-
Artykuły„Kobiety rodzą i wychowują cywilizację” – rozmowa z Moniką RaspenBarbaraDorosz1
-
ArtykułyMagiczne sekrety babć (tych żywych i tych nie do końca…)corbeau0
-
ArtykułyNapisz recenzję powieści „Kroczący wśród cieni” i wygraj pakiet książek!LubimyCzytać2
-
ArtykułyLiam Hemsworth po raz pierwszy jako Wiedźmin, a współlokatorka Wednesday debiutuje jako detektywkaAnna Sierant1
Biblioteczka
Czasem nie chcemy wiedzieć, ale dopuszczenie do siebie prawdy działa oczyszczająco.
Niedawno przeczytałam książkę Massimo Gramelliniego Niech ci się coś pięknego przyśni. I może nawet nic bym o niej nie napisała, bo zaraz po przeczytaniu wydała mi się trochę nijaka. Oparta na życiu autora – dziennikarza i publicysty włoskiego dziennika „La Stampa”, zajmującego się tematami politycznymi i społecznymi – opowiadała prostym językiem o emocjach, jakie towarzyszyły małemu chłopcu, potem dorastającemu nastolatkowi i w końcu dorosłemu mężczyźnie po stracie matki.
Doceniłam tę książkę później, po wykładzie prof. Ralfa Schwarzera Jak radzić sobie z życiowymi wyzwaniami. Poruszony podczas wykładu temat PTSD Post-traumatic stress disorder (zespół stresu pourazowego) pozwolił mi spojrzeć inaczej na tę książkę. Dostrzegłam, jak bardzo skomplikowane emocje kryją się pod powłoką prostego języka. Zrozumiałam też postawę ojca, której nie mogłam do końca pojąć, czytając książkę. Buntowałam się wewnętrznie przeciwko jego bezduszności i pozostawieniu dziecka samemu sobie. Ojciec chłopca z pewnością nie wiedział, że badania pokazują, że osoby, które zbyt wcześnie dostaną wsparcie lub dostają je permanentnie, wcale nie nabierają większego zaufania do siebie i do życia, utwierdzają się bowiem w przekonaniu, że same nie poradziłyby sobie, a ich osiągnięcia to efekt ingerencji czynników zewnętrznych, deprecjonują własny wpływ na swój sukces czy wyjście z kryzysu.
Ta książka coś w sobie ma. Znam swoje czytelnicze upodobania lepiej niż samą siebie i na pewno nie przeczytałabym nijakiej książki w ciągu jednego dania, a tyle zajęła mi lektura książki, która nie jest łatwa, lekka i przyjemna, a którą naprawdę (nie wiem dlaczego) lekko i przyjemnie się czyta.
„Jeśli marzenie jest twoim marzeniem, tym, dla którego przyszedłeś na świat, możesz spędzić całe życie, kryjąc się za maską sceptycyzmu, ale nigdy nie uda ci się od niego uwolnić. Będzie w dalszym ciągu wysyłać ci rozpaczliwe sygnały, takie jak nuda i przygnębienie, ufając, że się w końcu zbuntujesz.”
Czasem nie chcemy wiedzieć, ale dopuszczenie do siebie prawdy działa oczyszczająco.
Niedawno przeczytałam książkę Massimo Gramelliniego Niech ci się coś pięknego przyśni. I może nawet nic bym o niej nie napisała, bo zaraz po przeczytaniu wydała mi się trochę nijaka. Oparta na życiu autora – dziennikarza i publicysty włoskiego dziennika „La Stampa”, zajmującego się tematami...
