-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać263
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik14
-
ArtykułyMamy dla was książki. Wygraj egzemplarz „Zaginionego sztetla” Maxa GrossaLubimyCzytać2
Biblioteczka
2024-04-22
2023-07-19
W roku 2022 na drogach w Stanach Zjednoczonych zginęło prawie 43 tysiące osób. Niewiele mniej w roku 2021. Zdecydowana większość wypadków dotyczy sytuacji kolizji i karamboli, ale wśród ogółu znajduje się ten mały odsetek, w których giną piesi. Gdy weźmiemy pod uwagę tylko śmiertelność pieszych, rocznie na ulicach ginie ich średnio 19,2 na milion mieszkańców. (Odsetek śmiertelnych wypadków z udziałem pieszych w Polsce to ponad 20). W ciągu dnia na ulicach Stanów zostaje zastrzelonych średnio 316 osób. W wyniku morderstw, masowych strzelanin, interwencji policji i samobójstw. Biorąc pod uwagę powyższe dane statystyczne oraz łącząc fakty, odsetek osób ginących pod kołami samochodów na ulicach USA w wyniku udanych prób samobójczych musi być tak mały, że praktycznie niemierzalny i uznawany za bardzo rzadki przypadek.
Reacher nie wierzy w przypadki. Wierzy jednak w sprawiedliwość. I siłę uderzenia swojej pięści. Wie, że stojąca na przejściu dla pieszych kobieta nie mogła zupełnie świadomie i z własnej woli rzucić się pod nadjeżdżający autobus. Nie ważne, jak bardzo na rękę jest to miejscowej policji, to się po prostu nie zdarza. Wyglądający na niefortunny wypadek doprowadza naszego byłego wojskowego do sieci wzajemnych powiązań i koneksji, niezamykających się nawet w granicach jednego Stanu. Zaczyna się od Gerrardsville w Kolorado w siedzibie Minerwy – organizacji świadczącej usługi penitencjarne, a kończy (jeżeli można tak powiedzieć) w stanie Missisipi, w więzieniu w Winson.
Powieść, tak samo jak wspomniane więzienie Winson stanowi punkt wyjścia i w zasadzie ostateczny cel podróży trzech postaci, dla których bracia Child postanowili stworzyć odrębne wątki. Skoro to nadal cykl o Reacherze, to chcę czytać o Reacherze. Pan Lee przyzwyczaił mnie do tego, że nawet jeżeli wplata w swoje powieści inne wątki, to są one zgrabnie połączone z Reacherem właśnie. I jakkolwiek dałoby się wyjaśnić sens owianego tajemnicą wątku Lva Emersona w „Bez planu B”, tak postać Jeda – zawieszonego w wiecznej podróży dzieciaka, który chce poznać swojego ojca - już niekoniecznie. Odnoszę wrażenie, że gdyby wątek z Jedem wyciąć, powieść absolutnie niczego poza objętością by nie straciła.
Próby eksperymentowania braci Child wychodzą chyba niezbyt na dobre całemu cyklowi. Przebiegły, wielki, myślący zawsze kilka kroków wprzód były żandarm zostaje nagle poddany próbie czasu i dążąc za współczesnym dopasowaniem, mam wrażenie, że coś naszemu Reacherowi zostało zabrane. Nie wiem czy to rezultat zaproszenia do kontynuacji cyklu Andrew Childa, ale coś musi być na rzeczy, skoro to właśnie wspólnie z bratem pisane powieści uchodzą za te mniej lubiane. Nie tylko przeze mnie.
Wracając do „Bez planu B”, Lincoln potrafił zawsze doskonale wyważyć postać Reachera, dzięki czemu faktycznie rozwalał on łby oprawcom, ale zawsze w granicach realizmu. Nawet jeżeli w niektórych przypadkach pewne zbiegi okoliczności mogły wyglądać na zbyt naciągnięte, nadal w głowie pojawiało się „autousprawiedliwienie” w postaci: „ej, przecież mogło się tak zdarzyć, to nic nadzwyczajnego”. „Bez planu B” wygląda pod koniec trochę jak „Z planem B, C, D i tak do Z”, ponieważ to co się tu dzieje mocno przekracza wspomnianą granicę realizmu. Reacher to nie marvelowy Hulk, nie jest postacią o nadprzyrodzonych zdolnościach, któremu zawsze sprzyjają zbiegi okoliczności, a tak to tu trochę wygląda.
