cytaty z książki "Dziennik pisany później"
katalog cytatów
[+ dodaj cytat]
Pragnąłem wracać do miejsc, które się nie zmieniają. Żeby wszystko czekało na mnie jak zastygłe. Chciałem powracać do własnych uczuć, tak jak powraca się do pierwszej miłości. Nigdy się to nie udawało, ale zawsze próbowałem.
Z jakiegoś powodu przeszłość wyglądała lepiej niż teraźniejszość. Można ją wysprzątać i pokazywać.
Wiedzieli, że najlepsza opowieść musi mieć niejasny, a zarazem narkotyczny początek.
Nareszcie wolni. Bez lęku. Z aparatami. Lud postkolonialny. Jednak najbardziej udręczony nie przez obcych, tylko przez swoich i przez całe stulecia. Teraz robił jednorazowe zdjęcia w jednorazowych butach. Wytatuowany i posypany jakimś błyszczącym badziewiem. Polska. Zmartwychwstała.
To podstawa patriotyzmu: żeby można było wyjechać w każdej chwili i z oddali patrzeć na cień ojczyzny. Jak się wznosi nad krajem i rozpościera niczym atomowy grzyb. Patrzeć na to z oddali i wiedzieć, że tam jest. Że będzie, kiedy wrócisz. Te wszystkie zapachy, zgęstniałe wonie, stężałe wyziewy ziemi i rzeczy od samego dzieciństwa, od narodzin, gdy się pierwszy raz tym zaciągnąłeś. Grochów, Mazowsze i Podlasie. Sztach. Między Małkinią a Bosforem. Przez przełęcz Dujawa w dół, ku śródziemnomorskiemu zlewisku, dalej od lesistego, omszałego, zatęchłego cienia północy. Żeby patrzeć z oddali i sprawdzać, jak daleko sięga. Mój kraj. Mój biedny, opuszczony kraj. Wszystkie kraje są opuszczone, ale mój najbardziej. Jadę na południe, by widzieć to tak wyraziście jak w proroczym śnie. Z Preszowa, z Miszkolca, z Budapesztu, z Belgradu patrzeć, jak na północnym horyzontem podnosi się gigantyczny majak kraju. Niczym Godzilla. W koronie, w płaszczu purpurowym, w złotych butach na obcasie. Im dalej, tym, tym większy i starszy. Przedwieczny kłębiasty stwór. Po to się jedzie jak najdalej. Na koniec kontynentu, na skraj lądu, na brzeg wód, żeby patrzeć jak cię ściga cień. Na Bałkany. Do krainy śmierci, żeby wspominać niewinność ojczyzny, żeby wspominać jej dziewictwo.
Wiem, że jestem jak hiena. Przyjechałem już po wszystkim. Przyjechałem na gotowe. Muszę tylko uważać na ostrzeżenia o minach. Zbieram jakieś resztki. Przyjechałem, gdy już nikt nie przyjeżdża. Jeszcze tylko urzędnicy i trochę wojska.
Samotnik nie ma szans. Samotność to choroba, samotność to obłęd.
Ulice należały do nich i wypełniał je smród płonących śmieci, odór gnijących baranich flaków. Podzwaniali złotymi łańcuchami, siedząc wśród śmietników. Natomiast w domach, tam gdzie było królestwo kobiet, panował porządek, czystość i schludność(...) Natomiast tam gdzie zaczynał się świat mężczyzn od razu zaczynał się burdel. Jakby bezbrzeżnie gardzili rzeczywistością. Jakby wszystko poza nimi samymi było czymś w rodzaju niedopałka albo smarka. Siedzieli w tych podrabianych butach włoskich alfonsów, w tych pedalskich lustrzankach, siedzieli na skraju rynsztoka i nie przychodziło im do głowy, żeby coś z tym smrodem zrobić.
Albania to zmęczenie. Nie można odpocząć, ponieważ nigdy nie jest się samemu. Nawet w klimatyzowanym, cichym, pustym hotelu samotność jest pozorna, bo myśl zajmuje właśnie ona, Albania. Jej faceci, jej smród, pradawność, piękno, jej istnienie i jej obłęd. W Bajram Curri albo w Kukes nie możesz sobie powiedzieć: ,,Teraz będę myślał o czymś innym, na przykład o swoim dzieciństwie". To się po prostu nie uda. Przyjeżdżając do Albanii, możesz myśleć tylko o niej.