Gdyby Sonali straciła rodziców, byłby przy niej mąż, który dodałby otuchy. Gdyby straciła dzieci, jej mąż poniósłby tę samą stratę i wspólne dzielenie bólu może byłoby znośniejsze. Gdyby Sonali straciła męża i rodziców, nadal miałaby dzieci, które wymagałyby jej troski. Ale Sonali straciła wszystkich w ciągu jednej chwili: rodziców, męża i dwóch synków. Nagle przestała być córką, żoną i matką. Nie wiedziała kim jest. Nie rozumiała dlaczego ocalała i dlaczego inni ocaleli. Wypadła z ról, które stanowiły o jej tożsamości. Nadal była naukowcem, doktorem ekonomii, ale ta rola była tylko dodatkiem do tamtych. W chwili straty nie myśli się przecież „Jak dobrze, że jestem chociaż naukowcem”, tylko „Chryste! Jestem nikim, bo nikogo już nie mam”. Rolę naukowca można zmienić, zastąpić inną, ale nadal jest się czyjąś córką, żoną i matką. Wielka fala tsunami zabrała wszystkich, których kochała, porwała też Sonali, „dawna” Sonali też zginęła pod naporem żywiołu. Woda kręciła nią, unosiła ją, a potem wypluła jakąś inną osobę – „nagą” Sonali.
Czytając „Tsunami” towarzyszymy bohaterce, która jest jednocześnie autorką powieści w poszukiwaniu tej „zaginionej” części siebie.
Do Sonali natychmiast po tragedii dociera, że nikt z jej bliskich nie przeżył, nie ma co do tego żadnych złudzeń. Bliskich widzi przez mgłę, nie ma ostrości widzenia. Zakłada blokadę, by nie dopuścić ich do siebie. Przecież teraz będzie żyć (choć wolałaby umrzeć) jako nikt – nie jest już matką, żoną i córką, musi wyprzeć ze swojej świadomości te dawne role.
Okazuje się jednak, że nie potrafi żyć tak, jakby nigdy nie miała męża, jakby nigdy nie miała swoich synków i kochających rodziców. Każde ich wspomnienie pobudza bolesne myśli o stracie, wywołuje złość, bunt, doprowadza niemal do obłędu i obsesji (dręczy lokatorów, którzy zamieszkali w domu jej rodziców w Kolombo). Alkoholizm, depresja, wycofanie – przez to wszystko przechodzi Sonali. Przyjaciele są przy niej, dyskretnie, ale niemal zawsze, kiedy trzeba, zawsze na czas.
Sonali rozumie, że wspomnienia będą jej towarzyszyć do końca życia, muszą tylko zacząć wzbudzać w niej pozytywne emocje. Sonali odnajduje siebie, kiedy zaczyna cieszyć ją, że była żoną, matką, córką. Kiedy wspomnienia sprawiają przyjemność, a nie niezwykle dotkliwy ból, ból i cierpienie, Sonali ma szansę do powrotu do samej siebie, do poskładania swojego rozdartego życia. Ma w końcu odwagę powiedzieć, zagadnięta o męża, „Mój mąż nie żyje”.
Bohaterka podróżuje z przyjaciółmi, ale przychodzi czas, kiedy jest gotowa na samotną podróż. Te podróże – bliższe i dalsze – nabierają wymiaru duchowego, poszukiwania samej siebie. To podróż do wnętrza, odzyskiwanie własnej tożsamości po stracie – ubieranie na nowo tej „nagiej” Sonali w szaty, które przecież zdobiły ją zawsze – wtedy kiedy żyli jej bliscy. Przecież była wrażliwa na przyrodę i okazuję się, że ta nadal ją zachwyca, że kochała ptaki, i to się nie zmieniło.
Jak może oglądać płetwale błękitne bez swojego synka Vikiego, który je podziwiał, a nigdy nie widział? Jednak „chęć zapoznania się z cudami tego świata wzięła górę nad bolesnym rozpamiętywaniem.” „Siedem lat minęło i ich nieobecność zwiększyła swoje rozmiary. Rozrosła się tak samo, jak rozrosłoby się przez ten czas nasze życie” – pisze Sonali. Akceptacja nieobecności najbliższych w realnym świecie i akceptacja ich obecności w jej świecie wewnętrznym pozwalają Sonali na nowo scalić swoje życie – we wspomnieniach powraca do roli córki, żony i matki. W świecie rzeczywistym nie musi więc udawać kogoś, kim nie jest. Te światy przenikają się.
