Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

O książce Mężczyzna imieniem Ove można myśleć na dwa sposoby. Jest to albo pogodna powieść wyróżniająca się oryginalnym a niekiedy kontrowersyjnym poczuciem humoru, albo głęboko smutna opowieść o samotności. W obu przypadkach jest to książka bardzo mądra i godna uwagi.

Ja jednak zdecydowanie wybieram pierwszą możliwość interpretacji.


Krótko o tematyce

Ove to mężczyzna, który myśli, że skończyło mu się życie, więc postanawia popełnić samobójstwo. Jest o tej decyzji przekonany i konsekwentnie dąży do celu. Bardzo praktycznie i kilkakrotnie. Ale mimo to nie jest to opowieść dramatyczna i przygnębiająca. Jest ona raczej pełna specyficznego i jednocześnie niezwykle trafnego poczucia humoru.

Ove to mruk, który skupia się na swoim cierpieniu. Tworzy mnóstwo rytuałów, wzorów zachowań i barier emocjonalnych, by móc w spokoju pocierpieć. Choć nie rozczula się nad sobą nigdy, to jednak nie dopuszcza do siebie niczego z zewnątrz, co mogłoby go z obecnego stanu wytrącić. Na szczęście otoczenie nie wie, jak bardzo on nie chce wyjść ze swojej skorupy smutków, i samo pcha się do niego z każdej strony.

I po raz trzeci: Ove to niezwykły człowiek, którego naprawdę warto poznać.



Znasz ten typ człowieka?

Zwykle dość szybko dostajemy od autora ogólną charakterystykę i krótką próbkę możliwości bohatera. Spójrzmy na inną książkę: mały rys typu* „Ania była sierotą, o którą nikt nie dbał” plus krótka scenka, taka jak niekończący się (bo na aż jedną stronę) raport na temat własnych przeżyć wewnętrznych od rana aż do teraz, plus do tego jeszcze kilka anegdotek z własnej wyobraźni małej dziewczynki i mamy to. Wiemy, kim jest bohaterka i czego mniej więcej możemy się po niej spodziewać. Spójrzmy więc na Ovego: stary, zrzędliwy, nieprzyjaźnie nastawiony do innych i zamknięty w sobie gbur. Mhm, no to już jesteśmy w domu, wiadomo. Skoro więc wiemy, kim jest, no to popatrzmy na jego perypetie.

I tutaj czeka nas duże zaskoczenie, bo autor wciąż będzie podstawiał nam nogę. Za każdym razem, gdy pomyślimy „Mam go! Znam ten typ! Wiem, co zrobi!”, Fredrik Backman przez krótki czas pozwoli nam nacieszyć się naszą wspaniałą znajomością charakterów ludzkich, by za chwilę znów dać nam pstryczek w nos. By zrozumieć, kim jest bohater, będziemy musieli nie jeden raz pozbyć się pewnych przesądów i nierzadko odkryjemy, że w ogóle je mamy. A to już jest świetny powód, by przeczytać tę książkę.



Ten zrzędliwy starzec ma żonę?

Narracja prowadzi nas przez niewielkie wydarzenia, które dzieją się w życiu Ovego. Nic nadzwyczajnego, ot, rzeczy, które przytrafiają się każdemu i to niemal codziennie. Tutaj pomóc zaparkować auto, tam podkręcić coś w domu starszej pani, a innym razem podwieźć sąsiadkę. Naprawdę nic wielkiego. Przy okazji tych wydarzeń cofamy się do równie nieefektownych momentów z życia bohatera – pierwsza praca, poznanie żony, podróż poślubna, dom, samochód kupiony za własne pieniądze. I tutaj właśnie autor błyszczy. Każda z tych historii, czy to współczesnych toczącej się akcji, czy retrospektywnych, wnosi coś nowego do charakterystyki głównego bohatera. Ciągle dowiadujemy się czegoś nowego, czegoś, co zupełnie nie pasuje do dotychczasowej opowieści. Trochę jak u Czechowa – każdy szczegół na znaczenie i jeżeli weźmiemy go pod uwagę, historia może się bardzo zmienić.

Jakie było moje pierwsze zdziwienie? Ano właśnie, że Ove nie jest zestarzałym kawalerem. Potem tych zdziwień i zaskoczeń było dużo, dużo więcej.