W tych stronach papież był Bogiem i tyle. Klękali przed nim i się modlili. Prawdopodobnie był kimś w rodzaju Chrystusa albo Ducha Świętego. Bóg Ojciec zesłał go Polakom na pociechę. Żeby byli dumni. Ponieważ zasłużyli na to. Po tych wszystkich latach udręki i poniżenia. Po tych Tatarach, Ruskich i Niemcach. Po tej zdradzie świata, który zostawił ich na pastwę. I dostali kogoś w rodzaju Syna Bożego, ale prawdziwego Polaka. Bez żadnych domieszek. I razem z Maryją Królową Polski wziął kraj w opiekę, tak jak niegdyś Pan wziął w opiekę naród Izraela. O tym opowiadał mi Licheń za każdym razem, gdy tam przybywałem.
W przyszłości też nic nie będzie, może tylko Matka Boska jak narzeczona bułgarskiego zapaśnika odzyska historyczną cielesność. Ale nawet jak nie będzie nic, to będzie to już nic dla wszystkich po równo.
Jechałem więc dalej, próbując dojść, co jest ze mną nie tak. Że to nie ma dla mnie żadnej siły. Że jak dotykam, to się od razu rozpada w pył. Może dlatego że miało uosabiać trwanie nie dla samego trwania, ale trwanie na przekór. Że istnieje nie dlatego, że istnieje, ale dlatego, że mimo wszystko. Że tak naprawdę istnieje na warunkach tego, który pragnie, by przestać istnieć. Taka jest ta filozofia trwania.
Wracałem do domu tysięczny raz z tym samym uczuciem, że jadę przez coś w rodzaju pustyni i muszę opowiadać historie, muszę przywołać obrazy, by nie zbłądzić, by dotrzeć do celu. Pod wielkim niebem, z tymi opowieściami, które są jak wątłe ognie w nocy na równinie, gdy wieje wiatr. Nic więcej nie mogłem zrobić. Nic.
Błąkałem się z nadzieją, że pomysł i plan odsłonią się w sposób naturalny. Że sens w końcu się objawi, ponieważ sens istnieje. Dlatego każdego roku wypuszczam się w podróż coraz dalej i dalej. Na koniec kontynentu, żeby zostawał tylko powrót. Męczyłem się i przeklinałem. Potem to wszystko wciąż mi się śniło.
Nie odczuwam żadnej wyższości. Czasami mnie tylko wkurwiają. Tak samo Polacy, Niemcy, jak Francuzi, jak bladzi Holendrzy podobni do tamtych na promie. Po prostu. Ale nigdy nie ciągnęło mnie do Holandii. Chociaż wielu uważa, że powinno. Że jak barany powinniśmy tam jeździć i się z tęsknym podziwem przyglądać. Albo kontemplować jako część wspólnego dziedzictwa. Akurat. Nic tam nie czuję.
Potem wsiadam i odjeżdżam. Ale moje myśli powracają tam każdego dnia. Nie są to jednak wspomnienia. To, co mi się przypomina, po prostu należy do mojego życia. Chociaż wsiadam i odjeżdżam. Bo niby gdzie jest ta granica, która oddziela twoje życie od reszty ? Koniec końców i tak wszędzie jesteś obcy. Przyjeżdżasz i odjeżdżasz.
Byłem dzieckiem ubóstwa i czułem się jak ślepiec w tym tłumie.
W maju o zmierzchu kładą się ciemnozielone cienie.
Za to kocham ten kraj, że potrafi z feudalizmu przejść w epokę postkonsumpcji, gdzie spełniają się wszystkie pragnienia, ale ukojenie nie nadchodzi nigdy.
Tyle lat błąkałem się, szukając duszy i tajemnicy tego kraju, i znajdowałem tylko smród niegdysiejszych trupów albo odwieczny import oraz małpiarstwo światowych myśli i mód. A tymczasem tutaj, dwadzieścia kilometrów od Konina, powstała Sagrada Familia Wschodu, Tadż Mahal mojej ojczyzny.
