rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Proces
Sprawa zbrodni popełnionych w Jugosławii była przeolbrzymia i to nie podlega dyskusji. Zachowanie instytucji międzynarodowych, zarówno w trakcie konfliktu, jak i po nim budzi jednak sporo kontrowersji. Proces Slobodana Miloszewicia, byłego prezydenta tego kraju, a potem Serbii, przed Międzynarodowym Trybunałem Karnym ds. byłej Jugosławii skompromitował - zdaniem wielu autorytetów z zakresu prawa karnego - międzynarodowe sądownictwo w tym zakresie. Śmierć oskarżonego wybawiła tę instytucję z opresji, jaką byłoby uznanie Miloszewicia za niewinnego, a na to, wobec kruchości dowodów i kompromitujących zeznań składanych przez świadków, poważnie się zanosiło. Jak to możliwe?
Proces Miloszewicia, powszechnie przez opinię publiczną uważanego za dyktatora, tyrana i rzeźnika, już na wstępie rozpoczął się od poważnego błędu samego Trybunału, którego przewodniczący sędzia Richard May wyraził nadzieję, że proces odbędzie się szybko i zakończy się ogłoszeniem winy oskarżonego, zaś główna oskrżycielka Carla del Ponte, że powinna to być kara dożywocia. Del Ponte wniosła akt oskarżenia liczący 66 zarzutów, pod których ciężarem - jak przekonywała opinię publiczną - były dyktator się ugnie. I taka właśnie narracja ukazana została przez media na całym świecie. Zdaniem Civikova, jak też większości prawników, były to kompromitujące błędy procesowe. Prowadzący sprawę sędzia nie może z góry uznać winy oskarżonego, a prokurator ograniczyć swego wywodu do wniesienia o wysokości kary. To by oznaczało, że cały proces nie ma sensu. Oskarżony nie ma nic na swoją obronę i proces zamienia się w farsę. Wyznaczony do sprawy sędzia “z urzędu” przekonywał zaś Miloszewicia, że będzie wnosił o jak niższy wymiar kary, na co ten zrezygnował z posiadania tego typu obrońcy i od początku bronił się sam.
Lektura książki pozwala wysnuć wniosek, że sam proces Miloszewicia, nie miał de facto znaczenia, jakie mu przypisywano. Skoro z góry uznano go winnym, to o co chodzi? Jaki był cel tego postępowiania? Wśród wielu obserwatorów sprawa mogła mieć związek z usprawiedliwieniem ataku NATO na Jugosławię (słynna akcja nalotów lotniczych Allied Force), które nastąpiło z pogwałceniem prawa międzynarodowego, jakim jest w tym przypadku rezolucja Rady Bezpieczeństwa ONZ. Dziś możemy to uznać za spekulację, gdyż wraz ze śmiercią oskarżonego wiele pytań pozostało bez odpowiedzi. Wydaje się jednak, że byłemu prezydentowi Serbii nie dano prawa do obrony, odmawiano też odpowiedzi lub odbierano mu głos, zresztą w perfidny sposób wyłączając mikrofon - Miloszewić odcięty był bowiem od sali sądowej barierą z pleksi i była to jedyna forma komunikacji. Wyglądało to np. tak, że składane przez Miloszewicia pytania do świadka przerywane były przez sędziego jako nieważne lub niestotne. Civikov zamieszcza wiele tego typu sytuacji, które nie tylko wywoływały irytację oskażonego - często dopiero po jakimś czasie orientował się, że mówi tylko do pilnujących go policjantów, ale w ogóle nie uzasadniały takiej decyzji. Co więcej, przedstawiano to wówczas w mediach jako konieczność wobec buty oskarżonego.
Śmierć Miloszewicza pokazuje, że prokurator Carla del Ponte miała rację. Miloszewić dokończył swe życie za kratami. Jednak ani jako winien zarzutów, które mu postawiła, ani nie dostając szansy oczyszczenia się z nich. To dowód na to, że wciąż jest wiele punktów zapalnych w różnych miejscach świata, których rozstrzygnięcie na drodze pokojowej jest szalenie trudnie, a międzynarodowe interwencje zbrojne w takich krajach przynoszą skutek odwrotny od zamierzonego.
Proces ten pokazał również, że społeczność międzynarodowa jest pod wieloma względami zmanipulowana przez media, które bez zastanowienia i głębszej analizy przejmują z góry ustaloną narrację.

Proces
Sprawa zbrodni popełnionych w Jugosławii była przeolbrzymia i to nie podlega dyskusji. Zachowanie instytucji międzynarodowych, zarówno w trakcie konfliktu, jak i po nim budzi jednak sporo kontrowersji. Proces Slobodana Miloszewicia, byłego prezydenta tego kraju, a potem Serbii, przed Międzynarodowym Trybunałem Karnym ds. byłej Jugosławii skompromitował - zdaniem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Chętnie napisałbym więcej niż tyle, co mam do powiedzenia o ludziach, którzy są bohaterami tej książki. Tyle, że byłaby to relacja zbyt obszerna.
Największą wartością tej książki jest jej autentyczność i fakt, że ujawnia nie najlepszą przeszłość paru osób z pierwszych stron gazet, politycznych celebrytów, lansujących się na obrońców przyzwoitości. Takie książki utwierdzają mnie za to w przekonaniu, że nie warto obdarzać zaufaniem ludzi takiego pokroju.
Książka opowiada o podziemnej organizacji "Ruch", która została rozbita przez bezpiekę w 1970 r., a której ostatnim aktem działalności była nie zrealizowana inicjatywa wysadzenia w powietrze pomnika Lenina w Poroninie na Podhalu. Organizacja nie była masowa - w szczytowym okresie aktywności liczyła około stu członków. W jej strukturach był co prawda tylko jeden agent, ale co powiecie jednak o facecie, nie będącym TW, ale który podczas zeznań od razu zaczyna sypać i który obciąża odpowiedzialnością nawet swoją narzeczoną? Kto to taki, kto to taki?
Odpowiedź w książce...

