Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

157 stron wystarczy, aby streścić całe życie i wszystko to, co jest w nim istotne. Jego prozę i poezję. Najważniejsze zdarzenia, te prywatne i historyczne, sytuacje graniczne, zachwyty, chwile szczęścia, rozpaczy i codzienności.

Andreas Eggar żyje w Alpach i jest prostym człowiekiem. Kolejne zdarzenia, które przynosi mu los, przyjmuje z pokorą. Nie obnosi się ze swoją osobą, okazując jednocześnie swój szczery szacunek do otaczającego go świata.

W “Całym życiu” jest miłość, która rozpala i daje nadzieję. Jest samotność, która nie gniecie. Jest spokojna, pełna wdzięczności radość z codziennych chwil. Jest śmierć, która “(...) była częścią życia jak pleśń częścią chleba”.

Robert Seethaler napisał swoją książkę tak, jak zbudował bohatera. Ze skromnością, bez patosu i moralizowania. W sposób niezwykle wrażliwy, uważny i autentyczny. Dokładnie tak, jak Eggar odbiera rzeczywistość. W swej zwyczajności i książka, i bohater są niezwyczajni.

Seethaler jest bardzo oszczędny w słowach. A jednak ich wybór, tych na pierwszy rzut oka prostych i zwyczajnych zaskakuje. Każde z nich kryje w sobie głębię i wielość tematów.
To niezwykły dar używając krótkich, zwięzłych zdań i niewyszukanych słów, trafiać w sedno i bezpretensjonalnie mówić o sprawach rozległych, skomplikowanych i ważnych, prowokując czytelnika do refleksji.

Za możliwość przeczytania książki dziękuję Wydawnictwu Otwarte.

157 stron wystarczy, aby streścić całe życie i wszystko to, co jest w nim istotne. Jego prozę i poezję. Najważniejsze zdarzenia, te prywatne i historyczne, sytuacje graniczne, zachwyty, chwile szczęścia, rozpaczy i codzienności.

Andreas Eggar żyje w Alpach i jest prostym człowiekiem. Kolejne zdarzenia, które przynosi mu los, przyjmuje z pokorą. Nie obnosi się ze swoją...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Moja bańka filtrująca, w której wszyscy czytali "Miedziankę", a już na pewno wiedzą choć trochę o jej historii, zawsze pęka z wielkim zdziwieniem. Okazuje się, że historia tego miasteczka wcale nie jest tak bardzo znana wśród mieszkańców Dolnego Śląska. Czasem ktoś tam coś skojarzy, że jakiś browar, ale bez świadomości, że jest tam o wiele więcej, tego wszystkiego, czego nie widać, tego, co nie jest oczywiste, tego, czego nawet nie można sobie wyobrazić.
Z drugiej strony może nie powinnam się dziwić, bo sama "Miedziankę" Filipa Springera przeczytałam dopiero teraz, choć znam ją z początków, gdy czytano ją w radiowej Trójce, choć dałam się pewnej wiosny oczarować tej jednej drodze, nie znając całej historii.

Pamiętam, że stanęłam w miejscu, w którym kiedyś był rynek, gdzie tętniło całkiem zwyczajne miejskie życie i miejsce to przeszło moje wszelkie wyobrażenia i oczekiwania. Choć zostało tam niewiele, to bije z Miedzianki jakaś niewyobrażalna siła. Choć niewiele tam jest, to coś ciągnie, by znów tu wrócić. By się wsłuchać, poczuć ten klimat, zupełnie inny niż w setkach dolnośląskich miasteczek, z których ludzie wyjeżdżali z pękniętym sercem i przyjeżdżali ze strachem wymieszanym z nadzieją.
Przeczytałam, wróciłam, wrócę.

Są takie książki, które odmieniają rzeczywistość, które budzą na nowo miejsca, dają im drugie życie, oddają im głos. Taką książką jest "Miedzianka". Springer przywraca w niej do życia budynki, odkłada na miejsce domy, cmentarze, których już nie ma. Pomiędzy nie wkłada ludzkie historie, oddaje wspomnienia, ludzi z krwi i kości, na oczach których miasto blakło, by w końcu prawie zniknąć. Prawie, bo Springer jak zdjęcia w ciemni wywołuje fakty i historie, które odzyskując swój kształt, kontur i barwę stały się inspiracją dla ludzi. Dzięki nim Miedzianka już nie znika.