Do reacherowego cyklu mam ogromny sentyment. „Bez planu B” mimo iż ma sporo elementów, do których można się śmiało przyczepić, chyba nie zniechęciło mnie jeszcze na tyle, żeby rzucić powieści o znanym i lubianym żandarmie w kąt. Aczkolwiek nie jestem pewien, czy dalsze historie w takiej formie jak ta nie przybliżą mnie do niechętnej realizacji tego planu.
W roku 2022 na drogach w Stanach Zjednoczonych zginęło prawie 43 tysiące osób. Niewiele mniej w roku 2021. Zdecydowana większość wypadków dotyczy sytuacji kolizji i karamboli, ale wśród ogółu znajduje się ten mały odsetek, w których giną piesi. Gdy weźmiemy pod uwagę tylko śmiertelność pieszych, rocznie na ulicach ginie ich średnio 19,2 na milion mieszkańców. (Odsetek ...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-06-20
Halo? Ja pytam gdzie jest dalszy ciąg tej Asimovowej space opery? Ci źli zostali ukarani, Ci dobrzy zostali nagrodzeni, to co było do wyjaśnienia, zostało wyjaśnione (albo przynajmniej zrozumiane) co prawda książka nie kończy się żadnym cliffhangerem, ale jestem ciekawy co nowego u Linganejczyków, Rhodyjczyków, Tyrannejczyków, no i oczywiście u naszego ziemskiego rodzynka Farilla, nawet jeżeli ta historia miałaby być żmudna i nudna. W końcu „Gwiazdy jak pył” do najlepszych powieści Asimova nie należą. Sięgając po pierwszy tom, myślałem, że cały cykl Imperium Galaktycznego łączy nie tylko podwalina pod Fundację, ale również wątek fabularny. „Prądy przestrzeni” to zupełnie odrębna historia przedstawiająca losy nieznanych wcześniej bohaterów z akcją ograniczoną zaledwie do dwóch planet i niewielkiej przestrzeni dookoła każdej. Całość nadal utrzymana w konwencji space opery z wątkiem kryminalno-detektywistycznym i osadzona w początkach kształtowania się tytułowego galaktycznego imperium.
Powieść rozpoczyna dialog pomiędzy pewnym ziemskim kosmoanalitykiem, a… no właśnie. To, z kim rozmawia ów Ziemianin stanowi jedną z głównych zagadek i jeżeli sami nie domyślicie się kim jest rozmówca (nie jest to wbrew pozorom takie trudne), spokojnie, Asimov na końcu Wam to zdradzi. Dwaj mężczyźni rozmawiają w jednym z miejscowych oddziałów Międzygwiezdnego Biura Kosmoanalizy na temat jakichś badań sugerujących nadchodzące zniszczenie jednej z planet. Jak się później okazuje, nie jest to jakaś przypadkowa nic nie znacząca pusta planeta, ale Florina – jedyne w kosmicznej przestrzeni źródło kyrtu, z możliwością jego uprawy i już samo to stawia ją w hierarchii wartości na dosyć wysokiej pozycji. Planeta ponadto jest zamieszkana przez miliony (o ile nie miliardy) Florińczyków, którzy pracując niewolniczo przy uprawianiu wymienionego wcześniej surowca, nawet nie marzą o buncie, gdyż to jedyne życie, jakie znają. Pracują i żyją tak od pokoleń po to, aby sarkańskim rządcom zapewnić dobrobyt. Kiedy okazuje się, że lada chwila planetę-skarbiec może trafić szlag, a wraz z jej wybuchem życie stracą miliony istnień, wypadałoby podjąć jakiekolwiek działania zapobiegawcze. I do tego dąży wspomniany na początku akapitu Ziemianin – Rik. Nie wiemy w zasadzie, czy Rik to jego prawdziwe imię. Jego tajemniczy rozmówca po dość krótkiej wymianie zdań używa na nim psychosondy – urządzenia wymazującego pamięć. Nasz pozbawiony pamięci bohater po przywróceniu świadomości budzi się właśnie na Florinie…
