cytaty z książki "Absalom, Absalom!"
katalog cytatów
[+ dodaj cytat]
To było wszystko. Albo raczej nie wszystko, bo nigdy nic nie jest pełne, wykończone; nie sam cios przecież sprawia nam cierpienie, lecz te rozwlekłe, ciągnące się później następstwa ciosu, te śmieci, które się po nim walają i które trzeba uprzątać, wymiatać z progów rozpaczy.
...człowiek wywiera sobą takie małe wrażenie na świecie. Rodzi się człowiek i próbuje wywrzeć wrażenie; sam nie wie dlaczego, ale wciąż i wciąż próbuje. Rodzi się jednak w tym samym czasie, co mnóstwo innych ludzi, jest z nimi zespolony, więc te wszystkie jego próby są takie, jakby poruszał rękami i nogami przy pomocy sznurków jednocześnie przywiązanych do rąk i nóg innych. I tamci inni też próbują, i też nie wiedzą dlaczego, nie wiedzą nic z wyjątkiem tego, że te sznurki wzajemnie sobie przeszkadzają.
Wystarczyła fotografia oglądana ukradkiem, cichutko (moje dzieciństwo, zamiast nauczyć mnie miłości, nauczyło mnie takiego podkradania się po cichu i bardzo mi się to przydało; zaiste bardziej, niżby mi się przydała miłość).
...kobiety kierują się honorem i dumą prawie we wszystkim, tylko nie w miłości.
Rodzi się człowiek i próbuje wywrzeć wrażenie; sam nie wie dlaczego, ale wciąż i wciąż próbuje.
Czy może kobiety nie są aż tak skomplikowane i po prostu uważają, że każdy ślub jest lepszy niż brak ślubu, a uroczysty ślub z łotrem jest lepszy niż cichy ślub ze świętym.
z oczami pełnymi nawet nie bólu, tylko bezradnego niezrozumienia.
Bo kiedy ciała dwa się dotykają jest w tym dotknięciu coś, co unicestwia, jak nożem ostrym przecina skręcone i powikłane przewody myślenia, gestów i czynów, jakie nakazuje nam przyzwoitość; znają to dobrze zarówno wrogowie, jak i kochankowie, i to właśnie każe jednym i drugim dotykać ciała – tej twierdzi, zamkniętego ośrodka prawdziwej jaźni kochanka czy wroga – to, w czym zawiera się jego „Ja jestem”: nie duch, nie dusza; umysł jest płynny i nieopisany; każdy może go ująć i określić w każdym zakątku przyciemnionych sieni tego ludzkiego ziemskiego mieszkania.
I wobec pewnych wydarzeń jak wryci zatrzymujemy się niby przed szybą, nienamacalną, lecz mocną zaporą, patrząc, jak wszystkie tych wydarzeń skutki toczą się, toczą w bezszelestnej próżni, bledną, znikają – i oto ich nie ma, a my w bezruchu, w bezsile, bezradni pozostajemy, trwamy w jednym miejscu tej samej śmierci; tak było ze mną.
Te lat dwadzieścia zwą mym całym życiem, bo najwidoczniej dla jakiejś przyczyny, której się niebu wyjawić nie chciało, mym przeznaczeniem było życie skończyć w pewne wiosenne popołudnie kwietnia lat temu z górą już czterdzieści trzy, bo przecież tego, co ciągnęłam później, nie mógłby już nazwać życiem nikt.
Wracali przeobrażeni na podobieństwo człowieka z samej tylko rozpaczy i litości.
(...) los układa się na człowieku jak jego ubranie, jak ten surdut, który mógł, kiedy był zupełnie nowy, pasować na tysiąc mężczyzn, a przecież po pewnym czasie noszenia leży dobrze już tylko na tym, kto go nosi, i cały, czy to będzie rękaw, czy to będą wyłogi, jest surdutem właśnie tego, a nie innego człowieka (...).
Owszem. Może my obaj podchodzimy do tego tak jak ojciec. Może nic nigdy nie zdarza się tylko jeden raz i nic nigdy nie jest ostatecznie skończone. Może żadne zdarzenie nie jest nigdy czymś jednorazowym, tylko rozsuwa się jak zmarszczki na wodzie, kiedy wpada w nią kamyk, i te zmarszczki, te kręgi rozsuwają się coraz dalsze, coraz szersze na stawie połączonym wąską wodną pępowiną z jakimś drugim stawem zasilanym przez ten pierwszy. I niech sobie ten drugi staw ma inną temperaturę wody, inną cząsteczkowość widzenia, odczuwania, pamiętania, niech nawet inaczej odbija bezmiar niezmiennego nieba, to przecież nieważne: wodne echo kamyka, chociaż jego wpadania w wodę staw nawet nie zauważył, i tak roznosi się po wodzie tymi początkowymi kręgami, rozbrzmiewając nieuciszalnym rytmem pierwszego plusku”.
I że matka leży teraz obłożnie chora, chociaż, jak ogólnie uważano w miasteczku, powalił ją nie tyle fakt zrujnowania tego małżeństwa, ile sam wstrząs wywołany przez wkroczenie rzeczywistości w jej życie.
I że matka leży teraz obłożnie chora, chociaż, jak ogólnie uważano w miasteczku, powalił ją nie tyle fakt zrujnowania tego małżeństwa, ile sam wstrząs wywołany przez wkroczenie rzeczywistości w jej życie.
Ellen oczywiście wiedziała o tym wszystkim tyle co ciotka, to znaczy nic; a zresztą one obie, nawet gdyby były jasnowidzące i mogły widzieć generalną próbę dalszych wydarzeń, zanim je zainscenizował czas, i tak by nie uwierzyły.