Z technicznej strony też bardzo dobrze

Fredrik Backam wie, jak pisać. Ma dar opowiadania i umie budować swego rodzaju napięcie nawet w książce tak nieobfitującej w większe wydarzenia, jak Mężczyzna imieniem Ove. W wyjątkowy sposób zaciekawia czytelnika codziennością, przy czym jednocześnie pokazuje prozaiczność „wielkich i dramatycznych” wydarzeń, takich jak samobójstwo. Bo w końcu tak naprawdę, jak dzieją się rzeczy tego kalibru, to są one ciche, często spokojne a jeszcze częściej niezauważalne i nie do rozpoznania przez postronnego obserwatora. To, co robi z nich coś niesamowitego, to nasze interpretacje.



Coś dla siebie

Bohater nie przechodzi przemiany wewnętrznej. Dzięki niemu jednak zmienia się coś w naszych czytelniczych głowach. Ove jest cały czas Ovem, tylko dużo szczęśliwszym, bo skupionym na teraźniejszości, a nie na przeszłości i przyszłości. A to jest coś, co może osiągnąć też każdy z nas. Warto więc przeczytać tę książkę chociażby właśnie po to, by zmierzyć się z budowaniem stereotypów i by zobaczyć, jak wiele zmienia zwykłe wyjście ze swojej głowy i otwarcie się na to, co jest wkoło.



Mężczyzna imieniem Ove nie jest książką o spektakularnym i pełnym znaczeń nawróceniu czy odkryciu, że życie jednak jest wspaniałe. Brak tu cudownych i wielkich wydarzeń, bohater nie doznaje nagłego ataku miłości do życia, nikt ani nic nie dokonuje rewolucji w jego życiu. Ove po prostu powoli przestaje skupiać się na sobie samym i zaczyna działać tu i teraz, a to robi wielką różnicę.

stanobecny.pl

* Jestem wielką fanką Ani z Zielonego Wzgórza, więc nie odbierajcie tego przykładu jako jakiejkolwiek krytyki stylu czy warsztatu.

O książce Mężczyzna imieniem Ove można myśleć na dwa sposoby. Jest to albo pogodna powieść wyróżniająca się oryginalnym a niekiedy kontrowersyjnym poczuciem humoru, albo głęboko smutna opowieść o samotności. W obu przypadkach jest to książka bardzo mądra i godna uwagi.

Ja jednak zdecydowanie wybieram pierwszą możliwość interpretacji.


Krótko o tematyce

Ove to mężczyzna,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Babska stacja to książka o silnych kobietach pełnych energii i radości życia. Czytelnik śledzi w niej dwa wątki - pierwszy opowiadający o losach czterech sióstr, młodych pilotek okresu drugiej wojny światowej i drugi, historię współcześnie żyjącej sześćdziesięcioletniej matki i pani domu. Wszystkie bohaterki łączy siła ducha, dzieli natomiast pewność siebie. Pilotki są młodymi kobietami walczącymi o swoje prawa w czasach silnego podziału na kobiece i męskie sfery życia, natomiast Sookie jest zbliżającą się do wieku emerytalnego kobietą, której życie ogranicza dominująca matka, specyfika życia w małym miasteczku i - co najważniejsze - ona sama.

Babska stacja obfituje w wiele ciekawostek o początkach ery samochodów w Ameryce - m.in. kim były autostradowe hostessy, po co certyfikowano toalety czy jaka była sytuacja kobiet chcących służyć w amerykańskiej armii. To przeurocza i spokojna książka, która wciąga i zaraża swoją zwyczajną pogodą ducha.


Cieszę się, że tuż przed przeczytaniem Babskiej stacji trafiłam na jej negatywną recenzję. Ostudziło to mój zapał i zdecydowanie zmniejszyło wygórowane oczekiwania, które zawsze są niepotrzebne i mogą wszystko zepsuć. Od autorki Smażonych zielonych pomidorów (choć przeczytanych co najmniej 10 lat temu) spodziewałam się czegoś równie dobrego. I nie chodzi o to, że się zawiodłam, ale o to, że nastrojona już nie tak pozytywnie, bardzo miło się zaskoczyłam. Czemu więc zbiera ona całkiem sporo negatywnych ocen? Mam na to swoją teorię ;)