Choć tytuł mówi, że to historia o znikaniu, dla mnie jest opowieścią o zagęszczaniu. O wypełnianiu zastanych struktur znaczeniami, sensami i nowymi historiami. To też opowieść o tym, jak obłaskawiać pustkę, jak odnaleźć się w mieście i w domach, w których ktoś inny spał, jadł, rzucał talerzami, mówił innym językiem i tańczył nocą na palcach. To opowieść o budzeniu zapomnianej historii, odkrywaniu niepozornie wyglądających miejsc - takich, z których chcesz uciec jak najszybciej, niezauważenie.

To historia o mieście, które chciało trwać wbrew historii, mimo wysiedleń, przesiedleń. To jedno z tych miejsc, które nie ma szczęścia do tego, by rozkwitać i być. Ale ma szczęście do ludzi: Spiża, Nowaka, Friebe'a, Springera.

Zupełnie pobocznym, ale dla mnie ciekawym wątkiem, było porównanie samego Springera do Springera. Do tej pory przeczytałam kilka jego innych książek, które zawsze ceniłam nie tylko za dobór tematów, zwracanie uwagi na sprawy mało oczywiste i niedostrzegalne, ale i za styl i reporterską wrażliwość. Dopiero teraz przeczytałam jego pierwszą książkę i choć jest ona bardzo dobrze napisana, to dzięki zagięciu trochę tej czasoprzestrzeni widzę, jak bardzo rozwinął się styl pisania autora.

Moja bańka filtrująca, w której wszyscy czytali "Miedziankę", a już na pewno wiedzą choć trochę o jej historii, zawsze pęka z wielkim zdziwieniem. Okazuje się, że historia tego miasteczka wcale nie jest tak bardzo znana wśród mieszkańców Dolnego Śląska. Czasem ktoś tam coś skojarzy, że jakiś browar, ale bez świadomości, że jest tam o wiele więcej, tego wszystkiego, czego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Pozostałość zabytkowego, zaniedbanego pałacu czy fabryki kuje w oczy. Jest brzydka, szara. Tak, jak modernistyczne budynki i blokowiska. To razi, razi tak bardzo, że najlepiej jest zburzyć, zrównać z powierzchnią ziemi, grając na nosie konserwatorom i polskiemu prawu. A jak się nie da zburzyć, to najlepiej zamalować. Albo zakleić. Będzie ładniej, kolorowo. Razi też pusta przestrzeń, na przykład taka w górach. Trzeba ją zapełnić.
Natomiast zupełnie nie razi ilość kolorowych, krzykliwych bannerów. Reklamy i ulotki na elewacjach i słupach. Nie rażą wille z minaretami obok kostek a’ la Gierek. Nie razi coraz mniejsza ilość godzin poświęcona w szkole na zajęcia plastyczne. Nie razi nic co jest tandetne, czego jest w nadmiarze. Może dlatego, że jest wszędzie, że przykryło całe miasta, więc gdy zdarzy się jakiś fragment przestrzeni, po prostu estetyczny, to razi w oczy i trzeba upodobnić go do całej reszty.

Można pisać o systemach zarządzania przestrzenią miejską. Można powoływać się na ustawy, zbiory dokumentów prawnych. Można podpierać się ideą zrównoważonego rozwoju i Nową Kartą Ateńską. Można. Ale i tak nic to nie zmieni. Każdy element przestrzeni (nie mówmy, broń Boże o przestrzeni, jak o całości) zamyka się tak naprawdę w dwóch antonimach: ładne/brzydkie, podoba się/nie podoba się. Filip Springer w “Wannie z kolumnadą” nie pozostawia złudzeń: dopóki nie weźmiemy odpowiedzialności za przestrzeń miejską, dopóki nie będzie nam po prostu na niej zależeć, dopóty nasze podwórka, domy, ulice, miasta będą wyglądały tak, jak teraz, czyli: ładnie/brzydko. Z naciskiem na to drugie.

Pozostałość zabytkowego, zaniedbanego pałacu czy fabryki kuje w oczy. Jest brzydka, szara. Tak, jak modernistyczne budynki i blokowiska. To razi, razi tak bardzo, że najlepiej jest zburzyć, zrównać z powierzchnią ziemi, grając na nosie konserwatorom i polskiemu prawu. A jak się nie da zburzyć, to najlepiej zamalować. Albo zakleić. Będzie ładniej, kolorowo. Razi też pusta...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

W centralnej części Warszawy znajduje się cmentarz, którego nie widać. Ukryty w fundamentach i murach architektonicznej utopii, osiedla-pomnika, nie tyle przypominający o tym, że istnieje, co wskazujący na czyjąś nieobecność.