Chętnie napisałbym więcej niż tyle, co mam do powiedzenia o ludziach, którzy są bohaterami tej książki. Tyle, że byłaby to relacja zbyt obszerna.
Największą wartością tej książki jest jej autentyczność i fakt, że ujawnia nie najlepszą przeszłość paru osób z pierwszych stron gazet, politycznych celebrytów, lansujących się na obrońców przyzwoitości. Takie książki utwierdzają...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Świetny zbiór anegdot i opowiastek o naszych braciach Węgrach. Wybór - cóż, takie lata (1986 r.) - nieco politycznie zubożony, na ten przykład w rozdziale pt. "Po II Wojnie Światowej" nie znajdziemy odniesień do czasów interwencji sowieckiej.
Ciekawy jest zbiór przysłów węgierskich odnoszących się do wątków polskich:
"Smuci się jak Polak"
"Pyszni się jak Polak"
"Oczekuje Polaka" (czyli długo czeka - coś w stylu oczekiwania na Godota)
"Tnie po gębie jak polski szlachcic"
"Ślamazarny jak poczta polska"
Szkoda, że książka wyszła dotąd w jednym wydaniu, i to w połowie lat 80., gdy deficyt papieru i kleju, zaowocował książkami, które rozklajają się po pierwszym ich otwarciu.

Świetny zbiór anegdot i opowiastek o naszych braciach Węgrach. Wybór - cóż, takie lata (1986 r.) - nieco politycznie zubożony, na ten przykład w rozdziale pt. "Po II Wojnie Światowej" nie znajdziemy odniesień do czasów interwencji sowieckiej.
Ciekawy jest zbiór przysłów węgierskich odnoszących się do wątków polskich:
"Smuci się jak Polak"
"Pyszni się jak Polak"
"Oczekuje...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Warto czasem sięgnąć do literatury, która zadaje pytania. Która zmusza do wniknięcia w głąb siebie. Jerzy Ablewicz czyni to z dużym wyczuciem ludzkiej natury. Najpierw dzieli się refleksją, doskonałym wykładem filozoficznym i teologiczno-moralnym, pełnym odniesiem do dzieł literackich, Biblii, postaw znanych osobistości, a potem pyta. Są to wprawdzie pytania rekolekcyjne, zadawane specyficznemu gronu, bo księżom (w tym samemu papieżowi), ale większość ma niesłychanie uniwersalne przesłanie. I to mimo faktu, że mają swoje odniesienie do Boga, Chrystusa, Matki Boskiej. Są to bowiem pytania adresowane do człowieka po to, by stawał się coraz lepszym, by żył zgodnie z zasadami, w które wierzy i których przestrzega na codzień. Zarówno w życiu prywatnym, jak i zawodowym.
- Czy staję się codziennie chlebem dla drugich? Dla kogo nie jestem chlebem, lecz może niezdrowym zakalcem?
- Czy pielgrzymuję codziennie do sanktuarium mojego sumienia? Czy busolą mego życia i działanie jest sumienie?
- Czy szerzę wokół siebie zawsze światłość a nigdy ciemność?
Pominę fakt, że może zamiast zajmować się pobocznymi dla swego stanu sprawami, powinni w ciszy swego serca, przeczytać tę książkę księża. To taka refleksja poczyniona dla ich dobra i zastanowienia się nad sobą.

Warto czasem sięgnąć do literatury, która zadaje pytania. Która zmusza do wniknięcia w głąb siebie. Jerzy Ablewicz czyni to z dużym wyczuciem ludzkiej natury. Najpierw dzieli się refleksją, doskonałym wykładem filozoficznym i teologiczno-moralnym, pełnym odniesiem do dzieł literackich, Biblii, postaw znanych osobistości, a potem pyta. Są to wprawdzie pytania rekolekcyjne,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Niemieccy naziści byli okrutnymi, bezwzględnymi oprawcami, którzy nie liczyli się z ludzkim życiem. Ale ich kobiety w niczym im nie ustępowały, a niejednokrotnie były jeszcze gorsze. Taki podstawowy wniosek można wysnuć po lekturze “Sprawczyń”. Kathrin Kompisch rzetelnie rozprawia się z rolą kobiet w hitlerowskim przemyśle śmierci, ukazując, że nie były li tylko kurami domowymi, których celem było rodzenie jak największej liczby aryjskich dzieci, a przez to pomnażanie rzeczywistego potencjału III Rzeszy, ale również współdziałały w masowym ludobójstwie.
“Sprawczynie” to nie pierwsza książka poświęcona kobiecemu udziałowi w nazizmie. Dość wspomnieć chociażby głośną “Piękną Bestię” Daniela Patricka Browna, poświęconą Irmie Grese, uznawanej za jedną z najokrutniejszych funkcjonariuszek SS w obozie Auschwitz-Birkenau, a także liczne prace poświęcone oprawcom sądzonym w procesach załóg obozowych (np. Bergen-Belsen i Ravensbrück). Praca Kompisch porządkuje ten dość obszerny, choć rozproszony materiał i gromadzi go w jednym miejscu, uzupełniając o takie zagadnienia jak udział kobiet w selekcji i eliminacji (opieka społeczna, służba zdrowia), prześladowaniach na okupowanych terenach (funkcjonariuszki gestapo, policjantki, urzędniczki), wsparciu dla zbrodniarzy (matki i żony esesmanów) i wreszcie – niejako dla przeciwwagi – zaangażowanie w ruchu oporu i niesienie pomocy ofiarom hitlerowskich zbrodni. Autorka kreśli ponadto obraz zwykłych kobiet – matek, żon, córek, zmuszonych do biernego przyglądania się zaistniałej sytuacji, nie orientujących się do końca, co w tych mrocznych czasach działo się wokół nich. Jest też przypomnienie obowiązującego w ustawodawstwie małżeńskim III Rzeszy przymusu wykonywania badań w celu sprawdzenia przydatności do małżeństwa (słynna ustawa o ochronie krwi niemieckiej i niemieckiej czci z 15 września 1937 roku zakazująca – pod groźbą piętnastu lat więzienia – małżeństw mieszanych, tj. Aryjczyka z Żydówką). Osoby, które nie przeszły tych testów pomyślnie były poddawane sterylizacji. Autorka przypomina też osławione stowarzyszenie opiekuńczo-charytatywne Lebensborn (Źródło Życia), początkowo funkcjonujące w celu pomocy samotnym matkom, a w końcowej fazie, będące instytucją mającą zapewnić przyrost populacji czysto aryjskiej (dzięki kontaktom seksualnym starannie wybranych kobiet z reproduktorami z SS).