Ten tom jest lepszy od poprzednika. A skoro poprzednik już sam w sobie był dobry, wiele dopowiadać nie trzeba. Mimo zaawansowanej technologii i skoku czasowego w przód tak znacznego, że nawet ciężko nam sobie to wyobrazić, niektóre zjawiska wydają się być niezmienne od zarania dziejów. I tak, jak w „Gwiazdach jak pył” mamy styczność z ożenkiem w celu strategicznym i politycznym, mniej z miłości, bardziej z przymusu, tak w „Prądach przestrzeni” życie zwykłego szarego Florińczyka zdaje się niewiele znaczyć wobec wielkiego pragnienia komfortu rządzącej klasy panów. Piątka Wielkich Posiadaczy podzieliła Florinę tak, aby każdy dostał mniejszy bądź większy kawałek tego kyrtowego tortu, którym ma zarządzać, cichaczem knując jak powiększyć zysk.
Książka jest na tyle cienka, żeby udało się ją przeczytać w ciągu dnia nawet tym najwolniej czytającym, a jednocześnie na tyle gruba, aby zmieścić treść w sposób satysfakcjonujący. Mimo iż teoria tytułowych prądów w rzeczywistości w praktyce bierze w łeb, tu brzmiała całkiem sensownie. Czekam cierpliwie na "Kamyk na niebie" – trzecią i na to wygląda, że ostatnią część cyklu. Będę mógł wtedy dumnie powiedzieć, że jedna z moich półek podtrzymuje całe Imperium Galaktyczne.
Halo? Ja pytam gdzie jest dalszy ciąg tej Asimovowej space opery? Ci źli zostali ukarani, Ci dobrzy zostali nagrodzeni, to co było do wyjaśnienia, zostało wyjaśnione (albo przynajmniej zrozumiane) co prawda książka nie kończy się żadnym cliffhangerem, ale jestem ciekawy co nowego u Linganejczyków, Rhodyjczyków, Tyrannejczyków, no i oczywiście u naszego ziemskiego rodzynka...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-04-29
Żyjemy w czasach, w których potrzeba nam bohaterów. Mimo iż w ogóle na nich nie zasługujemy, potrzebujemy ich z każdym dniem bardziej. Niekiedy zwykłe szaraki muszą ubrać pelerynę i stać się bohaterami. Dla swoich rodzin, dla rodzin sąsiadów z osiedla, dla całych dzielnic, miast i państw. A to potwierdza tylko moją hipotezę. Potrzebujemy bohaterów. Potrzeba nam kogoś, kto weźmie na barki odpowiedzialność za sprawy, których nam nie chce się ruszać.
Z tematem pedofilii jest troszkę jak z sąsiadem patoalkoholikiem. Niby słyszymy co jakiś czas, że jest głośno za jego drzwiami, trochę śmierdzi jak przechodzi, jeśli ktoś cierpi to jego ofiary, nie on sam. Ale nikt z sąsiadem nic nie zrobi bo albo się go boi, więc woli unikać. Albo udaje, że nie słyszy „bo przecież nie ma pewności czy te krzyki dobiegają akurat z jego mieszkania”, prawda?. Nawet kiedy smród jest nie do zniesienia to „dlaczego ja mam się tym zajmować? Przecież cały blok też to czuje”. I cały blok cierpi. Można zgłosić sprawę na policję, ale przecież ów sąsiad może powiedzieć, że to nie on pił, nie on się awanturował i wróci na stare śmieci po krótkim czasie. Skoro zatem nawet władza zdaje się być bezradna, trzeba wziąć sprawy we własne ręce. Ale najpierw pasuje pozbyć się tej części kręgosłupa moralnego, która odpowiada za wahanie. Następnie bez wahania przystąpić do hierarchizacji społeczeństwa w myśl człowieczeństwa. Kto je cały czas posiada, a kto przez postępowanie je utracił. W świecie, w którym sprawiedliwość zanika, a jej mgła jest interpretowana w zależności od punktu siedzenia, potrzeba kogoś, kto potrafi ją wymierzać.