„Zachowuję równowagę w świecie, w którym nie ma członków mojej rodziny, tylko wtedy, gdy uznaję ich realność i siebie wśród nich. Jestem bowiem w tym samym stopniu bez nich, co zdana na samą siebie. Kiedy nie dopuszczam do siebie tej prawdy, tracę nad sobą kontrolę, zaczynam dryfować, zaciera mi się tożsamość.” Sonali swoim życiem dopełnia ich brak, oni dopełniają jej życie. Oni żyją w jej wspomnieniach, a ona dzięki nim.
Gdyby Sonali straciła rodziców, byłby przy niej mąż, który dodałby otuchy. Gdyby straciła dzieci, jej mąż poniósłby tę samą stratę i wspólne dzielenie bólu może byłoby znośniejsze. Gdyby Sonali straciła męża i rodziców, nadal miałaby dzieci, które wymagałyby jej troski. Ale Sonali straciła wszystkich w ciągu jednej chwili: rodziców, męża i dwóch synków. Nagle przestała być...
więcej mniej Pokaż mimo to
Nie wywołuj chłopców z lasu
„Brudne serca” Anna K. Kłys
Bohaterem , a może „bohaterem” książki Anny Kłys miał być Stanisław Cichoszewski – rozstrzelany na mocy wyroku w podpoznańskim lesie 9 grudnia 1946 r., a antybohaterem – Jan Młynarek – stalinowski oprawca wykonujący bezwzględnie decyzje przełożonych. Stanisław, zaraz po wojnie zapisał się do Milicji Obywatelskiej, a Jan wstąpił w szeregi Bezpieczeństwa Publicznego i wydawałoby się, że obaj służyli tym samym celom. Jeżeli ktoś doszukiwałby się tutaj patriotyzmu, chęci służenia ojczyźnie, poglądów komunistycznych – nic z tego – chodziło o regularną wypłatę, pełne umundurowanie i mieszkanie, czyli zapewnienie sobie podstaw egzystencji po wojnie. W zasadzie obaj nie wiedzieli, co tak naprawdę kryje się za organami MO i SB.
Stach przypuszczał, że jako milicjant ma pilnować porządku. Widząc Ruska z bratniej wyzwolicielskiej Armii Czerwonej, który najpierw bił w głowę dziewczynę, a potem rzucił się na porucznika UB, który próbował jej pomóc, interweniował. Rusek nie reagował, ostatecznie Stach go zabił, bo przecież miał wprowadzać porządek. Nikt mu tylko nie wyjaśnił, że Ruscy to teraz przyjaciele, są tu jak u siebie (czy ktoś wtedy myślał, że zostaną aż tak długo?) i są nietykalni. Stach w drodze do więzienie ucieka z transportu, ukrywa się, a potem niemal dosłownie na jedną noc dołącza do oddziału zbrojnego „Rycerz”.
Bardzo mi się podoba, z jaką rzetelnością autorka kreśli obraz Polski tuż po wyzwoleniu.Autorka przytacza wiele źródeł historycznych, stąd całość jest mocno osadzona w realiach – zeznania dotyczące gwałtów i rabunków, jakich dopuszczali się Ruscy, oficjalne rozporządzenia w tej sprawie, raporty, pisma urzędowe. „Trudno pokoleniom wychowanym na Czterech pancernych czy Klosie dorosnąć do takiego obrazu” – pisze autorka. A mi nie wolno było oglądać Czterech pancernych. Wtedy nad tym ubolewałam, ale dzięki temu mój obraz Ruska z bratniej Armii Czerwonej nie jest wypaczony. Ogłoszenie z „Gazety Polskiej” z 1945: „Złoto oraz złote zęby kupię…” Obwieszczenie wojewody poznańskiego z dnia 28 marca 1946 dotyczyło „ograniczenia w zakresie obrotu i spożycia wyrobów cukierniczych, mięsa i jego przetworów”. Autorka przytacza też treści donosów – pierwszy z czerwca 1945 r. Aktywny informator TW „Karp” podejrzany o dwulicowość dostał opiekuna TW „Stanke”. Ruszyła machina, na 304 obywateli przypadał jeden TW.