Pewnie nie każdy przebrnie przez makabryczne opisy dokonywanych przez “sprawczynie” zbrodni. Lektura jest momentami wstrząsająca, zwłaszcza wypowiedzi samych zbrodniarek przed sądami, z których wynika, że główną pobudką do podjęcia zatrudnienia w obozach koncentracyjnych były dla nich dobre zarobki, a poziom okrucieństwa oddziaływał na dobrą opinię u pracodawcy. Przykładem modelowym takiej kariery jest Dorota Binz, nadzorczyni z Ravensbrück, która nigdy nie wyuczyła się żadnego prawdziwego zawodu,doskonaląc się za to w katowaniu więźniarek. W latach 1943-1945 pełniła nawet rolę “trenerki” przyszłych nadzorczyń. Binz na każdym kroku maltretowała osadzone i szczuła je psami, rozkazywała by godzinami stały na baczność, policzkowała je podczas przesłuchań, uderzała linijką. Binz dbała także by więźniarki cierpiały z głodu i zimna, a podległe jej funkcjonariuszki odznaczały się odpowiednią brutalnością. Budziła takie przerażenie, iż gdy pojawiała się na apelu, na placu zapadała śmiertelna cisza. Z jej “szkoły” wyszło wiele zbrodniarek, w tym m.in. Ruth Neudeck-Closius, jedna z najokrutniejszych sadystek Ravensbrück.

Niemieccy naziści byli okrutnymi, bezwzględnymi oprawcami, którzy nie liczyli się z ludzkim życiem. Ale ich kobiety w niczym im nie ustępowały, a niejednokrotnie były jeszcze gorsze. Taki podstawowy wniosek można wysnuć po lekturze “Sprawczyń”. Kathrin Kompisch rzetelnie rozprawia się z rolą kobiet w hitlerowskim przemyśle śmierci, ukazując, że nie były li tylko kurami...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Aron ha-kodesz (j. hebr. "święta szafa") to miejsce w synagodze, w którym przechowuje się zwoje Tory. W ten właśnie sposób Helena, główna bohaterka książki Lizzie Doron, nazywała część swojej szafy, do której nikt inny nie miał dostępu, a wejścia do niej strzegł mały zardzewiały klucz noszony przez bohaterkę cały czas przy sobie. O tym, co skrywa szafa, jaką przechowuje tajemnicę, jej córka Elizabeth (alter ego Lizzie Doron) dowie się dopiero po wielu latach, gdy Helena rozpocznie swoją "ostatnią życiową podróż", to znaczy dozna udaru mózgu, a w konsekwencji - jak ujmuje to autorka - przeniesie się "ze świata doczesnego do tego, który nadchodzi po nim". Piękna i wzruszająca opowieść córki o swojej matce. Kilkanaście z pozoru błahych opowiastek, ukazujących jak wielkie piętno na życiu tej kobiety wywarł czas II Wojny Światowej i widok okropności, których sama doświadczyła. Opowiastek z przeszłości, dopełnionych niekiedy refleksją jak najbardziej współczesną, rozjaśniającą tajemniczy świat, w którym żyła bohaterka.

Helena to żydówka ocalała z holokaustu, która po wojnie trafia do Izraela. O swojej przeszłości mówi niewiele, a i to w sposób zawoalowany, nie wprost i raczej skłaniający do samodzielnego wyciągania wniosków. Pochodzę "stamtąd" - zwykła obrazowo odpowiadać, gdy już ktoś o jej przeszłość zapytał, czasem dopowiadając, że z "wielkiego miasta". Pod koniec książki dowiemy się, że stamtąd to Polska, a wielkie miasto to Kraków, choć właściwym miejscem urodzenia Heleny jest jakaś podkrakowska wieś. Pod koniec książki dowiemy się też, gdzie dokonała się stygmatyzacja psychiki kobiety i z jakim miejscem wiążą się np. jej koszmary senne. To Buchenwald. "Pamiątki" po okresie pobytu w obozie koncentracyjnym Helena skrywała przez całe życie w swoim symbolicznym aron ha-kodesz, w zamkniętej dodatkowo na kłódce walizce. "W walizce - pisze Doron - znalazłam robaki, larwy, pasiak, w którym było więcej dziur niż materiału, żółte łaty, chodaki i zapach śmierci".

Książka nie jest jeszcze jednym świadectwem okropności holokaustu, nie zawiera drastycznych opisów obozowego życia. Helena nie epatowała tym córki, nie wyjawiała szczegółów, choć strzępy takich informacji gdzieniegdzie - również nie wprost i raczej w sposób niezamierzony - zdarzyło się jej ujawnić. Jest natomiast oskarżeniem wobec samych Żydów, mieszkańców Izraela, dla których shoah nie stanowi wyrazu męczeństwa narodu w jego faktycznym wymiarze, lecz jest paradoksalnie symbolem wyższości nad innymi nacjami, a cierpienie dotkniętych nim osób zdaje się być mniej ważne od fasadowej religijności i obrzędowości. Najdobitniej wyraża się to chyba w opisie święta Jom Kipur, gdy zjawiała się w pobliskiej osiedlowej synagodze, by odbyć jizkor (modlitwę w intencji zmarłych). Wywoływała tym zawsze poruszenie, gdyż modlitwę odprawiano przed aron ha-kodesz, miejscem do którego nie wolno było przystępować kobietom:

Na początku próbowali tłumaczyć:
- Pomyliłaś się, przejdź do pokoju obok.