Kimś takim wydaje się być Wiktor. Za dnia historyk w jednej z warszawskich szkół, w nocy tytułowy kastrator. Mieszka sam, co ma swoje „plusy dodatnie” w myśl wypełniania nocnych wyzwań, oraz „plusy ujemne” w myśl wychowywania nastoletniej córki – Weroniki, owocu związku, który kończy się rozwodem. Poznajemy go w momencie robienia użytku z okładkowego urządzenia.
Krótkie zdania, zero zbędnych słów, prosty przekaz, mimo, że trudny temat. Historia opowiadana z perspektywy pierwszej osoby, dlatego jeszcze łatwiej jest nam wejść w buty Wiktora, chociaż zdecydowanie bardziej intryguje oglądanie akcji oczyma kastratora. Książka składa się z kilkudziesięciu rozdziałów, z których kilka nie dotyczy Wiktora. Autor przedstawia w nich okrucieństwa, jakich dopuszcza się główny antagonista. Ta książka, mimo niewielkiej objętości jest ciężka. Ciężka od treści przekazanej w bardzo dobry sposób. Ciężar nie spada jedynie na głównego bohatera, ale na naszych czytelniczych barkach również jest odczuwalny. Pan Leszek ma smykałkę do pisania i dobrze, że w Polsce powstają takie pozycje, jednak wolałbym, żeby w tej płaszczyźnie nie miał źródła inspiracji ani szerokiego poletka do popisu. Zło się jednak rozprzestrzenia i jak widać ma całkiem dobrze. W wyrazie cZŁOwiek zdaje się być niejako zakorzenione. Takie książki dają do myślenia. Wciąż wiele osób nie zdaje sobie sprawy z poważnych rzeczy. Książka może rzucić nieco światła na temat, który od lat i tak już jest wystarczająco oświetlony. Dlaczego zatem ludzie wciąż noszą ciemne okulary?
Kastrator to topór obosieczny. Obrzydliwa opowieść o tym jak chęć zmiany świata, bardzo szybko zmienia nas samych. Niestety (albo stety) na naszą niekorzyść.
Żyjemy w czasach, w których potrzeba nam bohaterów. Mimo iż w ogóle na nich nie zasługujemy, potrzebujemy ich z każdym dniem bardziej. Niekiedy zwykłe szaraki muszą ubrać pelerynę i stać się bohaterami. Dla swoich rodzin, dla rodzin sąsiadów z osiedla, dla całych dzielnic, miast i państw. A to potwierdza tylko moją hipotezę. Potrzebujemy bohaterów. Potrzeba nam kogoś, kto...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-04-29
Z książkami (przynajmniej w moim przypadku) jest tak, że na dany gatunek muszę mieć odpowiedni do niego nastrój, ochotę, stworzyć klimat, wtedy wsiąkam w fabułę. Dlatego w zimny deszczowy wieczór sięgnę raczej po coś mrocznego, w ciepły letni poranek po coś lekkiego i przyjemnego. Na przeczytanie „61 godzin” Childa czekałem kilka lat. Jako, że akcja toczy się w wielkiej zimowej zawierusze, czekałem na taką samą (albo chociaż zbliżoną) za oknem. Margrave odwiedziłem jakoś latem ponad 10 lat temu. Pewnie słońce pasowało mi jakoś do tych czystych uliczek, równo przystrzyżonych żywopłotów i ogólnej miasteczkowej sielanki. To było moje pierwsze spotkanie z „Poziomem śmierci”, choć nie pierwsze z twórczością Childa. Dziś miałem okazję go sobie odświeżyć.