Polscy bohaterowie obcojęzycznych książek to wyzwanie czytelnicze

Wydaje mi się, że ta przeurocza książka jest wielkim wyzwaniem dla Polaków. Z jedengo powodu - dumy. Bo co z tego, że Polacy (a raczej Amerykanie o silnych, polskich korzeniach) zostali przedstawieni jako osoby oddane krajowi, do którego wyemigrowali, pielęgnujące tradycje swoich europejskich przodków i mające mnóstwo pozytywnych cech takich jak pracowitość, skromność, radość życia, prostota i uczciwość, skoro mają tak poprzekręcane nazwiska! Duma nie pozwala przecież na akceptację tak jawnej zniewagi, toż to niestosowne. Oj tak, autorka zebrała cęgi. Niesłuszne, bo wydaje się, że powodowane są one po prostu złym nastawieniem wynikającym ze zbyt osobistego odbioru - tak, jakby polski czytelnik czuł się osobiście urażony przekręceniem "jego" nazwiska i to zamykałoby mu oczy na wszystko inne.

I choć sama nie przekreśliłam tej książki z tego powodu (jak to brzmi: Jurdabraliński i Broukowski?), to miałam pewien zgrzyt. Żałuję, że autorka nie zrobiła drobnego wysiłku i nie skonsultowała z kimś tych nazwisk (ilu to Polaków jest w Stanach!) lub nie skorzystała chociażby z dobrodziejstw internetu. Taki szczegół, ale od razu pojawiają się wątpliwości, czy może przy innych wątkach nie popełniła podobnych błędów.



Zgrabnie i konkretnie

Babska stacja to niezwykle spokojna książka. Autorka nie gra na emocjach czytelnika, pomimo że duża część akcji dzieje się w trakcie drugiej wojny światowej. Nie ma tu rozwodzenia się nad smutkiem i tragicznością ciężkich czasów oraz ludzkich losów. Wiadomo, było trudno, ale życie toczyło się i tak, razem ze swoimi smutkami i radościami. Wydarzenia, choć niezawsze łatwe dla bohaterek, opisywane są z rzadko spotykaną subtelnością. Bohaterki będce silnymi kobietami ze spokojem i hartem ducha przyjmują spadające na nie kolejne ciężary i ciosy. Autorka nie daje ani im, ani czytelnikowi przestrzeni na umartwianie się czy rozpamiętywanie. Jednocześnie jednak pozwala na to swojej drugiej bohaterce, żyjącej w bardzo spokojnym miasteczku i nie borykającej się z trudem rzeczywistości ogarniętej woją. Na szczęście jednak i to z umiarem.

Do pewnego momentu książka jest napisana świetnie, a każdy pojawiający się element ma znaczenie.



Bez ostatnich stron byłoby dużo lepiej

Babska stacja z powodzeniem mogłaby się skończyć na 386 stronie. Dalsze 40 stron można byłoby ująć w króciutkim epilogu. A i to niekoniecznie. Wszystkie pojwiające się informacje są już niepotrzebne i po prostu nudne. Niektóre wręcz zdają się mocno naciągane. Tak jakby autorka bardzo chciała umieścić w niej wiele popularnych społecznie i poprawnych politycznie wątków, a że nie bardzo jak mogła je umieścić i skomentować w głównej opowieści, to wcisnęła je wszystkie w końcówkę. I choć całą książkę czytałam z ogromną przyjemnością, to ostatnie strony dłużyły mi się w nieskończoność i stanowiły duży wysiłek czytelniczy.

Nieautentyczne nazwiska i przeciągane zakończenie to jedyne zarzuty, jakie mam wobec tej sympatycznej książki. I choć są to tak naprawdę niewielkie usterki w warsztacie autorskim, to własnie one powodują, że (bądź co bądź bardzo dobre) książki nie trafiają na zestawienia najlepszych lektur dowolnych czasów. No ale nie tyko wielką literatrą człowiek żyje i takie spokojne, miłe i pogodne książki warto czytać. Ja przynajmniej pewnie za parę lat będę miała ochotę do niej powrócić, a w niedługim czasie na pewno sięgnę po inne książki Fannie Flagg. Zacznę chyba od odświeżenia sobie Smażonych zielonych pomidorów.



Dla kogo?