Helena wyjaśniała patrząc im prosto w oczy:

- Nie pomyliłam się. Jestem w odpowiednim miejscu.

Zdecydowanym ruchem odwracała się plecami do modlących się, twarzą do aron ha-kodesz, i w ciszy rozlegał się jej donośny głos:

- Tutaj, przed tymi ludźmi, ja, Helena, przedstawicielka wymordowanej rodziny, przychodzę do Ciebie w imię straty jaką poniosłam, w imię roli, której sama nie wybrałam, by wspominać dusze zmarłych. Tylko Ty wiesz dlaczego akurat ja. Stoję tu zamiast nich. Gdyby żyli, to oni staliby przed aron ha-kodesz, a wtedy także ja byłabym na swoim miejscu.

Na granicy łez obracała się raptem i posyłała spojrzenie ludziom, przed chwilą wbijającym wzrok w jej plecy.

- Co się patrzycie? To w ogóle nie jestem ja. Jestem tymi wszystkim, których nie ma! (...) Wyczytam tylko imiona. (...)

Jej długie, smukłe palce podnosiły się jeden po drugim jak członkowie jakiejś poważnej komisji, jeden palec dla każdego imienia, dla każdego palca imię , a liczba wyprostowanych palców zgadzała się z liczbą imion. Lista Heleny była długa. W synagodze zapadała cisza. W grupie mężczyzn znać było, że gardła modlących się wyschły, w oczach pojawiła się zgroza. Po stronie kobiet chusteczki wysuwały się, by otrzeć płynące łzy. (...) Pod koniec nie było już słychać szlochu Heleny, lecz lament całego chóru. Na ostatek dziękowała wszystkim, którzy pomagali jej wypełnić przysięgę i wychodziła. (...) Tak działo sie co roku w Jom Kipur w osiedlowej synagodze.

Doron przywołuje też ostatnią drogę życia matki, gdy wraz z mężem stawiają się na cmentarzu, by pochować matkę. Są tylko we dwójkę.

- Przyszliśmy na pogrzeb Heleny - powiedzieliśmy ściszonym głosem do kantora (...)

- Obyście nie zaznali więcej smutku (...) Tylko wy dwoje?

- Tak.

- Ale potrzebny jest minian (modlitwa wykonywana przez minimum dwunastu mężczyzn - przypis WS) - zaprotestował zakłopotany.

- Także za życia - powiedziałam napastliwie - potrzebowała minianu, ale go nie było.

Kantor spuścił wzrok i nie pytał więcej.

Helena mieszała fantazję z rzeczywistością. Starała się zacierać dowody, a z drugiej strony nie umiała sobie poradzić z ciężarem przeszłości. Jej psychika była mocno wykrzywiona, ale dla Elizabeth nie było to ani powodem wstydu, ani zmieszania, ani wyrzutu. Kochała swoją matkę i zaciekle jej broniła. Zdecydowanie zaprzeczała wszelkim pomówieniom o jej pomieszanie zmysłów przysięgając zarazem przed czytelnikami, że wszystkie opisane historie są szczerymi i prawdziwymi opowieściami. Nie mamy powodów, by w to nie wierzyć

Aron ha-kodesz (j. hebr. "święta szafa") to miejsce w synagodze, w którym przechowuje się zwoje Tory. W ten właśnie sposób Helena, główna bohaterka książki Lizzie Doron, nazywała część swojej szafy, do której nikt inny nie miał dostępu, a wejścia do niej strzegł mały zardzewiały klucz noszony przez bohaterkę cały czas przy sobie. O tym, co skrywa szafa, jaką przechowuje...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Książka napisana fajnym językiem, dobrze się ją czyta, ale - moim zdaniem - biogramy są pobieżne. To taki leksykon, dzięki któremu dowiemy się być może wielu ciekawych rzeczy, ale nie zostaną one na długo w pamięci.
Plusem jest napewno to, że można ją potraktować jako zachętę, by sięgnąć do źródeł i poczytać, o którejś z tych pań obszerniej.

Książka napisana fajnym językiem, dobrze się ją czyta, ale - moim zdaniem - biogramy są pobieżne. To taki leksykon, dzięki któremu dowiemy się być może wielu ciekawych rzeczy, ale nie zostaną one na długo w pamięci.
Plusem jest napewno to, że można ją potraktować jako zachętę, by sięgnąć do źródeł i poczytać, o którejś z tych pań obszerniej.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