Phillip Pullman, sięgając pierwszy raz po jedną z powieści o Reacherze miał nadzieję, że jest to książka, której po prostu nie będzie musiał przestawać czytać. Pierwsza rzecz, na jaką zwrócił uwagę to energia i precyzja języka autora.
„Krótkie, mocne zdania bez czasowników, niemal jak didaskalia w scenariuszu filmowym”.
Opis czegokolwiek w książkach z tego cyklu jest dokładnie taki, jakiego potrzebujemy. Bez jednego zbędnego słowa. Trafne, szybkie nakreślenie istoty danej sytuacji, mimo iż krótkie, dostarcza informacji nie tylko na temat fabuły, ale odkrywa również kawałek po kawałku naszego bohatera. Reacher to wielkie inteligentne bydle, które ma przyjazne usposobienie. Przynajmniej do czasu, kiedy ktoś nie naruszy jego wewnętrznego spokoju. Ponieważ jednak świat zawiera całkiem sporo zła, Reacher ma dosyć często okazję się wykazać. Nie mylmy go w żadnym wypadku z komiksowym superbohaterem. Jego czytelne i stanowcze rozumowanie prowadzi prawie zawsze do niepodważalnych wniosków. Nie biega w masce i pelerynie, nie szuka problemu i nie zbawia świata. Nie ma ponadto prawa jazdy, litości dla złoczyńców, dokumentu ze zdjęciem, skrupułów, stałego miejsca zamieszkania ani osób na utrzymaniu. Ma za to Srebrną i Brązową Gwiazdę, Medal za Wzorową Służbę, Medal Żołnierza, Legię Zasługi, Purpurowe Serce, trochę gotówki, szczotkę do zębów w kieszeni i dwie pięści, których lubi używać. Zazwyczaj wtedy, kiedy nie ma broni palnej.
Co nasza ponad 100 kilowa góra mięśni robi w takim spokojnym miasteczku jak Margrave? Przejeżdżając przez stan Georgia postanawia pójść w ślad za Blind Blake’m – kultowym ślepym gitarzystą. Dlaczego? Bo może. Bo chce. Bo odkąd żyje, nie ma żadnych bliżej sprecyzowanych planów. W mieście wita go pech. Dlaczego? Bo może. Bo chce. I ten (w przeciwieństwie do Reachera) odkąd Reacher opuścił żandarmerię Armii USA, podejrzanie często ma wobec niego plany. W miasteczku dochodzi do serii morderstw. Tuż po znalezieniu pierwszych zwłok, Reacher jako główny podejrzany, rzekomo przez kogoś widziany w złym miejscu w złym czasie, zostaje aresztowany, następnie wsadzony na weekend do więzienia stanowego. Ma okazję zagłębić się w historię przesadnie pięknego Margrave i tym samym być może komuś pomóc, lecz z niej od razu nie korzysta. Cała sprawa staje się dla niego bardziej interesująca dopiero w momencie odkrycia powiązań z nią drugiego z Reacherów – jego brata.
Nie sposób nie zwrócić uwagi na filmową okładkę tej pozycji. Nadal widzimy oklepanego u Childa dobrze zbudowanego mężczyznę, odwróconego tyłem do czytelnika i kawałek drogi, po której zmierza. Tym razem stoi znacznie bliżej i nie jest już anonimowy, jak bywało to na okładkach poprzednich powieści. To Alan Ritchson. Wreszcie odpowiednia osoba wcielająca się w postać Reachera na małym ekranie, a nie jakiś malutki Tom Cruise... (swoją drogą polecam serial bardzo).
Tej, jak każdej innej powieści Childa nie mam zamiaru dawać mniej niż 10 w skali ocen. Reacherowi się to po prostu należy.