Koniec wojny to też początek wielkich problemów: problem „przypędzonych” ze Wschodu (ponad milion mieszkańców) i wypędzonych za Nysę Niemców. Do tej pory wszyscy chcą zapomnieć, a raczej nie chcą pamiętać, o czym świadczy chociażby wygląd cmentarza w Lądku Zdrój.
Ale bomba w tej książce to rozdział 10. Adwokat Hejmowski, obrońca robotników z Poznania 1956 r. z jednej strony i ojciec autorki z drugiej - dosłownie. To już nie jest książka z bohaterem Stachem i antybohaterem Jankiem, tu autorka staje się bohaterką, a jej rodzina… no właśnie… tłem dla bohaterki, antybohaterem. Nie wiem kim. Faktem jest, że aż ciężko uwierzyć, że autorka nie znała przeszłości ojca, podczas gdy znali ją wszyscy wokół – rodzona siostra, znajomi, narzeczony. Niektórzy myśleli, że ma takie wyparcie, inni, że przeszłość nie ma dla niej znaczenia.
Niemal po 70 latach, pisząc książkę opartą na faktach, autorka odkrywa dla siebie (inni od dawna ją znają) przeszłość własnego ojca.
Efekt jest taki, że zostaje sama… ojciec, matka, siostra gdzieś się zapodzieli – w innym wymiarze pamięci.
„Pamięć narodowa jest sumą skleroz wszystkich obywateli” – pisze Anna Kłys. To prawda, pamiętamy to, co chcemy, resztę wypieramy, udajemy, że tego nie było, ale to było, a co najgorsze wciąż jest – jak np. niemieckie zaniedbane nagrobki przy cmentarnym murze na cmentarzu w Lądku…
Nie wywołuj chłopców z lasu
„Brudne serca” Anna K. Kłys
Bohaterem , a może „bohaterem” książki Anny Kłys miał być Stanisław Cichoszewski – rozstrzelany na mocy wyroku w podpoznańskim lesie 9 grudnia 1946 r., a antybohaterem – Jan Młynarek – stalinowski oprawca wykonujący bezwzględnie decyzje przełożonych. Stanisław, zaraz po wojnie zapisał się do Milicji Obywatelskiej, a...
SZTUKA LENIUCHOWANIA. O SZCZĘŚCIU NICNIEROBIENIA,
czyli jak książka poprawiła moja jakość życia (bycia)
Tak się ułożyło w moim życiu zawodowym i prywatnym, że zaczęłam mieć dużo czasu. Szukanie nowych zleceń zajmuje mi około 3-4 godzin dziennie, z miernym efektem. Pomysłów mam kilka, najczęściej jednak tam, gdzie się rodzą, czyli w mojej głowie, tam zostają. Może po czterdziestce zaczęły się u mnie problemy z wiarą we własne możliwości. Nie wiem. Jedno jest pewne: brakowało mi pracy, takiej morderczej – po 10, 12 czy nawet 14 godzin dziennie.