W 1933 r. Iwan Sołoniewicz wraz z żoną Iriną, synem Jurą i bratem Borysem podjęli nieudaną próbę wydostania się z sowieckiej Rosji, za co spotyka ich zesłanie do obozu pracy w Kombinacie Białomorsko-Bałtyckim. Po kilku miesiącach adaptacji do życia łagrowego Sołoniewicze uciekają jednak ponownie. Opowieści o tej brawurowej ucieczce - publikowane przez Iwana w odcinkach na łamach emigracyjnego rosyjskiego pisma "Poslednije Nowosti" - śledziła z zapartym tchem cała Europa. Sołoniewicz nie tyle bowiem relacjonował przebieg samej ucieczki, ile z dużą wnikliwością analizował sowiecką rzeczywistość, pokazywał jej absurdy, wyśmiewał stachanowski entuzjazm i myślenie kategoriami łagrowymi.
Wspomnienia Sołoniewicza Zachód - trzeba to jasno powiedzieć - czytał z niedowierzaniem. Sowieckim bolszewizmem intelektualne elity z całej Europy były wciąż zafascynowane i z pewnością nie brakowało osób, które opowieści te brały za konfabulację.
Zdaniem Sołoniewicza, najwłaściwszym określeniem na rzeczywistość Rosji Sowieckiej, jest blaga. To nie jest prawdziwe, z czegoś takiego nie da się zbudować państwa na miarę oczekiwań obywateli. Każdy sowiecki obywatel (podobnie instytucja czy organizacja) obciążony jest niezliczoną ilością przymusowych "entuzjazmów" i zadań niemożliwych do wykonania, które - gdyby je na poważnie i w pełnej rozciągłości wprowadzać w życie - uniemożliwiłyby normalne funkcjonowanie. Dlatego, do dobrego tonu - wśród co mądrzejszych obywateli ZSRR - należało eliminowanie zjawiska poważnego traktowania "entuzjazmów". Jak ujmuje to Sołoniewicz "byleby ludzie w miarę możności nie zdychali, a poza tym niech diabli wezmą wszystko".
Blaga miała twarz wszelkiej maści aktywistów, powołanych do życia, by szpiegować, gnębić i rabować. Z punktu widzenia kremlowskiej administracji, każdy obywatel sowiecki był z gruntu nieprawomyślny, więc należało go w maksymalny sposób otoczyć szpiclami. Sołoniewicz mnoży wiele przykładów, które pokazują blagę, prawdziwe oblicze sowieckiej Rosji. By pozostać w kręgu jego doświadczeń, jaskrawym tego przykładem jest inicjatywa ożywiania kółek sportowych.
Sołoniewicz, który, jako były lekkoatleta, był również działaczem sportowym, wspomina jak próbował - wraz z innymi działaczami - wyciągnąć z marazmu lokalne organizacje sportowe. Chodziło o to, by przy braku poważnego treningu (trzeba zaznaczyć, że powszechne w Rosji głód, nędza i zniechęcenie odciągnęły ludzi od sportu), dać młodzieży trochę ruchu na świeżym powietrzu, aby w choć minimalnym stopniu powstrzymać stopień zwyrodnienia fizycznego. Wychowanie fizyczne nie interesowało specjalnie partii i rządu, więc inicjatywa zaczęła się rozkręcać. Młodzi ludzie garnęli się do sportu, również starsi zaczęli zauważać w nim pozytywne strony. I wszystko byłoby OK, gdyby nie pojawili się aktywiści, którzy uznali, że ćwiczenia gimnastyczne nie mogą być apolityczne i doprowadzili do wpisania do zajęć i treningów pogadanek. W związku z tym, że inicjatywa kółek była dobrowolna, w przeciągu roku ich działalność została w ten sposób zarżnięta.

Walka z takimi rozporządzeniami i kwestionowanie kompetencji aktywistów były niemożliwe i najczęściej kończyły się zsyłką na Sołowki, a niekiedy i rozstrzelaniem. Taki los spotkał grupę inżynierów, którzy zwalczali połączenia bezpośrednie na kolei. Połączenia wprowadzono, ale pośpiesznie się z nich wycofano, gdyż sparaliżowały całą trakcję i uznano je za szkodliwe. Kilkuset profesorów wywieziono nad Morze Białe za protest przeciwko skróceniu nauki i obcięciu zajęć akademickich. Po upływie trzech lat, programy trzeba było rozszerzyć z powrotem, a inżynierów posłać na uczelnie celem dokształcania.

Określenie "aktywista" urasta u Sołoniewicza do rangi symbolu, który uosabia system komunistyczny. - Wszechrosyjska blaga, na której wypasają się i robią karierę stada nieuków i głupców - kwituje autor. - To jest typ człowieka o mózgu barana, szczękach wilka, a wyczuciu moralnym protoplazmy. Typ człowieka, który jako szesnasty z kolei uczestniczy w zbiorowym gwałcie.

O łagrach napisano wiele, głównie o ich okropnościach, o terrorze, o zniewoleniu pracą i psychicznym okrucieństwie. Sołoniewicz nie koncentruje się na tej sferze. Twierdzi natomiast, że są one ucieleśnieniem sowieckiej Rosji. Rzeczywistość łagrowa niczym nie różni się od typowej rzeczywistości poza łagrem. - Tak, niewątpliwie jest to katorga, ale gdzie w Rosji, poza Newskim Prospektem i Kuznieckim Mostem, nie ma katorgi - pyta retorycznie.

Sołoniewicz tuszuje tę rzeczywistość, ale nie po to, by ją zakłamywać, ale by uwypuklić rządzące się nimi zasady i pokazać ludzkie postawy. Są oczywiście ludzie, dla których łagier jest o wiele gorszy od wolności, są tacy, dla których różnica jest właściwie niedostrzegalna, ale nie brakuje i takich, którzy widzą w nim więcej plusów niż w wolności. Jak to ujmuje autor, dla nich wolność jest gorsza od łagru. Nieprawdopodobne, ale prawdziwe. I nie chodzi o sytuację w jakiej znalazła się chociażby inteligencja czy co bardziej oświeceni obywatele. To głupstwo - odpowiada Sołoniewicz. Głupstwo, w porównaniu z oceanem niezmierzonych udręk wielomilionowego chłopstwa rosyjskiego, dla którego łagier i tak - uwzględniając realia panujące np. na południowej Ukrainie - jest wyborem lepszego zła. Jest beznadziejnie, okropnie, ale w pewnych granicach. W rzeczywistości łagrowej wszystko jest ustalone, nic nie ma prawa się wydarzyć, a jeśli już się wydarzy, będzie to wydarzenie o jeszcze gorszych konsekwencjach. Takim wydarzeniem podczas niewoli autora była zapowiedź, że osadzeni w łagrze przerzuceni zostaną na budowę Bajkalsko-Amurskiej Magistrali (BAM).