W ofierze całopalnej złożyć oburzającego męża i niepojęte dzieci, żeby z popiołów zmartwychwstali już tylko jako cienie; uciekła wreszcie ta Ellen w świat czystego złudzenia, gdzieś, gdzie poza zasięgiem wszelkiej krzywdy, poruszała się, żyła.
Nie mógł tego powiedzieć, rozumiesz – ten chłopak zaledwie dwudziestoletni, ten chłopak, który odwrócił się od wszystkiego, co znał i związał swój los z tym jedynym przyjacielem – z tym kimś, kogo później miał zabić, o czym wiedział już owej nocy, kiedy razem odjeżdżali. Tak samo jak wiedział, że usłyszał od ojca prawdę, musiał też wiedzieć, że jest z góry na to skazany, że po to się urodził – właśnie po to, żeby Bona zabić.
Oto oni, a przecież czegoś tu brak; są jak wzór chemiczny, ekshumowany z owej zapomnianej komody – ekshumowany starannie, bo papier jest stary i pożółkły, i już się rozpada: pismo wyblakłe, prawie nie do odczytania, a jednak pełne znaczenia, dobrze znane z kształtu liter i treści, więc możemy odcyfrować symbole lotnych i wrażliwych sił; zestawiamy je razem we właściwych proporcjach, ale nic się nie dzieje; odczytujemy je ponownie, wpatrując się żmudnie, w skupieniu, żeby się upewnić, czy o czymś nie zapomnieliśmy, czyśmy nie zrobili żadnego błędu w obliczeniach; i znów zestawiamy je razem, i znów nic się nie dzieje: widzimy tylko te słowa, te symbole, same kształty, cienie kształtów nieodgadnione i pogodne na rozdętym tle straszliwego krwawego niepowodzenia ludzkich spraw.
Na widok tej twarzy zatrzymałam się jak wryta (nie moje ciało: ciało biegło naprzód; ale ja sama, to głębsze istnienie, dane nam wszystkim istnienie prawdziwe, wobec którego ruch kończyn jest tylko lichym, spóźnionym akompaniamentem, jak amatorska zbyteczna przygrywka zbyt wielu różnych naraz instrumentów nie w takt melodii).
Zatrzymałam się jak wryta w tym ogołoconym hallu, ze schodami (także już bez dywanu) wznoszącymi się w mroczną górną sień wśród echa nie tyle słów moich i kroków, ile raczej nieodwołalnie straconego tego Co-Byłoby, echa, które nawiedza wszystkie domostwa i zamknięta ściany wzniesione ludzką ręką nie dla ciepła, nie dla schronienia, ale po to, by ukryć przed wzrokiem ciekawego świata ciemny labirynt, przez jaki przechodzą owe prastare, a wieczyście młode mamidła dumy, nadziei, ambicji (tak, i miłości też).
Więc wróciłam do domu i minęło pięć lat, a potem usłyszałam echo strzału, wbiegłam na te koszmarne schody i zastałam…
Jej życie i moje życie są po to, żeby istnieć w kręgu twojego życia i żeby twoim życiem się karmić.
Może dlatego, żeśmy to uważały za rzecz niewykonalną, chociaż wydaje mi się, że to było coś więcej: że istniałyśmy teraz w apatii nieomal będącej spokojem takim jak spokój ślepej i nieczułej ziemi, która snem nawet, marzeniem nie goni żadnej łodyżki kwietnej czy też pąka i w której nawet nie istnieje zazdrość o tę powietrzną, muzyczną samotność wystrzelających w górę świeżych liści karmionych przez nią.
Jakież to sumienie, którym tak frymarczyłeś, mogło ci zagwarantować wiarę w to, że jedyną monetą, za jaką można wykupić się od kobiety, jest sprawiedliwość?
Wtedy machnął ręką w sposób, którego, powiedział dziadek, wprost niepodobna opisać, jak gdyby zebrał w palcach wszystkie nieszczęścia i klęski całej ludzkości, zebrał je w szczyptę i cisnął za siebie przez głowę.
Po południu śmierć nadziei i miłości, po popołudniu śmierć dumy i zasad, i wreszcie po popołudniu śmierć wszystkiego z wyjątkiem tej dawnej, pełnej grozy i oburzenia niewiary, która jest we mnie jeszcze teraz po czterdziestu trzech latach…
Był źródłem rozpaczy: przeszywającej, wstrząsającej, straszliwej, beznadziejnej rozpaczy młodych, która czasem przybiera formę oburzenia.
Mózg przypomina sobie tylko to, co wymacają mięśnie: nic więcej, nic mniej, a wynikła stąd suma jest zazwyczaj błędna, fałszywa i godna tylko miana snu.
(czy tez może postaram się to Quentinowi powiedzieć, bo są pewne rzeczy, na wypowiedzenie których trzy słowa są już trzema słowami za dużo, a trzy tysiące słów są trzema tysiącami słów za mało, i to właśnie jest jedna z takich rzeczy. (…) albo też mogłabym odsunąć te trzy tysiące słów i powtórzyć Quentinowi tylko: „Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego?” – tylko to pytanie, które wciąż sama sobie zadaję, którego słucham już prawie od pięćdziesięciu lat).
A potem jakaś cząstka mojej istoty poszła spać (tak, tak, wzięła świecę z mocnej, ani trochę nie drżącej ręki i pomyślała: „Ona nie wylała ani jednej łzy”, po czym w ponurym lustrze zobaczyła moją własną twarz i pomyślała: „Ty też nie”).