co prawda rozsupłać te dwie osie fabularne – londyńską i budapesztańską – ale wtedy byłyby to po prostu dwie różne książki udające jedną. Ze strukturą miałem chyba największy problem – dzieliłem ogrom materiału wyjściowego na trzy tomy, na osobne opowiadania itp., aż w końcu po prostu drastycznie go zredukowałem, wyłuskując rzeczy najważniejsze. Potem te kluczowe elementy tasowałem raz i drugi, i trzeci, by ostatecznie poprowadzić obie te narracje niemal linearnie – wyjąwszy końcówkę. W skrócie: poszedłem na kompromis sam ze sobą i chcę wierzyć, że nie był to zgniły kompromis.

Podczas lektury nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że „Pożegnanie z Budapesztem” przypomina mi stylistycznie starą dobrą amerykańską prozę. Jacy autorzy byli dla Pana największą inspiracją, dzięki jakim postaciom pomyślał Pan któregoś dnia – „tak, chcę być pisarzem”? Był jakiś moment zwrotny?

Jeśli chodzi o tonację wakacyjną, o dynamikę relacji dwojga bohaterów, wzorcem było wspomniane „Słońce też wschodzi”. Wiem, że powoływanie się na Hemingwaya, który – co najmniej w sensie obyczajowym – reprezentuje jednak straszny beton, to nie jest dobry ruch pod względem PR-owym, ale zwracam uwagę, że wczesny Hemingway nie ocieka maczyzmem i mizoginią. Przykładowo: główny bohater debiutanckiej książki to impotent, biegu wydarzeniom nadaje kobieta, wymowa całości jest raczej antyheroiczna. W sensie znaczeniowym główną inspiracją był wspomniany już wcześniej Isherwood – jego „Pożegnanie z Berlinem” w pakiecie z ekranizacją Boba Fosse’a to klucz do tej książki. W sensie stylistycznym: wczesny Julian Barnes i Amisowie – ojciec („Jake’s Thing”) i syn („London Fields”) ­– oraz trochę zapomniany pisarz amerykański Richard Fariña. Wskazałbym Edwarda St Aubyna i Wellsa Towera, ale przeczytałem ich już po fakcie. A jeśli był w ogóle jakiś moment zwrotny, w którym przeszło mi przez myśl, że mógłbym nie tylko czytać, ale i pisać, to pewnie na studiach, kiedy trafiłem na „Buszującego w zbożu”. Pomyślałem sobie: to żaden „Ulisses”, takich bohaterów to i ja umiem wymyślić, takie dialogi to ja napiszę na przerwie między wykładami; zostanę pisarzem, nic prostszego. Och, jakże się myliłem.

*Anna Viljanen – freelancerka, dziennikarka, felietonistka. Prowadzi geek-lifestyle’owego bloga Inkoholiczka. Publikowała m.in. w Dzikiej Bandzie, Finland Today, Label Magazine, Pen Show Magazine, Sofie, Kulturze Enter, czy Gościu Niedzielnym.


komentarze [2]

Sortuj:
Niezalogowany
Aby napisać wiadomość zaloguj się
betsy 18.04.2019 20:40
Czytelniczka

Bardzo ciekawa rozmowa. Mądry, błyskotliwy facet!

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
LubimyCzytać 18.04.2019 11:01
Administrator

Zapraszamy do dyskusji.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post