"Więźniowie - niemal 50 tysięcy - poczuli się ogłuszeni (...). Nad setkami metrów rozwieszonych w barakach i na barakach, rozciągniętych nad łagrowymi ulicami transparentów z hasłami o odrodzeniu i przemianie (...), nad całym łagrem zawisł jeden niewidzialny, ale najważniejszy: Zginiemy!". Naruszona została monotonia. W łagrowej gazecie napisano o wielkim entuzjazmie i bolszewickim tempie z jakim budowana jest BAM, co już brzmiało groźnie, ale czarę goryczy przelała informacja o ulgach. Rozkaz obiecywał bowiem pracownikom niesłychane przywileje, m.in. skrócenie czasu odsiadki, przeniesienie do kolonii osiedleńczej czy nawet ułaskawienie. Jak pisze Sołoniewicz, brzmiało to jak "dzwon nad pogrzebanymi żywcem". Władza sowiecka - o czym zdążono się już przekonać - niczego za darmo nie obiecywała. Skoro zaś obiecała, to można było przyjąć, że warunki pracy będą wprost niesłychane. W łagrze wybuchła panika, rozpoczęły się zamieszki, podpalano baraki, a nawet lokomotywy. Były próby ucieczek, szybko kasowane łącznie ze skasowaniem samych uciekinierów. Niektórzy osadzeni odcinali sobie kończyny, byle nie zostać wywiezieni na budowę. Dziś ocenia się, że w nieludzkich warunkach, w jakich powstawała ta linia kolejowa, zginęło ponad 150 tys. osób. Trudno znaleźć na kuli ziemskiej przedsięwzięcie, które pochłonęło taką liczbę ofiar. Przy budowie Kanału Panamskiego, chyba największego wyzwania inżynierskiego na jakie zdecydował się człowiek, życie straciło "zaledwie" 25 tys. robotników.

Mentalność łagrowa to - jak twierdzi Sołoniewicz - jeden z fundamentów sowieckiej "techniki rządzenia". Technika zapobiegająca "odchyleniom". Żadna inna władza w historii ludzkości nie stawiała sobie tak ogromnych wyzwań i żadna też, na drodze do spełnienia tych zamiarów, nie nagromadziła takiej ilości ofiar. To łagrowe myślenie, wtłaczane masom z żelazną konsekwencją, miało na celu zawładnięcie ich umysłami, by wytworzyć w nich przekonanie o niemożności odejścia od komunizmu (tępienie mas).

"Rosja w łagrze" była pierwszą pozycję opowiadającą o rzeczywistości sowieckiej oraz nieludzkich łagrach. O prawie 40 lat wyprzedziła ona "Archipelag Gułag" Sołżenicyna (1973). Jej wydanie przyniosło autorowi splendor, a honararium (wraz z pieniędzmi jakie wygrał jego brat w walkach zapaśniczych) pozwoliło na założenie i wydawanie pisma adresowanego do rosyjskiej emigracji. Pierwszy numer "Gołosu Rossii" (Głosu Rosji) ukazał się w czerwcu 1936 r. w nakładzie dwóch tysięcy egzemplarzy i w zasadzie, w związku z tym, że siedziba redakcji znajdowała się w Sofii, obliczony był na emigrację mieszkającą w Bułgarii. Dość szybko zyskała jednak uznanie wśród Rosjan mieszkających w innych krajach. W 1938 r. docierała ona do czytelników w 52. krajach. Gazeta swą popularność zawdzięczała prostemu przekazowi i polemicznemu tonowi, nie unikała też trudnych tematów i starała się nie zasklepiać w poglądach. Była jednak przez część emigracji krytykowana, gdyż Sołoniewicz zaczął traktować ją jako tubę dla swoich radykalnych poglądów. Obwołał się na jej łamach "sztabskapitanem", stając się swego rodzaju guru dla zwolenników reprezentowanych przez siebie poglądów. Ta deklaracja dała zresztą początek Ruchowi Ludowo-Monarchistycznemu, którego członków zaczęto nazywać właśnie sztabskapitanami.

W 1933 r. Iwan Sołoniewicz wraz z żoną Iriną, synem Jurą i bratem Borysem podjęli nieudaną próbę wydostania się z sowieckiej Rosji, za co spotyka ich zesłanie do obozu pracy w Kombinacie Białomorsko-Bałtyckim. Po kilku miesiącach adaptacji do życia łagrowego Sołoniewicze uciekają jednak ponownie. Opowieści o tej brawurowej ucieczce - publikowane przez Iwana w odcinkach na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Postać Iwana Sierowa, jaka wyziera z książki Nikity Pietrowa, nasunęła mi porównanie z dwoma postaciami. Jedną „zmyśloną” lejtnanta Michaiła Zubowa z „Zapisków oficera Armii Czerwonej” Sergiusza Piaseckiego, drugą jak najbardziej prawdziwą generała Michaiła „Wieszatiela” Murawjowa – bezwzględnego pacyfikatora Powstania Styczniowego. Obu łączyła przepełniona pochlebstwami służalczość wobec przełożonych, z tym, że o ile w przypadku tego pierwszego objawiała się ona na piśmie, to drugiego w czynach. Czynach okrutnych, krwawych, obmierzłych nawet dla innych zbrodniarzy, za które nie poniósł żadnej odpowiedzialności.
Iwan Sierow, pierwszy szef KGB to jedna z najczarniejszych postaci sowieckiego aparatu represji, wyjątkowy przykład prymitywnego i tępego urzędnika, który jakimś cudem dotarł na szczyt komunistycznej „wierchuszki”. Sam fakt wyspecjalizowania w fachu „pojmań, przesłuchań i rozstrzelań”, a przy okazji bycia lizusem, to trochę mało, by to racjonalnie wytłumaczyć, gdyż takich fachowców – albo i lepszych – Sowieci posiadali wielu. Mówią o tym przytaczani przez Pietrowa, współpracownicy Sierowa i historycy. Sam Stalin, dowiedziawszy się o metodzie, jaką Sierow pochwycił przywódców Polskiego Państwa Podziemnego, miał powiedzieć o nim „prostak”. Podobnie otoczenie cara nazywało metody działania Murawjowa. Z obrzydzeniem przyjmowali informację, że Murawjow lubił brać udział w egzekucjach, a jego zasadą były słowa: „dobry Polak, to Polak powieszony”.
Skąd porównanie do Zubowa? Sierow miał upodobanie w pisaniu listów, których kilka znalazło się w aneksie do książki. Są to listy do Berii, Chruszczowa oraz samego Stalina. Zapewnia w nich o swojej wierności i niezmąconym szczęściu, jakim może być służba komunizmowi. „Służenie Tobie towarzyszu Stalin jest dla mnie jedynym prawem do życia”- pisze w jednym z nich.
Książka powinna stać się lekturą obowiązkową dla tych, którzy uważają, że w 1945 r., wraz z przejściem przez Polskę Armii Czerwonej, nastąpiło jej wyzwolenie.