Z książkami (przynajmniej w moim przypadku) jest tak, że na dany gatunek muszę mieć odpowiedni do niego nastrój, ochotę, stworzyć klimat, wtedy wsiąkam w fabułę. Dlatego w zimny deszczowy wieczór sięgnę raczej po coś mrocznego, w ciepły letni poranek po coś lekkiego i przyjemnego. Na przeczytanie „61 godzin” Childa czekałem kilka lat. Jako, że akcja toczy się w wielkiej...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-05-16
Załóżmy, że macie takiego znajomka, który robi super smaczną pizzę. Pizza jest tak dobra, że możecie mieć pełne brzuchy, a i tak będziecie się nią obżerać bez opamiętania. Znajomek będzie Was nią raczył za każdym razem, kiedy go odwiedzicie i, o dziwo przez kilkanaście lat się Wam to nie znudzi. Wiecie, że pizza za każdym razem będzie tak samo dobra, mimo, że składniki mogą się odrobinę różnić. Idealna konsystencja ciasta i sos, który trafia w Wasze kubki smakowe tak celnie, jak Robin Hood z łuku do celu. I nagle po tych kilkudziesięciu latach znajomy zaprasza Was na pizzę, którą zrobił… wraz ze swoim młodszym bratem. Jaka jest Wasza reakcja? Cieszycie się na myśl, że będziecie mieć okazję do spróbowania czegoś nowego?
Jesteście źli, że braciszek może wszystko popsuć?
Załóżmy teraz, że ten znajomek to Jim Grant, znany zdecydowanie bardziej pod pseudonimem Lee Child, a pizza, która tak nieziemsko raczy nasze podniebienia to seria książek o przygodach Jacka Reachera. W moim przypadku nie muszę czytać, żeby wiedzieć, że to, co wymyślił poczciwy Lee, kupi mnie w stu procentach. Przebrnąłem przez dziewięćdziesiąt procent jego twórczości i żadnej pozycji nie oceniłbym choćby na dziewięć. Wszystkie to pełnoprawne i zasłużone dychy. Powieści w takim właśnie stylu chcę czytać. I nagle przychodzi taki Andrew Child ze swoim powiewem XXI wieku, który zabiera się za wspólne ze starszym bratem pichcenie tej Reacherowej pizzy, a ja w pierwszym momencie mam przerażoną minę, bo za chwilę zostanie prawdopodobnie popsute to, co przez całe moje życie było niesamowicie smaczne… Powoli próbuję, następnie zjadam pół praktycznie od razu. Druga połowa to już formalność. „Strażnik” okazał się smaczny i choć nie mogę przyznać, że to stary dobry Child, jakiego pamiętam np. z Poziomu śmierci, czy 61 godzin, to taki powiew świeżości i wejście Reachera w XXI wiek ma sens i nawet mi się podoba.
Tym razem naszego blisko dwumetrowego byłego majora żandarmerii wojskowej Armii Stanów Zjednoczonych spotykamy, kiedy w Nashville próbuje powiesić właściciela jednego z barów tak, aby nie uszkodzić sufitu. Reacher donikąd nie zmierza ale też nic go nie trzyma w danym miejscu dłużej niż kilka tygodni. Wyposażony w nieco gotówki, kartę bankomatową i szczoteczkę do zębów łapie okazję i jedzie w kierunku Pleasantville. Bez celu. Liczy na to, że mają tam kawiarnię. Reacher lubi kawę. I tłuc bezmyślnych osiłków. A ma ku temu okazję podczas udaremnienia próby porwania jednego z tutejszych mieszkańców. Nie lubi zostawiać nierozwiązanych spraw, zwłaszcza tych, w które niechcący się wplątuje. Ma doświadczenie w ich rozwiązywaniu i potrzebne narzędzia w postaci intelektu pozwalającego stąpać dwa kroki przed wrogiem oraz… mocnych predyspozycji fizycznych. Rusty Rutherford – niedoszły porwany to informatyczny specjalista, znienawidzony przez ludzi po tym jak rzekomo doprowadził do cyberparaliżu całego hrabstwa podczas nieudanego cyberataku. Kiedy zastanawia się nad tym czy uda mu się przeżyć jeszcze kilka dni, żeby oczyścić swoje imię z wszelkich zarzutów, Reacher rozważa kto kryje się za próbą porwania. Nawet on nie zdaje sobie sprawy z tego jak daleko zło się rozgałęzia i ile tajemnic skrywa jeszcze miasteczko o dziwnej nazwie.