Babska stacja to coś dla osób lubiących przyjemną i spokojną lekturę. Które nie oczekują wyciskających łez opisów ani targających emocjami wydarzeń. To pełna pogody opowieść, która pozwala na wypoczynek i odprężenie przy spokojnej lekturze oraz inspiruje do dialogu z samym sobą. To też ciekawostka dla osób chcących dowiedzieć się z książek czegoś nowego i nietypowego o życiu codziennym poprzednich pokoleń.

stanobecny.pl

Babska stacja to książka o silnych kobietach pełnych energii i radości życia. Czytelnik śledzi w niej dwa wątki - pierwszy opowiadający o losach czterech sióstr, młodych pilotek okresu drugiej wojny światowej i drugi, historię współcześnie żyjącej sześćdziesięcioletniej matki i pani domu. Wszystkie bohaterki łączy siła ducha, dzieli natomiast pewność siebie. Pilotki są...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Cyrk nocy to książka dla osób, które lubią marzyć i błądzić gdzieś w wyobrażonych światach. To piękny obrazek, na który patrzy się z przyjemnością i od którego trudno się oderwać. Ale to też niedopracowana koncepcja fabuły, której brakuje rozmachu i całościowego oglądu.

O czym jest książka?

Cyrk nocy to scena, czy raczej arena, na której toczy się pojedynek dwojga uczniów spierających się ze sobą czarodziejów. Przeciwnicy, Celia i Marco, nie znają ani reguł pojedynku, ani nie wiedzą, jak lub czym ma się on zakończyć. Jedyną zasadą, jaką odkrywają (bądź sami tworzą) jest ciągłe prześciganie się w prezentowaniu swoich umiejętności. Tak właśnie rozwija się cyrk – pełen magii, niesamowitości i niesłychanej perfekcji.

Po co w ogóle czytać?

Czytanie tej książki to snucie się po czarno-białych obrazach ze snów. To czysta przyjemność estetyczna. To powrót do świata baśni z lat dziecięcych tylko bez nostalgicznej otoczki. To świat gdzieś pomiędzy steampunkiem a Harrym Potterem.

Co się udało

Cyrk nocy przepełniony jest obrazami. Czarno-białymi, bo takie ograniczenie nałożyła sobie autorka. Sam cyrk nie do końca jest tym, czego się spodziewamy. Składa się z wielu różnych, niewielkich namiotów, które przynależą do poszczególnych artystów. Brak tu głównej areny. Zaglądając do namiotu nie zawsze możemy oczekiwać występów – niektóre z nich kryją w sobie zupełnie nowe światy: lodowy ogród, ośnieżony las czy morze książek. Pozostałe to zaproszenia do gry z samym sobą. Rozsuwając ich kotary nie wiemy, czy trafimy na wróżbitkę, namiot pełen gwaru i atrakcji czy samotnię skłaniającą do refleksji.

Autorka kipi wyobraźnią. Jej książka to zbiór mnóstwa pięknych obrazów i koncepcji światów, które można byłoby rozwijać i rozwijać. Erin Morgenstern świetnie konstruuje swoją książkę – prowadzi równolegle różne wątki, które rozpoczynają się w zupełnie innym czasie i biegną ku sobie w zmieniającym się tempie.

Co zawiodło

Fabuła. Po prostu fabuła. I to na wielu płaszczyznach: koncepcji, rozmachu, współistnienia poszczególnych wątków. Brak tu całościwego oglądu. Tak jakby autorka zamieściła w książce wszystko, co wymyśliła, nie mając w głowie obrazu całego świata książki czy nieopowiedzianych losów bohaterów. Do tego wątek romansowy (na szczęście zaczyna się dopiero w drugiej połowie książki) jest słabiutki. Nie doceniam go nie tylko dlatego, że nie przepadam za romansami, ale dlatego, że jest bardzo oczywisty i przewidywalny w każdym momencie. I jest jeszcze jedno ale – nie podoba mi się koncepcja poświęcenia siebie w imię jakiejkolwiek rzeczy, nawet najwspanialszej. A ten pomysł pojawia się tu na wiele sposobów.

Gdyby autorka zrezygnowała z fabuły i stworzyła wiele krótkich opowiadań opartych na koncepcjach poszczególnych namiotów, to całość miałaby o wiele większy sens i raczej trudno byłoby znaleźć jakieś niedociągnięcia. Nawet główna fabuła, gdyby ją zmieścić w opowiadaniu, nabrałaby większych znaczeń i możliwości interpretacji. A jak ładnie zbiór opowiadań pasowałby do zbioru namiotów w owym cyrku.