Muranów. Spójne powojenne założenie urbanistyczne, które miało stać się funkcjonalną śródmiejską dzielnicą mieszkaniową opartą na koncepcji jednostki sąsiedzkiej. Czerpiące z przedwojennych wzorców awangardowych, wbrew pierwotnym planom architektów, wbite w ideologiczny kostium doktryny realizmu socjalistycznego w sztuce. Powstałe w części dawnej dzielnicy żydowskiej. Jedyne takie osiedle w skali światowej. Dosłownie, powstałe na gruzach i z gruzów getta.

“Stacja Muranów” Beaty Chomątowskiej jest taka, jak sam Muranów. To wielowarstwowa, wielowątkowa mozaika splatająca historie ludzi dawnych i współczesnych, których historie w jakiś sposób zaczepiły się o Muranów. Są tam opowieści o mieszkańcach Dzielnicy Północnej; o ludziach getta; o tych, którzy wyrównywali gruzy po jego budynkach; o architektach, dla których ta pusta przestrzeń była wyzwaniem i szansą. Wreszcie o jego współczesnych mieszkańcach; ludziach, których Muranów fascynuje.

To także opowieść o gettcie i miejscu po nim, gdzie bohaterami są ulice i budynki, te które już nie istnieją i te, które na stałe wpisały się w miejski krajobraz. Książka Chomątowskiej to z jednej strony reportaż, literatura faktu, z drugiej emocjonalny przewodnik po ludzkich historiach i doświadczeniach różnych stron.

Autorka zadaje w swojej opowieści tak naprawdę jedno pytanie: czy wiesz, w jakim miejscu mieszkasz i jak się z tą wiedzą czujesz? Każdą dzielnicę, nawet tą zrównaną z ziemią można odbudować, ale aby żyła, nie stała się architektonicznym widmem, potrzeba ludzi. Ale jak mieszkać na cmentarzu?

Chomątowska opowiadając o historii Muranowa pokazuje związek między miejscem a człowiekiem. Zwraca uwagę na to, jak często jesteśmy nieświadomi tego, co nas otacza. Patrząc przez pryzmat codzienności, prozy życia nie dostrzegamy układów, rytmów. Może tylko czasem, gdzieś podświadomie, słyszymy, co mówi do nas przestrzeń publiczna, gdy czujemy się w niej dobrze lub źle. Ale często nie wiemy, dlaczego. Układ ulic, funkcje budynków, zastany porządek rzeczy tak często i tak bardzo są dla nas oczywiste. Oczywistość jest najbardziej oślepiająca. A przecież Muranów nie pojawił się w próżni. To miasto w mieście i miasto na mieście, po którym krążą legendy o żydowskim złocie ukrytym pod domami, w którego gruntach wciąż są obecne pozostałości dawnych piwnic. Osiedle, w którego cegłach są ludzkie kości, bo na tym terenie nigdy nie została przeprowadzona ekshumacja. To osiedle, które celowo zostało wzniesione na warstwach gruzu, celowo nieotynkowane, by przypominać o Zagładzie.

“Stacja Muranów” to spacer po tak dobrze znanym a nie znanym wcale. To oswajanie przestrzeni i historii. Szukanie i ustanawianie własnych znaczeń. To zderzenie skrajności, które harmonijnie współistnieją na Muranowie. Osiedlu niedokończonym, niedokreślonym, tkwiącym trochę w zawieszeniu, niedopowiedzeniu, wciąż budującym swoją tożsamość. To zderzenie skrajności, które harmonijnie współżyją na Muranowie. Życie vs śmierć. Pamięć vs zapomnienie. Przeszłość vs teraźniejszość. Obok siebie, nierozłączne. To też zderzenie z przekonaniem, że wszyscy, którzy tam mieszkają, znają historię miejsca, na którym powstało osiedle i że każdy żyje tym w swojej codzienności. Otóż nie.

Nie można myśleć o tym na co dzień odprowadzając dziecko do szkoły czy parząc herbatę w kuchni. Nie można o tym myśleć kupując ziemniaki na obiad i malując ściany łazienki, wyprowadzając psa na spacer czy zjeżdżając zimą na sankach.