W „Strażniku” bardzo dużo się dzieje. Kiedy wydaje nam się, że poznaliśmy już książkowych złoczyńców, ci mnożą się i mnożą wg hierarchii. Dno okazuje się tylko jednym z wielu den w tej pogmatwanej sprawie, a osiem stworzonych przez Rutherforda serwerów to wierzchołek góry lodowej, którą po trochu Reacher odkrywa. W pewnym momencie uwaga czytelnika zostaje odwrócona prawie całkowicie w kierunku narodowościowych zgrzytów i przenosi go w czasy sprzed pierwszej wojny światowej. Książkę od poprzedniczek odróżnia wspomniany przeze mnie wcześniej krok w XXI wiek. Reacher po raz pierwszy zajmuje się sprawą, której nie rozumie. Chociaż przyjdzie mu tu używać komórki, postęp technologiczny to zdecydowanie nie jego konik. Od tego całego cyber bełkotu ma jednak ludzi, z którymi współpracuje. Może się zatem zająć przewidywaniem wrogich ruchów i łamaniem kości.
Powieść kończy kilka stron wywiadu z autorami. Bracia w swoich wypowiedziach nie trzymają się granic pisanej twórczości, ale chętnie poza nie wychodzą. Opowiadają o różnicy wiekowej, o wspólnym dorastaniu, o tym, kto jest większym kawolubem, a na pytanie jaka przyszłość czeka Jacka Reachera, zgodnie krzyczą:
„to zależy od czytelników, jak zwykle. Oni zamawiają, my dostarczamy!”
Zamawiam więc tego więcej!
PS: Tak, porównałem cykl o Reacherze do pizzy! Na swoją obronę mam to, że The Times twórczość Childa przyrównał do bombonierki!
Załóżmy, że macie takiego znajomka, który robi super smaczną pizzę. Pizza jest tak dobra, że możecie mieć pełne brzuchy, a i tak będziecie się nią obżerać bez opamiętania. Znajomek będzie Was nią raczył za każdym razem, kiedy go odwiedzicie i, o dziwo przez kilkanaście lat się Wam to nie znudzi. Wiecie, że pizza za każdym razem będzie tak samo dobra, mimo, że składniki mogą...
więcej mniej Pokaż mimo to
Jestem po przeczytaniu trzech z czterech pozycji napisanych przez Childa z bratem. Nie jest chyba tajemnicą, że stary dobry Lincoln jedynie sygnował te powieści swoim nazwiskiem, a cały piekielnie dobry cykl o blisko dwumetrowym żandarmie przechodzi swój bliski zmierzchowi okres przekazywania autorskiej pałeczki. Z twórczością Pana Lee Childa jest trochę tak, jak z graniem na konsoli z o wiele młodszym bratem. Jeżeli nie chcemy, żeby nam popsuł frajdę z rozgrywki, a z jakiegoś powodu musimy z nim grać, niech to robi najlepiej na odłączonym padzie. W szerokim gronie zwolenników opinii na temat spadku jakości cyklu o Reacherze w momencie przekazywania pałeczki Panu Andrew nie jestem bynajmniej sam. Ten odgrzewany kotlet, który zawsze, bo już od 24 tomów smakował wybornie, nagle się przejadł, ponieważ zaczął smakować inaczej. Po prostu kto inny zaczął go przyrządzać. W ten schemat wpisuje się czwarta napisana wspólnie (czy na pewno wspólnie?), a dwudziesta ósma ogólnie książka braci Child pt. „Sekret”. Jaki sekret ukryli przed nami autorzy i czy dane będzie nam je poznać? W sumie tak. I to już praktycznie na początku powieści.