A jednak

Jednak mimo tych niedociągnięć fabularnych i mojej niezgody na główne koncepcje książki, myślę, że warto ją przeczytać. Przede wszystkim dla poznania obrazów z głowy autorki, które wciąż zachwycają i które powodują, że nie chce się tej książki odrzucić. Oraz dla pewnej innej koncepcji, zaczerpniętej być może ze świata J.K. Rowling: ludzie, których otacza magia, nie dostrzegają jej, bo nie chcą w nią uwierzyć. Tłumaczą ją sobie na wiele różnych sposobów i często wolą zaufać doskonałości ludzkiego rzemiosła lub uznać, że wyobraźnia płata im figle, niż pozwolić na zaistnienie czarów. A to jest bardzo ładna koncepcja. Bo jak często my sami nie chcemy dostrzegać różnych pięknych rzeczy, choć dzieją się wokół nas? I nie magię czy czary mam tu na myśli.

stanobecny.pl

Cyrk nocy to książka dla osób, które lubią marzyć i błądzić gdzieś w wyobrażonych światach. To piękny obrazek, na który patrzy się z przyjemnością i od którego trudno się oderwać. Ale to też niedopracowana koncepcja fabuły, której brakuje rozmachu i całościowego oglądu.

O czym jest książka?

Cyrk nocy to scena, czy raczej arena, na której toczy się pojedynek dwojga uczniów...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Księga dziwnych nowych rzeczy wchodzi w głowę. Z mojej nie chciała wyjść niemal ani na chwilę. A jeszcze długo po zakończeniu przychodziły do mnie jej wątki.

To nie jest książka dla osób, które oczekują emocji i silnych wrażeń. To pięknie snuta powieść, którą należy się cieszyć i która daje do myślenia. Moim zdaniem głównie o dobrych rzeczach.

Starałam się nie spoilerować, więc myślę, że można czytać spokojnie.


O zdziwieniach

Pierwsze i największe zdziwienie, jakie budzi w czytelniku, to fakt, że to nie o losy bohatera, który rusza w kosmos, mamy się martwić. Zostajemy wytrąceni ze swoich przyzwyczajeń - podróż na nieznaną planetę, którą zamieszkują obcy, nie okazuje się wystawieniem życia na zagrażające mu przygody czy nieznane formy zła. Książkowa Oaza rzeczywiście okazuje się właśnie oazą. Może nie do końca wymarzoną, lecz jednak spokojną planetą. I tylko czytelnik, być może powodowany przyzwyczajeniem, ciągle czeka i czeka, aż coś się wydarzy.

Zaskakujące jest też to, jak zmienia się tu perspektywa. Bohater, Peter, zostawia na Ziemi swoją żonę Beę i, poza pewnymi momentami, raczej nie boi się o jej bezpieczeństwo. W końcu została na znanej mu planecie. A przecież do momentu, w którym nie postanowił opuszczać Ziemi, bał się zapewne zawsze, gdy ta musiała samotnie podróżować, prowadzić samochód, czy wracać do domu po zmroku. Z perspektywy podróży na inną planetę, te zagrożenia wydają się zbytnio, nomen omen, przyziemne.

Kolejne zaskoczenie to brak odpowiednich realiów. Początkowo raziła mnie niedokładność techniczna podróży statkiem kosmicznym i życia na Oazie. Wyobrażałam sobie, że Michel Faber nie odrobił dobrze zadania domowego z Podstaw Warsztatu Pisarza. Miałam wrażenie, że autor zawiódł na całej linii skoro jego bohaterowie chodzą(!) po wyłożonych wykładzinami(!) korytarzach statku kosmicznego. A ta rozlana woda, którą trzeba zetrzeć ze stołu w pędzącej gdzieś w kosmosie kapsule to tak na serio?. I w ogóle Oaza - co za banał! A że bohaterowie jedzący oazjańskie białe kwiaty i pijący zieloną wodę nie mają chociażby zwykłych sensacji żołądkowych - naiwność. Ale potem przemyślałam sprawę i doszłam do wniosku, że nie o to tu chodzi. Autor, chcąc przekazać pewną opowieść, snuje ją, nie zwracając uwagi na mniej ważne według niego szczegóły. Tak jakby nie miał czasu się im porzyglądać i nie chciał też zbytnio skupiać na nich uwagi czytelnika. No a skoro jest autorem, to ma prawo. Ryzykownie, choć moim zdaniem było warto.