Wszyscy faceci jak żołnierze na przepustce. (…) Ulice należały do nich i wypełniał je smród płonących śmieci, odór gnijących baranich flaków. Podzwaniali złotymi łańcuchami, siedząc wśród śmietników. Natomiast w domach, tam gdzie było królestwo kobiet, panował porządek, czystość i schludność. (…) Natomiast tam, gdzie zaczynał się świat mężczyzn, od razu zaczynał się burdel.
Pięć, dziesięć tysięcy ludzi na wąskim pasku wybrzeża. Karuzele, diabelskie młyny, strzelnice, elektryczne autka, reflektory, Bałkany się bawiły. (…) Nikt się nie uśmiechał. Jakby wypoczynek był karą.
Jednak trzeba było mieć trochę nekrofilii we krwi, by puścić z dymem kawał własnego półwyspu. Przecież nikt nie był tutaj takim idiotą, by sądzić, ze wygra. Jakaś bezinteresowność tkwiła w tej rzezi. Europa się przyglądała, a oni mówili: >>Patrzcie, tak to się robi. Przypomnijcie sobie, bo powoli już chyba zapominacie <<.
Bogomiłowie mieli tutaj taką pozycję, jak katarzy w Langwedocji. Bośnia nie chciała być prawosławna, bo byłaby serbska, ani katolicka, bo stałaby się węgierska. Wolała swoją manichejską herezję. Czasami wydawało mi się, że manichejska herezja powinna być religią całych Bałkanów. (…) Rzym naprawdę bał się tej pociągającej herezji, która głosiła grzeszność całego widzialnego świata. Nie było lepszej religii dla tego nagiego, skalistego kraju.
Lud postkolonialny. Jednak najbardziej udręczony nie przez obcych. Tylko przez swoich i przez cale stulecia. Teraz zrobił jednorazowe zdjęcia w jednorazowych butach. Wytatuowany i posypany jakimś błyszczącym badziewiem. Polska”. (…) Mężczyźni w szortach za kolana i w plastikowych klapkach. Na ogol brzuchaci. Pomyślałem, że te klapki z plastiku powinny już dawno być na polskiej fladze.
Jednak trzeba było mieć trochę nekrofilii we krwi, by puścić z dymem kawał własnego półwyspu. Przecież nikt nie był tutaj takim idiotą, by sądzić, ze wygra. Jakaś bezinteresowność tkwiła w tej rzezi. Europa się przyglądała, a oni mówili: >>Patrzcie, tak to się robi. Przypomnijcie sobie, bo powoli już chyba zapominacie <<.
Do czego tęskniłem ja? Nie miałem marzeń. Wychodziłem z domu i wszystko było na miejscu. Cały ten kraj. Otwierało się drzwi i już się zaczynał. Moc i chwała rzeczywistości. Miał granice, ale wyobraźnia sięgała dalej. Do zimnej, smętnej Moskwy, do zrujnowanego Berlina, w głąb ziemi, po jej najdalsze zakamarki, gdzie zaczyna się kosmos.
Kruche to wszystko było, nieodparte na działanie czasu, pogody i ognia, a zarazem lekkie i łatwe w odbudowie w porównaniu z kamieniem. Nawet sady się przenosiło. Wykopywali wiosną młode drzewa i sadzili gdzie indziej. Pięć, dziesięć kilometrów dalej, w nowej ziemi, i się przyjmowały, rosły i potem mogłem w ich cieniu spędzać dzieciństwo.
Bo jednak trzeba mieć trochę nekrofilii we krwi, by puścić z dymem kawał własnego półwyspu. Coś było na rzeczy z tym całopaleniem kraju. Przecież nikt tu nie jest takim idiotą, by sądzić, że wygra. Jakaś bezinteresowność tkwiła w tej rzezi. Jakaś sztuka dla sztuki. Europa się przyglądała, a oni mówili: "Patrzcie jak to się robi. Przypomnijcie sobie, bo powoli już chyba zapominacie. Tak to się robi". To jest mememnto i za to powinniśmy być im wdzięczni. Znalazł się ktoś kto przypomniał sobie stare umiejętności.
Mieli wymrzeć jak skazany na zagładę gatunek. Ich wyzywająca obecność, ich kontemplacyjny styl życia, ich upodobanie do obserwowania, jak świat się pogrąża, zapada nieustannie w nieistnienie, to był cierń w oku przyszłości, i teraźniejszości. Świat miał być obietnicą. Którą zresztą nigdy się nie spełni.