Postać Iwana Sierowa, jaka wyziera z książki Nikity Pietrowa, nasunęła mi porównanie z dwoma postaciami. Jedną „zmyśloną” lejtnanta Michaiła Zubowa z „Zapisków oficera Armii Czerwonej” Sergiusza Piaseckiego, drugą jak najbardziej prawdziwą generała Michaiła „Wieszatiela” Murawjowa – bezwzględnego pacyfikatora Powstania Styczniowego. Obu łączyła przepełniona pochlebstwami...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Czytając tę książkę nasuwa się nieodparcie refleksja nad naturą człowieka. Mnogość postaw ludzkich z lat 1939-1945 każe zadać fundamentalne pytanie, czy to już tacy się rodzimy, czy też okoliczności w jakich wzrastamy determinują nasze życiowe wybory?
Grzegorz Górny przekonuje nas, że zezwierzęcenie, jakiemu dawali wyraz hitlerowscy oprawcy, nie jest niczym innym jak naturą człowieka. Jesteśmy jeszcze jednym zwierzęciem na Ziemi. Miarą nas samych jest czy pozostaniemy na tym stopniu, co inne zwierzęta, czy zrozumiemy, że na tyle jesteśmy ludźmi, na ile wyrastamy ponad nie.
Tytułowi Sprawiedliwi to ludzie, którzy z narażeniem życia ratowali Żydów, ukrywając pod swoim dachem uciekinierów z gett lub tych, którzy jakimś cudem się w nich nie znaleźli. Autor zwraca uwagę, że w pomoc tą - według różnych źródeł - zaangażowanych było od kilkuset tysięcy do ponad miliona Polaków, a działo się to w warunkach terroru i restrykcyjnego prawa. Karana śmiercią była cała rodzina ukrywająca Żyda, jak i te osoby, które nie powiadomiły o tym władz (np. sąsiedzi). Okupant idealnie grał na instynktach. Wiedząc, że wygłodniały, prymitywny i niepiśmienny chłop zrobi wiele, by ulżyć swej niedoli, nagradzał kapusiów finansowo. Antysemityzm? Górny, w swym – stanowiącym główny trzon książki – eseju, przekonuje, że nie on stał u źródeł szmalcownictwa, a demoralizacja wywołana okupacją, zobojętnienie i po prostu chęć łatwego zysku. W warunkach załamania porządku publicznego i zrujnowanej wspólnoty, etyka przestaje mieć znaczenie. Zaczyna się gra o przetrwanie, a wtedy niesienie pomocy jest szalenie trudne. Nie każdy miał odwagę „adoptować” Żyda, to prawda, ale tych, którzy odmówili jakiejkolwiek pomocy, choćby talerza zupy, była mniejszość.
Okładkę książki zdobi zdjęcie. Sześcioosobowa rodzina na tle swojej chaty, w której oknie widać twarz żydowskiego dziecka. Miłość, współczucie i odwaga biją z tego zdjęcia mówiąc: człowiek to brzmi dumnie!

Czytając tę książkę nasuwa się nieodparcie refleksja nad naturą człowieka. Mnogość postaw ludzkich z lat 1939-1945 każe zadać fundamentalne pytanie, czy to już tacy się rodzimy, czy też okoliczności w jakich wzrastamy determinują nasze życiowe wybory?
Grzegorz Górny przekonuje nas, że zezwierzęcenie, jakiemu dawali wyraz hitlerowscy oprawcy, nie jest niczym innym jak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Temat ścigania zbrodniarzy nazistowskich został opisany w światowej literaturze setki razy. Książka Marka Feltona „Polowanie na Ostatnich Nazistów” nie jest zatem jakimś novum, ale i inny wydaje się był zamysł autora. Nie epatować szczegółami ze zbrodniczej działalności oprawców, poza suchymi faktami jakiego typu są im stawiane zarzuty, gdzie dopuszczali się tych zbrodni i ile istnień ludzkich mają na sumieniu, ale ukazać jak wielu z nim udawało się (i udaje się do dzisiaj) ujść przed wymiarem sprawiedliwości. Podstawowy dylemat podnoszony przez autora, a ma on zastosowanie również w Polsce (wobec komunistycznych oprawców), to czy stawiać pod sąd ludzi starych i ciężko chorych? Felton jest raczej przeciwnikiem litowania się nad nimi, opowiada się po stronie tych, którzy sprawiedliwość i nieuchronność kary za udział w zagładzie, traktują z największą powagą. Czy Demaniuk i inni opisani przez niego oprawcy mieli w sobie tego typu odruchy?