Natrafiłam na książkę Ulricha Schnabla Sztuka leniuchowania. O szczęściu nicnierobienia. Pomyślałam, że to coś dla mnie. Nicnierobienie i leniuchowanie wydawały mi się najnudniejszymi rzeczami pod słońcem, a tu proszę, mowa o sztuce i szczęściu. Kiedy zrobiłam sobie test dla siebie sprzed kilku miesięcy, to prawie wszędzie krzyżyki były czerwone, co oznacza bum-out – wypalenie. Potem czytam zdanie: „Niezaspokojony głód czasu prowadzi do tego, że człowiek nigdy nie zaczyna żyć naprawdę”. Trochę mnie ono przeraża. Zaczynam zastanawiać się kiedy ostatnio miałam więcej wolnego czasu dla siebie, rodziny, znajomych. To było 14 lat temu, kiedy moje córki były małe (10 i 5 lat). Wtedy miałam dwumiesięczną przerwę w pracy. Uspokajam się, bo myślę, że może ta obecna stagnacja ma czemuś ważnemu służyć, np. nauce życia naprawdę. Myślę o moich znajomych i przyjaciołach; odkrywam, jak często rozmawiamy o pracy, jak często „Co słychać?” oznacza „Jak w pracy?”, a najczęstsza odpowiedź na to pytanie: „Jestem zarobiona/zarobiony”. Na przykład W. jest uzależniony od telefonu. Jak telefon nie dzwoni, to znaczy, że nic się nie dzieje, więc wtedy on zaczyna dzwonić, z kolei I. ma tyle na głowie, że rzadko odbiera telefony, bo musi odpowiedzieć na ponad setkę maili dziennie. To moje życie sprzed kilku miesięcy. Rifkin nazywa naszą cywilizację „cywilizacją zniecierpliwienia”. Chcemy mieć szybszy Internet, szybszy komputer, szybszy samochód. Zaczyna działać prawo Parkinsona: „w takim samym zakresie, w jakim zyskujemy czas dzięki technice, wzrastają nasze roszczenia i wymagania”.
Autor wyjaśnia nieporozumienia związane z wolnym czasem:
- wierzymy, że brak czasu to problem indywidualny. Nieprawda: kolektywny
- do odpoczynku niezbędne są specjalne przerwy (np. urlop, day spa), w odpoczynek trzeba włożyć wysiłek i pieniądze. Nieprawda: wystarczy na jeden dzień, pół dnia, kilka godzin, godzinę wyłączyć telefon, nie surfować po necie i odprężyć się w swoim domu
- odpoczynek to dobro konsumpcyjne: ayurweda na Sri Lance czy medytacja w Indiach. Nieprawda: można pójść na wycieczkę do lasu, można usiąść w parku i po prostu nic nie robić
- leniuchowanie dotyczy tylko wolnego czasu, jakim możemy dysponować. Nieprawda: związane jest bardziej z nastawieniem do życia niż z ilością naprawdę wolnego czasu. Helga Novotny tak definiuje czas dla siebie: „osiąganie stanu zgody między mną a tym, o co chodzi w moim życiu”.
Większe możliwości wcale nie czynią z nas szczęściarzy. Mniej może znaczyć więcej. Jedne z badań amerykańskiego ekonomisty Daniela Hamermesha wykazują, że ludzie tym bardziej cierpią na brak czasu, im są bogatsi. Wiąże się to z pogonią za nowościami i niedocenianiem tego, co już mamy. Autor świetnie tłumaczy te kwestie od strony naszego ciała, neurobiologii – „układ nagrody” powoduje, że neurony reagują bardziej na oczekiwanie na nagrodę niż na samą nagrodę. Może dlatego Epikur i nauczyciele buddyjscy wieki temu podkreślali, że droga do szczęścia prowadzi przez wyzbycie się naszych pragnień niż ich zaspokajanie. Wtedy ciągle wytwarza się dopamina, a jej poziom wraz z nową zachcianką rośnie, po jej zaspokojeniu natychmiast spada. I tak w kółko.
Amerykański publicysta Nicholas Carr zadał ważne pytania: Czy Google nas ogłupia? Jak Internet zmienia sposób myślenia? U niego zmieniły radykalnie sposób myślenia. A u mnie? Ile czasu w ciągu dnia spędzam przed komputerem? Naprawdę dużo: szukam informacji, które nie wiadomo, czy mi się przydadzą, wchodzę na portale społecznościowe, blogi, coś przeczytam, coś obejrzę, po co czytam niektóre komentarze – nie wiem, planuje podróże, których może nigdy nie odbędę. Jesteśmy więźniami informacji. Jak się uwolnić? Jak zacząć? Może tak, jak Dan Russell z koncernu IBM, który do każdego wysłanego maila załączał apel: „Przyłącz się do ruchu Slow-e-Mail. Czytaj swoje e-maile tylko dwa razy dziennie! Odzyskaj czas własnego życia i ponownie naucz się marzyć!”