Mamy rok 1992. Stany Zjednoczone. Dwie siostry w akcie bezmyślnej zemsty oraz sukcesywnych, usilnych próbach dotarcia do prawdy o swoim ojcu mordują naukowców, zamieszanych w tajny rządowy projekt realizowany w Indiach 23 lata temu. Zdegradowany ze stopnia majora Jack Reacher aktywnie służy w armii. Ten Reacher, którego znamy z większości powieści nie interesowałby się raczej sprawą, która go nie dotyczy. Ten Reacher z „Sekretu” interesuje się, ponieważ zainteresował się tym Departament Obrony Stanów Zjednoczonych. Ten sam Departament w związku z powyższym tworzy grupę śledczą, której potencjalnym celem jest zdemaskowanie oprawców oraz zapobieżenie śmierci kolejnych naukowców, a w której skład wchodzi agentka FBI, agent CIA, przedstawiciel Departamentu Skarbu oraz przedstawiciel armii… Reacher właśnie.
Powieść przeczytałem w kilka dni, a zazwyczaj takie „Czajldy” czytam w kilka godzin, do jednego dnia maksymalnie. Dlaczego? Chyba troszkę mi zabrakło Reachera w Reacherze i szybko traciłem zainteresowanie kontynuacją. „Sekret” to jedna z niewielu powieści, z cyklu, w której więcej i intensywniej czytamy o antagonistach niż o wielkim wojskowym wymierzającym im sprawiedliwość, zatem jako pisany przez Andrew Childa zupełnie nowy cykl, luźno związany z Jackiem, czytałoby się to lepiej niż jako pełnoprawna dwudziesta siódma kontynuacja jego przygód. Wielka szkoda, że nie dostaliśmy więcej Reachera w Reacherze, zwłaszcza, że panowie Childowie zdecydowali się już na osadzenie powieści w czasach jego służby w żandarmerii, a tego czasu akcji w całym cyklu jest niezwykle mało.
Na niezbyt chlubną uwagę zasługuje prostoliniowość w myśl skreślania przez oprawczynie kolejnych nazwisk z ich listy śmierci. Czy to nie nazbyt oczywiste, że tym, który cokolwiek wie na temat tajnego indyjskiego Projektu 192 okaże się ten ostatni do skreślenia?
Mimo, że Sekret odwrotnie do „Umrzeć próbując”, „Elity zabójców”, „61 godzin” i dwudziestu kilku pozostałych powieści, nie wywołał tego choćby chwilowego stanu, w którym robi się zimno, oddech zostaje wstrzymany, bądź wręcz przeciwnie – przyspiesza, a wzrok wodzi po kolejnych linijkach tekstu z zatrważającą prędkością, to jestem w stanie wydobyć z niego pewne plusy. Historia całkiem dobrze przemyślana i jak na cykl o Reacherze to w sumie i pasująca. Zakończenie raczej nieprzewidywalne i jak to bywało w wielu poprzedniczkach – z dnem ukrytym pod innym dnem przeplatają się ostatecznie zwroty akcji. Da się nawet z tej pozycji cieszyć, ale to, w jaką stronę zmierza ulubiony przez wszystkich „Childfanów” prawie dwumetrowy, bezdomny, emerytowany czy wciąż aktywny wojskowy nie napawa optymizmem. Panie Andrew, proszę, stwórz Pan swój cykl. Reachera zostaw proszę w spokoju.
Jestem po przeczytaniu trzech z czterech pozycji napisanych przez Childa z bratem. Nie jest chyba tajemnicą, że stary dobry Lincoln jedynie sygnował te powieści swoim nazwiskiem, a cały piekielnie dobry cykl o blisko dwumetrowym żandarmie przechodzi swój bliski zmierzchowi okres przekazywania autorskiej pałeczki. Z twórczością Pana Lee Childa jest trochę tak, jak z graniem...
więcej Pokaż mimo to