O micie i o religii

(tu zdradzam trochę więcej z fabuły, więc uwaga)

Historia Petera, pastora chrześcijańskiego, którego misją jest szerzenie wiary wśród Oazjan, coś przypomina. Bohater przybywa z innego świata do pierwotnej społeczności i postanawia żyć jak tubylcy. Naucza i objaśnia im świat; tłumaczy pojęcia, które dla nich są niezrozumiałe nie tylko z powodu innego języka, lecz także innego systemu wartości i różnej od naszej wiedzy o świecie. Dokonuje czegoś, co jest dla Oazjan cudem. Na dokładkę w pewnym momencie opuszcza swoich nowych parafian, gdy ci są przekonani, że ten niechybnie umrze. I co? Powraca. I to w pełnym zdrowiu. A na wypadek, gdyby czytelnik jednak nie skojarzył historii, autor ubiera bohatera w prosty strój - białą tunkę i sandały.

Patrząc na Księgę jako na historię powstawiania religii i rodzenia się mitu założycielskiego, trudno jest mieć do autora pretensje o takie akurat analogie.

(koniec spoilerowania)

Wątek szerzenia wiary na innych planetach, gdzie źródeł wiedzy o niej jest niewiele, jest fascynujący. Jak wiara bazująca na naszych ziemskich doświadczeniach i przekonaniach zostanie przyjęta przez istoty, które żyją w zupełnie innej rzeczywistości? Czy zrozumieją sens biblijnych przypowieści? Kim będzie dla nich Bóg i Jezus? Czym jest mit religijny i jaka jest jego rola? Odpowiedzi Fabera są zaskakujące.

Bardzo też ciekawi mnie opinia osoby wierzącej (chrześcijanina), bo nie wiem, czy pobożność Petera jest wiarygodna. Dla mnie czasem jest lekko naciągana.



O miłości

Okładkowy opis ("Międzyplanetarna historia prawdziwej miłości") jest nadużyciem - wątek miłosny wcale nie wydaje się tu najważniejszy. Oczywiście jest istotny, ale to tylko jedno z narzędzi pisarza do stworzenia głównego bohatera i ukazania innych kwestii. Czym jest relacja z drugą osobą i jak duże znaczenie ma wspólna codzienność i problemy. Jak wiele można poświęcić w imię przekonań i czy warto to robić. Czy jednomyślność w kwestiach religijnych, politycznych i światopoglądowych wystarczają w życiu i w relacjach z najbliższymi.



O zachwytach w cytatach

To, co mnie zachwyciło, to umiejętność Oazjan życia teraźniejszością. Jest w książce taki piękny opis:

Żyli prawie wyłącznie obecną chwilą, koncentrując się na bieżących zadaniach. Nie znali słowa "wczoraj", chociaż czasem używali tego angielskiego wyrażenia. To nie znaczy, że mieli słabą pamięć, po prostu inaczej operowali wspomnieniami. Kiedy ktoś stłukł miskę, następnego dnia pamiętali o tym, ale zamiast myśleć o zniszczonym naczyniu, koncentrowali się na naprawieniu szkody.
Jak dla mnie brzmi to cudownie.

Niezwykła jest też definicja modlitwy. Wydaje mi się ona dotykać jej prawdziwej istoty:

Nie polega ona na proszeniu i otrzymywaniu; to dodawanie własnej energii - choćby nieskończenie małej - do niepomiernie potężniejszej mocy, która była Bożą miłością. Modlitwa to afirmacja faktu, że jesteśmy częścią Boga, przejawem jego Ducha, tymczasowo bytującego w naszym ciele.
A gdyby zmienić słowo modlitwa na np. medytacja, a Bóg na np. energia wszechświata lub po prostu miłość, to dostaniemy istotę wielu innych praktyk duchowych. Czy to nie piękne?

stanobecny.pl

Księga dziwnych nowych rzeczy wchodzi w głowę. Z mojej nie chciała wyjść niemal ani na chwilę. A jeszcze długo po zakończeniu przychodziły do mnie jej wątki.

To nie jest książka dla osób, które oczekują emocji i silnych wrażeń. To pięknie snuta powieść, którą należy się cieszyć i która daje do myślenia. Moim zdaniem głównie o dobrych rzeczach.

Starałam się nie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to