Antoni Kępiński, w eseju "Rytm życia" (książka wydana po raz pierwszy w latach 60. XX w.), zadał dwa fundamentalne pytania. Pierwsze z nich to, czy w przyszłości, dla określenia współczesnych mu czasów, będzie się mówiło wiek Einsteina, cybernetyki, lotów w kosmos, czy raczej wiek Oświęcimia, Majdanka i Buchenwaldu? Drugie zaś, czy zbrodniarze wojenni, zatrudnieni w realizacji masowej zagłady, byli zwyrodniałymi sadystami, czy też zwykłymi ludźmi, którzy w innych warunkach byliby "normalnymi obywatelami"? Co na to Felton?

Niestety, ale totalitaryzm niemiecki i zagłada wielu milionów ludzi różnych ras i narodowości, wyparły ze świadomości ogółu pozytywne dokonania XX w. Widać to w programach telewizyjnych, widać to w kinie, widać to w księgarniach. Wspaniałe (polecam przy okazji) książki Dominque'a Lapierre'a o odkrywaniu wirusa HIV i rywalizacji między francuskimi i amerykańskimi naukowcami czy o Kalkucie i działalności Matki Teresy ustępują pod naporem literatury poświęconej zbrodniom hitlerowskim i - szkoda, że w mniejszym stopniu - stalinowskim. Z dużo większym zainteresowaniem wydawców, księgarzy i czytelników spotykają się biografie Hitlera, Goebellsa i Goeringa, niż wspomnianego już Einsteina.

Odpowiedź na drugie pytanie jest trudniejsza. Kępiński pisał te słowa gdy znakomita większość sadystycznych strażników i strażniczek beztrosko przemieszczała się po świecie, gdyż polowano - z różnym skutkiem - na dużo większe ryby, które wymykały się "szczurzymi" kanałami do Ameryki Południowej, Syrii czy Egiptu, przybierając nową tożsamość i przepadając bez wieści. Losy zbrodniarzy i zbrodniarek, zarówno grubych ryb, jak i płotek, układały się różnie. Jak to w życiu, jedni doszli do całkiem pokaźnych majątków, inni z trudem wiązali koniec z końcem. Jedni umierali nagle, niektórzy ciężko chorowali, jeszcze inni dożywali błogo starości. Jedni mieli szczęście w miłości, innym go bardzo brakowało, jeszcze inni stawali się ofiarami rozmaitych rodzinnych konfliktów. Najlepszym przykładem są losy najgłośniejszych zbrodniarzy: koordynatora Planu Ostatecznego Rozwiązania Kwestii Żydowskiej Adolfa Eichmanna, "Anioła smierci" z Auschwitz, czyli Josepha Mengele oraz komendanta Treblinki Franza Stangla. Eichmann walczył z problemami finansowymi, samotnością i odosobnieniem, Mengele wiódł szczęśliwe życie udzielając sie towarzysko, zaś Stangl został wydany przez byłego zięcia sfrustrowanego rozpadem małżeństwa. Na każdego przyszedł jednak koniec. Pochwycony w Argentynie, a następnie sądzony przez izraelski wymiar sprawiedliwości Eichmann, proszący w ostatnim słowie Żydów o wybaczenie, został skazany na śmierć, Mengele, który uważał, że swoimi czynami raczej pomagał ludzkości zmarł na tak serca podczas beztroskich wakacji, zaś Stangl - w odruchu litości niemieckich sądów skazany jedynie na dożywocie - umarł w więzieniu uprzednio udzielając obszernego wywiadu dziennikarce.

Nie jest być może łatwo przesłuchiwać schorowanego starca, ale częstokroć okazywało się, że miłosierni sędziowie, kierując się ludzkim odruchem, skazywali z tego powodu bez orzekania kary czy stosując ją w zawieszeniu. Liczne były też przypadki zwalniania z więzień. Luise Danz, strażniczka obozowa z Płaszowa, Majdanku i Malchow, skazana w procesie oświęcimskim (1946) na dożywocie, wyszła na wolność po dziesięciu latach. Przez dalsze 40 lat wiodła spokojne życie, aż ponownie trafiła pod sąd za zbrodnie na dzieciach w obozie Malchow. Uniknęła kary z racji zaawansowanego wieku i złego stanu zdrowia. Od czasu tego orzeczenia mija 17 lat, ale Luise wciąż żyje. Takich przykładów jest mnóstwo. Czy odruch litości, jak najbardziej ludzki, to właściwa postawa wobec sadystycznych oprawców? Obserwując powojenne losy wielu nazistowskich zbrodniarzy można odnieść wrażenie, że nie wszystkie kraje były dostatecznie zdeterminowane w ich ściganiu, że w pewnym momencie uznano tę sprawę za zbyt odległą, by się nią z należytą starannością i powagą zajmować. W końcowym rozdziale książki, zatytułowanym "Nadzieja", Felton przytacza oświadczenie Efraima Zuroffa z Centrum Szymona Wiesenthala, najbardziej bezkompromisowej instytucji ścigających zbrodniarzy nazistowskich, że z ich strony jednak nigdy nie będzie spowolnienia starań. "Przynajmniej kilku nazistowskich morderców stanie jeszcze przed sądami, wbrew dość rozpowszechnionego założenia, że jest już za późno, aby ich oddać w ręce sprawiedliwości" - mówi cytowany Zuroff.
Wojciech Stańczyk

mark-feltonMark Felton jest brytyjskim naukowcem i pisarzem. Pochodzi z Colchester, Essex. Przez 8 lat mieszkał w Chinach, gdzie wykładał na uniwersytecie Fudan. Jest autorem kilkunastu książek poświęconych tematyce II Wojny Światowej.

Temat ścigania zbrodniarzy nazistowskich został opisany w światowej literaturze setki razy. Książka Marka Feltona „Polowanie na Ostatnich Nazistów” nie jest zatem jakimś novum, ale i inny wydaje się był zamysł autora. Nie epatować szczegółami ze zbrodniczej działalności oprawców, poza suchymi faktami jakiego typu są im stawiane zarzuty, gdzie dopuszczali się tych zbrodni i...

więcej Pokaż mimo to