cytaty z książek autora "Zbigniew Uniłowski"
- To nie jest powiedziane - odpowiada Zygmunt - że młodość ma być taka radosna. W młodości przecież szukamy dróg, obieramy sobie cel życia, stoimy przed tym, co nas czeka. Targa nami niepokój i trema przed wyjściem na tę wielką scenę. No a kiedy ma się już te artystyczne zamiary, to jeszcze bardziej się nękamy, bo a nuż cię los oszukał i nie masz talentu - tymczasem społeczeństwo patrzy na cię jak na darmozjada. [...] Nie, ta młodość, młodość... Nadużywa się tego słowa. Ta młodość nie jest wcale najpiękniejszym okresem życia - może raczej najważniejszym. Do dupy z tą niemożnością określenia samego siebie - jesteśmy jak chorągiewki na dachu.
Strasznie tu nędzne życie wiedziemy i nikt nie wie, co nas czeka. Przyczyn szukać należałoby w całym szeregu błędów naszych dygnitarzy, popychających kraj ku upadkowi.
dziewczyna była [...] wybredna i nikogo ze wsi nie chciała za męża. Za wsią, pod lasem, mieszkał gajowy, rudy i krostowaty dziad. Ona była na wychowaniu u bogatych chłopów, bo rodziców nie miała. Najprzystojniejszych chłopaków odrzucała. I wiecie co? Wyszła za tego gajowego. Po roku okazało się, że ten gajowy to jej rodzony ojciec. Ja to uważam, że u tej dziewczyny był taki podświadomy zew krwi. [...] Ciekawy wypadek, co? I wcale się nie rozwiedli, tylko żyli dalej, tylko wszyscy ich zawsze na języku mieli. [...]
- Pan zawsze wymyślisz coś nadzwyczajnego [...]
- [...] nie znoszę banałów [...]
- We łbie masz pan same śmieci i tyle.
- Wolę mieć śmieci niż pustkę.
życie nędznie się wlecze. Nic ciekawego, żadnej perspektywy, sama pustka i jałowizna. [...] za parę dni idę do wojska. [...] Co ja tam będę robił? Zgłupieję do reszty. Żebym miał chociaż cień zainteresowania, ale przeciwnie, mam nienawiść do całego militaryzmu. [...]
- [...] co ja bym dał, żeby móc pójść do wojska, żeby mieć tylko możność i siły do dźwigania karabinu. [...] miałem twoje przekonania, ale teraz ucałowałbym koniec kapralskiego buta, byleby tylko mieć prawo gonić po polach pod jego bezsensownymi rozkazami. A zresztą, [...] Może lepiej będzie skonać, niż tłamsić się na tym podłym świecie.
- Jadziu! Umarłaś?! - [...] spojrzałem na matkę: leżała nieruchomo i była blada. Sądziłem, że zemdlała. Nigdy nie wierzyłem w śmierć. Myślałem, że to bajka starszych - tak ciągle mnie okłamywali, że już w nic nie wierzyłem. Pobiegłem po wodę i chciałem pokropić nią twarz matki, ale babka wyrwała mi szklankę z ręki ze słowami: - Przecież to jej nic nie pomoże, a przerwie konanie. Spojrzała na mnie ze złością. Zawsze była skora do strofowania mnie, nawet w tak ważnej dla mnie chwili. Wybiegłem z domu i zapukałem w okno [...] księdza. [...] - Proszę pana [...] babcia prosi o książkę do nabożeństwa, bo ta nasza w domu jest za mała. - Dziecko [...] książka do nabożeństwa nie może być za mała. - Tak, ale mnie matka umarła - powiedziałem z dumą. [...] wróciłem do domu, przy zwłokach matki [...] zobaczyłem [...] palące się [...] gromnice. Babka, ciotka i służąca klęczały. [...] Serce moje uciskała ciężka złość. Wyszedłem z domu [...] i szedłem [...] przez łąkę, depcząc kwiaty. Wzbierał we mnie dziecięcy gniew [...] Jednocześnie rozkoszowałem się swą tragedią: oto tam leży trup matki, zgasłej przed godziną, a ja - sierota. Chciałem płakać, ale nie mogłem łez wycisnąć - przeciwnie, chciało mi się śmiać. Zdeptałem pszczołę wraz z kwiatkiem. [...] stanąłem nad brzegiem stawu [...] Rozebrałem się i wszedłem do wody po kolana: <
Potem szedłem za trumną matki i duma rozpierała mi pierś, że wszyscy patrzą na mnie ze współczuciem: jedyny syn.
Słusznie mówią Brazylianie: pomarańcza jest rano złotem, w południe srebrem, a wieczorem zgubą.
Poszedłeś na chrzciny dziecka i wyrzygałeś się w kołyskę?Obrzygać świeże dziecko,toż to po prostu granda
Po obu stronach drogi teren staje się coraz dzikszy, daleko ciemnieją posępne, obrosłe lasem wzgórza. Coraz częściej zrywają się spośród gałęzi drzew stadka, to znów po dwie i trzy papugi; wrzeszczą brzydko, trzepocąc szybko skrzydłami. Czasem przesunie się przed oczami masywny krzak banana z kiścią zielonych owoców. U końca tej kiści coś do złudzenia przypominającego serce, ciemnoczerwone, matowe. Serce ofiarne.
Pierwszy raz widziałem kawę w naturze. Taki krzak, sięgający mi do ramion, porusza w człowieku pewne myśli. Kawa stworzyła tutaj miasta i magnatów, kawa jest przyczyną upadków i wzniesień. Krzak ten wygląda delikatnie, ma drobne listeczki i czerwone owoce. Rozłupuję jeden taki owoc, prawda, jest kawa — dwie połówki.
Uroda natury brazylijskiej raziła mnie swym przesadzonym bogactwem i rozwydrzeniem barw, jak razić może niegustownie ubrana żona właściciela dwudziestu jatek mięsnych w jakimś mieście. Brakowało tu pejzażu, który by wzruszył połączeniem drzew, łąki i rzeki, ową delikatnością i umiarem barw, nastrojów, jaka cechuje sielskie widoki europejskie. Roślinność tutejsza, upojona chamskim dobrobytem, kłębiła się w tłocznym rozpasaniu, drzewo wrastało w drzewo, mchy, trzciny i paprocie do spółki z lianami nachalnie tłoczyły się wokół drzew, tworząc jeden wielki, skołtuniony matecznik. Słyszałem zachwyty o zachodach słońca. Dotychczas jeszcze ani razu nie widziałem solidnego widoku na ten temat. Zielska napęczniałe od nadmiaru soków, prażone złośliwą gorączką z nieba, wydzielały odurzające wapory, dalekie od tego, co nazywamy balsamicznym powietrzem. Na domiar, widok ten, który by pierwszego dnia mógł się nawet spodobać, powtarzał się bezczelnie i dowodził złego smaku. Tutaj doświadczyłem, że natura może nudzić.
Dla nas nie ma miejsca tutaj, jesteśmy za słabi. Nie mamy pożądań materialnych, jesteśmy romantykami. Tylko ten, kto chce i potrafi uczepić się maszyny, może żyć w dzisiejszych czasach. Gdzież jest, u diabła, duch i uczucie!
Pan co chce? Wybić się? – Wybije się pan d...ą o ścianę.
Rodziców się nie kocha, jak się nie kocha własnej ręki; rodzice to absolutna własność dziecka i odwrotnie.
Wszystko, co się pisze, jest dobre w trakcie roboty, później - nędza.
Panie,jak panu dam w ryło,to pana rodziony Lenin nie pozna