Ładowaniu „akumulatorów” sprzyja jedynie odprężenie, które jest też pożywieniem dla siły woli. Nic tak nas nie stymuluje jak więzi społeczne i poczucie, że jesteśmy potrzebni i ważni dla innych. Ernst Pöppel proponuje też, by zawsze na koniec dnia zadać sobie pytanie, czy zrobiliśmy coś kreatywnego. Jeśli nie, to znaczy, że potrzebujemy przerw w pracy, bo „kreatywność to istotna cecha zrównoważonego człowieka”.
Czas relaksu to poczucie, że jesteśmy tu i teraz – większa uważność. Wiele czynników służy większej uważności: czytanie książek, sen i drzemka, medytacja.
Ale czy odmowa aktywności nie mieści się w obecnym wzorcu społecznym, nastawionym na maksymalizację przeżyć? Badacz mózgu Marcus Raichle odkrył, że aktywność mózgu nawet rośnie podczas nicnierobienie. Na dodatek te obszary mózgu są bardzo dobrze ukrwione, co stanowi dla nich ochronę przed awarią, np. wylewem. Muszą więc być bardzo ważne dla naszego organizmu. Określił to jako default network (sieć jałowego biegu) – mechanizm uruchamia się, gdy nie myślimy o niczym konkretnym, a myśli swobodnie przepływają. Wtedy mózg może użyć pełnego zakresu swoich możliwości do pielęgnacji samoświadomości. Wtedy też dochodzi najczęściej do przebłysku geniuszu – serendipity. Tak wynaleziono karteczki post it czy zapięcie na rzepy.
Po przeczytaniu tej książki trochę wyluzowałam. Staram się wykorzystać dany mi czas, cieszę się, że nie muszę go szukać na każdym kroku, nie muszę o niego walczyć – mam go sporo, choć nadal codziennie pracuję, ale nie po 10, 12 czy 14 godzin. Widzę, jak bardzo zyskały na jakości moje kontakty z rodziną, przyjaciółmi. Znowu wróciłam do gotowania – gotuję smaczne i zdrowe posiłki, prawie codziennie jeżdżę na rowerze lub chodzę z kijami do lasu. Zgubiłam się w Puszczy Kampinoskiej, którą wydawało mi się, że tak świetnie znam, bo mieszkam tu od 15 lat i to sprawiło mi prawdziwą radość. Nie szukam też nieskończonej liczby możliwości. Próbuję z kilkoma. Łatwiej też znoszę odmowy, nie traktuję ich osobiście.
Warto przeczytać tę książkę. Poza sama treścią ma tez inne zalety, które uprzyjemniają lekturę: - podział na krótkie rozdziały
- tabele typu Jak korzystać z poczty elektronicznej
- krótkie testy i ćwiczenia
- wypunktowanie najważniejszych rzeczy
- obszerne przypisy, które pozwalają na zapoznanie się z innymi ciekawymi publikacjami
I jeszcze jedno – ma piękną okładkę!
SZTUKA LENIUCHOWANIA. O SZCZĘŚCIU NICNIEROBIENIA,
więcej Pokaż mimo toczyli jak książka poprawiła moja jakość życia (bycia)
Tak się ułożyło w moim życiu zawodowym i prywatnym, że zaczęłam mieć dużo czasu. Szukanie nowych zleceń zajmuje mi około 3-4 godzin dziennie, z miernym efektem. Pomysłów mam kilka, najczęściej jednak tam, gdzie się rodzą, czyli w mojej głowie, tam zostają. Może po...