Nie można, bo by się zwariowało.

Nie można też o tym nie pamiętać. Nie mieć świadomości.

Mieszkańcy Muranowa to jedyna społeczność lokalna Warszawy, która zapytana w badaniach, z czym utożsamia się najbardziej: swoim osiedlem, miastem, krajem, jako pierwsze wskazywała osiedle. Bo pomimo tragedii, która się tu zdarzyła, Muranów ma w sobie światło, zieleń, powietrze. To mikrokosmos, w którym jednak żyje się dobrze.

Beata Chomątowska w swojej nielinearnej fabule odrywa z Muranowa kolejne warstwy. Warstwę dzielnicy żydowskiej, warstwę getta, modernistycznej utopii i oazy robotniczego szczęścia. Obdziera go trochę z magii i tajemnic. Odczarowuje ze stereotypów i miejskich legend. Ściąga z niego maskę ukazując ludzką twarz. Pozwala zrozumieć jego charakter.

Muranów to miejsce, gdzie przeszłość i teraźniejszość żyją obok siebie, będąc bardziej ze sobą powiązanymi niż wszędzie indziej. Trzeba dać miejsce jednemu i drugiemu, a to może otworzyć kolejny rozdział dla Muranowa.

W centralnej części Warszawy znajduje się cmentarz, którego nie widać. Ukryty w fundamentach i murach architektonicznej utopii, osiedla-pomnika, nie tyle przypominający o tym, że istnieje, co wskazujący na czyjąś nieobecność.

Muranów. Spójne powojenne założenie urbanistyczne, które miało stać się funkcjonalną śródmiejską dzielnicą mieszkaniową opartą na koncepcji jednostki...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Nie mogłam się doczekać przeczytania tej książki i miałam w stosunku do niej wysokie oczekiwania. Nie dość, że zostały spełnione, to książka zdecydowanie je przerosła. Ale mogę być skrajnie nieobiektywna, bo do wartości architektonicznej tych "źle urodzonych" przekonywać mnie nie trzeba. Zachwyca wydanie książki, a także język, jakim jest napisana. Każdy kolejny rozdział to niesamowita historia, opowiadana z wielkim wczuciem się w specyfikę tamtych lat. To nie tylko historie budynków ale i ich ojców i matek - architektów. Wciąga od pierwszego zdania i trzyma do ostatniej kropki. Czyta się ją jedynym tchem - w moim przypadku jeden dzień. Nie jest to bezkrytyczne spojrzenie na architekturę tamtych czasów, nie jest też tak, że po przeczytaniu "Źle urodzonych" nagle wszyscy zaczną się tą architekturą zachwycać. W moim odczuciu książka pomaga zrozumieć, a to zrozumienie, może sprawić, że zaczniemy dostrzegać coś więcej niż powszechne opinie o brzydocie i brudzie, wyburzaniu wszystkiego, bo "nie pasuje". Okazuje się bowiem, że powodem narzekania na te budynki, nie są wizje architektów - bo one w swych założeniach były dobre. Problem stanowią normy PRL-u i wszystkie te działania, które miały miejsce po 1989 roku: brak szacunku dla miasta i tkanki miejskiej, wpychanie do niej wszystkiego, jakby była nieskończenie rozciągającym się workiem, który jest w stanie bezkolizyjnie przyjąć wszystko. W efekcie mamy rozerwane tkanki miejskie, zaśmiecone przestrzenie, pusty błękit wielkiej szyby, falujące bannerem pstrokate targowisko kultury instant obłożonej styropianem i dotknięte pastelozą.
Filip Springer opowiada o czasach, w których przy projektowaniu przestrzeni odnoszono się do niej i do człowieka z szacunkiem. To książka o trudnym pięknie - trudnym, bo nieoczywistym.Książka warta przeczytania, nie tylko przez znawców i zwolenników, ale także laików i przeciwników.

Nie mogłam się doczekać przeczytania tej książki i miałam w stosunku do niej wysokie oczekiwania. Nie dość, że zostały spełnione, to książka zdecydowanie je przerosła. Ale mogę być skrajnie nieobiektywna, bo do wartości architektonicznej tych "źle urodzonych" przekonywać mnie nie trzeba. Zachwyca wydanie książki, a także język, jakim jest napisana. Każdy kolejny rozdział to...

więcej Pokaż mimo to