cytaty z książki "Saturn. Czarne obrazy z życia mężczyzn z rodziny Goya"
katalog cytatów
[+ dodaj cytat]
Och, z jaką odrazą patrzymy na swoich rodziców, kiedy zmieniają się w wyleniałe, niesyte bestie, popsute mechanizmy, cieknące naczynia.
Ach, z jakim niezrozumieniem patrzymy na nasze dzieci, kiedy widzą w nas wyleniałe, niesyte bestie, popsute mechanizmy, cieknące naczynia.
Wielkie apetyty i mizerna wola, oto z czego nas uszyto.
Motto: " Powiedz mi, kto wymyślił ojca, i pokaż mi gałąź, na której go powiesili" R.M
Być przez całe życie niekochaną - to jeszcze trudniej niż być przez całe życie niekochanym.
Chciałbym, żeby dziadek był moim tatą, a tata kimś obcym, kogo mija się na placu i myśli się: jaki smutny człowiek, takiego to lepiej dobić, żeby się dłużej nie męczył.
Patrzyłem na niego w kołysce i kiedy zaczynał chodzić. Gdzie ty się pchasz - mówiłem mu cicho albo powtarzałem sobie w głowie - gdzie ty się pchasz, głuptasku? Naprawdę chcesz się wpakować w to bagno, w ten kierat, w którym ojciec zatruwa syna, syn - wnuka, wnuk - prawnuka, a każdy na inny, bardziej wymyślny sposób; czy naprawdę chcesz przedłużać tę linię cierpienia?
Umiał sobie zaskarbić podziw naprawdę wszystkich, bez wyjątku. Czy można sobie wyobrazić coś obrzydliwszego?
Ale ja nie byłem chory. Po prostu w dwudziestym piątym roku życia poczułem, że nie jestem wcale człowiekiem, tylko drewnianą marionetką, a nitki przywiązane do moich ramion, łokci, dłoni, kolan i stóp, do moich powiek i warg, zostały odcięte i leżą na podłodze jak długie, martwe pasma włosów.
Bycie mną było wystarczająco męczące, żeby jeszcze zajmować się czymkolwiek innym.
La Beata, bestia wcielona, stara duena, która wszędzie widziała diabła, zasuszona, z twarzą białą, jak posypaną różowym pudrem, chodzący artretyczny trup, drobiący kroczki pod suknią, jakby była powolną, nakręcaną zabawką.
Nie było dobrego słowa, którego by o sobie nie powiedział.
Po domach chodzą bojówki, które niszczą wszystkie nielegalne książki.
Nie ominęła ich chyba żadna z przykrości, jaką jeden siedmiolatek może wyrządzić drugiemu na szkolnym dziedzińcu.
Czy widzieliście kiedyś tokującego cietrzewia, czy może raczej: głuszca? Jak nadyma się, stroszy, unosi głowę wysoko, rozkłada ogon, nie ma pojęcia, co się dzieje dookoła, skupiony tylko na sobie, bo przecież nie na jakiejś samicy, która jest, w gruncie rzeczy, przypadkowa? Jeśli tak, to widzieliście mojego ojca.
Są sprawy, o których nie sposób mówić. Można o nich tylko malować.
Zrobił się marudny, jak to zdrowiejący mężczyzna.
Wtedy zrozumiałem, po co mamy duży dom. Duże domy są po to, żeby się unikać.
Jak łatwo się odbiera. Wszędzie dookoła ktoś komuś czegoś odmawia, z czegoś wydziedzicza, czegoś pozbawia: w zbiegowisku – zegarka, uciętego zgrabnym ruchem, w trybunale – wolności, w łóżku, w skłębionych prześcieradłach - wianka, taki jest porządek świata.
Kalectwo to obcość. Człowiek, który stracił rękę, to wcale nie ten sam człowiek co przedtem, tylko że bez ręki. To człowiek, który w miejscu ręki ma brak ręki, zupełnie nowy narząd, na który nie wolno patrzeć, o którym nie należy wspominać. Żeby nie sprawiać przykrości. Bo tak jak w ciele wyrósł brak ręki, tak i w duszy w miejsce czegoś wyrósł brak czego, organ bolesny, jątrzący, tkliwy.
Jakby za sztalugą stał nie obleśny staruch, śliniący się do młodej kobiety, majstrujący jej dzieci, spocony, głuchy jak pień, ale jakiś zbawca, mag, do którego chodzi się po radę.
Łamago, niedojdo, niechluju, klucho – mówią – nierobie, skulidupo, pasożycie, leniu śmierdzący, impotencie, słabeuszu, mimozo, amebo – mówią – wariacie, malarzu, który nie namalował ani jednego obrazu, staruchu, śmierdzielu – mówią – pomyłko, śmieciu, niedorobku, wypierdku.
Widziałem płonące miasta i kobietę z nogami przywiązanymi do dwóch palików, jak rozpłataną maciorę, na której kładło się pięciu, dziesięciu, piętnastu, aż ostatni rozciął ją pałaszem od piersi do podbrzusza.
W owym czasie prawie już nie rozmawiałem z Gumersindą, jak to małżonkowie.
Każda z nich wie, że miał je wszystkie, tę raz tylko, tę wielokrotnie, noc po nocy, tę zdybał jeszcze w locie, zrzucił z ożoga i na własny ożóg nabił, tę wcisnął w błoto i tak wyłomotał w strugach deszczu, że aż do dzisiaj ją swędzi na samo wspomnienie, tamtą zdybał w klasztornej celi, inną w karnawałowym pochodzie – kwiknęła tylko pod maseczką, kiedy zadarł jej spódnicę.
Baby, baby mu było trzeba, żeby sam się w babę nie przemienił, a on ani na dziwki nie chodził, ani nie gustował w panienkach równych sobie stanem.
Mówią, że pięknie jest zestarzeć się we dwoje. Czy piękniej robaczywieje się i parszywieje w towarzystwie niż samemu?
Szliśmy korowodem z kościoła do domu, w radości, a jej łzy kapią z oczu - no, myślę sobie, tej nieszczęśnicy to nic nie uratuje. Nic, tylko płakać: ze smutku płakać, z radości płakać, ratuj się, kto może, bo potoniemy.
Och, z jakim niezrozumieniem patrzymy na nasze dzieci, kiedy widzą w nas wyleniałe, niesyte bestie, popsute mechanizmy, cieknące naczynia. W środku jesteśmy nadal młodym chłopakiem z ambicjami, który jedzie do wielkiego miasta z jednym tylko zawiniątkiem; jesteśmy młodą, niebrzydką dziewczyną, która mówi sobie: Och, życie, jeszcze zobaczymy, kto kogo!
Zbieraj się, staruchu, mówiłem sobie, już nie porypiesz na tym łez padole, jednej kreski nie postawisz, jednego karczocha nie zasadzisz.