cytaty z książek autora "James Leo Herlihy"
...w dzisiejszych czasach wszystkie silne uczucia są podejrzane. Wszystkie dawne wartości mają teraz brzydkie kliniczne nazwy: wierność to obsesja, obowiązek to poczucie winy, a każda miłość jest tylko jakimś rodzajem kompleksu!
Czy jest coś o samotnych? Choć jedno słowo? Jest o ubogich duchem, o cichych, o miłosiernych, również o tych, którzy pragną sprawiedliwości. Pewnie, ze jest. Ale...-pochylił się do przodu, wciąż siedząc na łóżku oparł łokcie o kolana, splótł ciasno palce, tworząc grube iksy i wbił spojrzenie w Joego - nie ma ani wzmianki, ani jednej wzmianki o samotnych. A wiesz dlaczego? Bo nie ma błogosławieństwa dla samotnych. Pismo święte nie mówi, że są błogosławieni. Nie ma o tym ani słowa!
Okazuje się na przykład, że ludzie, którzy wciąż tylko mówią, jak bardzo spragnieni są czułości, naprawdę chcą być traktowani brutalnie. Nie wiedzą tylko, jak to powiedzieć. Nie chodzi mi ludzi, którzy pragną czułości, ale siedzą cicho. Mówię o tych, którzy paplają o tym nieustannie.Zapewniam cię, ze gdyby traktować ich życzliwie albo chociaż przyzwoicie, to by się pochorowali. Z drugiej strony nie można wobec nich stosować zwyczajnej przemocy, bo choć w rzeczywistości uwielbiają gwałt, to jednak są zbyt tchórzliwi, żeby poddać się temu, czego pragną. Człowiek musi być diabelnie czujny, żeby dawkować im wszystko po łyżeczce, nigdy nie nazywając rzeczy po imieniu. Nic nie może być po prostu tym, czym jest. Nawet kiedy czołgają się przerażeni u twoich stóp muszą myśleć, że to miłość. Więc czasami poklepujesz ich po głowie. Ale nie za często. A później udajesz, że tego nie było. Tak samo z brutalnością - nigdy za wiele. Obiecuj im ją wzrokiem i zadawaj drobne ranki. Głębokich nigdy.
Trzeba mieć tyci móżdżek, żeby wyrokować o tajnikach serca innego człowieka.
Gdzieś w sobie nosił świadomość, że jednostajność właściwie nie istnieje: można robić te same rzeczy, chodzić po tych samych ulicach i nawet trapić się tymi samymi sprawami, ale wewnątrz coś się zmienia, zmienia i zmienia, aż wreszcie nadejdzie chwila, w której zmiany się nagromadzą i uwidocznią. Wkrótce będzie wiadomo, że coś się wydarzyło, a własne życie stanie się nagle tak inne, że ledwie będzie można je rozpoznać.
Wiesz pan, co ja na to? Ja na to mówię: kurwa! I ja tu jestem szefem!
Gnida wyglądał jak oskubany kurczak, któremu przez całe życie trafiały się tylko najgorsze odpadki, więc wreszcie wywinął orła i dał za wygraną.
Raz przecież powziął w życiu plan, jeszcze w Houston, kiedy to postanowił zostać płatnym kochankiem-kowbojem i szukać szczęścia na wschodzie. I doprowadził plan do końca, został płatnym kowbojem-kochankiem i szukał szczęścia. Nie znalazł go tam, ale szukał - i o to właśnie chodzi. A teraz, tym razem, też może nie znajdzie dla siebie normalnego życia, ale do diabła, będzie szukał, uprze się, zaciśnie zęby i będzie szukał aż do śmierci.
Młodzi ludzie w pewnym wieku bardzo często spacerują koło wybranych miejsc. Jeżeli ktoś zawładnie ich sercem, a boją się wyznać swoje uczucie, przechodzą koło domu tej osoby pod różnymi wymyślnymi pretekstami, modląc się o cud. Albo przynajmniej jedno spojrzenie.
Zobaczył, jak na tysiące nieprawdopodobnych sposobów tracił siły, padał ofiarą wyzysku i oszustw. Każdy uśmiech kosztował go majątek, ilekroć skinął na zgodę komuś obcemu, wyciskano z niego bezcenną substancję. Jeżeli w jego obecności, w zasięgu jego zmysłów, tykał zegar, wiał wiatr albo obracało się koło, to siłą napędową była właśnie ukradziona mu w jakiś sposób energia.
Sally malowała się przy
lustrze nad umywalką. Prawie całą jej uwagę pochłaniały wtedy skomplikowane zabiegi
związane z usuwaniem z twarzy dwudziestu lat — i niewiele zostawało dla wnuka.
Wiedział, że chce stać się kowbojem, ale nigdy nie zapytał siebie, w jaki sposób zmieni to jego bytowanie. Istnieje legenda indiańska mówiąca, że raz w życiu młodzieniec widzi we śnie maskę; po przebudzeniu powinien wyrzeźbić taką samą by ją włożyć, gdy wkroczy na wojenną ścieżkę. Wtedy zwycięży.
(...) najwyraźniej miał w sobie coś, co wszystkich odstręczało od niego. Uczucie, wciąż czające się pod powierzchnią, że jest człowiekiem bez własnego miejsca na ziemi, kimś obcym nawet pod czerwono-granatową flagą swego kraju, nawet w mieście, w którym się wychował, było jednym z wielu, z którymi jego rozum nie potrafił się uporać.
Alkohol otworzył mu oczy i Joe zrozumiał pewną prawdę, dotychczas dla niego niedostępną: zawsze, nawet w najpiękniejszych chwilach, czai się gdzieś utajona brzydota, której człowiek się nie spodziewa. Nowa znajomość świetnie się rozwija - i nagle dowiadujemy się czegoś, co zmienia dotychczasową radość w żal i smutek.
Joe nie miał ani doświadczenia w tych sprawach, ani też wrodzonych predyspozycji. Co więcej - nie mógł się skoncentrować; zrozumiał smętny sens tego, co robi, poczuł, czego ten wieczór stanowi początek, ogarnęła go paraliżująca i ciężka jak ołów świadomość, że sukces jest tu prawdopodobnie czymś gorszym od niepowodzenia.
Podczas gdy myślał o stanie swych stóp, gdy rozważał, jakiej barwy jest niebo, i zastanawiał się od niechcenia, czy platforma jest brudna, narastało w nim przeświadczenie zbyt straszne, żeby mógł przyjąć je do wiadomości, że jest nikim, człowiekiem bez swojego czasu i miejsca, nic dla nikogo nie wartym.
Ale wciąż upojony był nową przyjaźnią z Gnidą Rizzo i w ciągu tych pierwszych tygodni nic nie wydawało mu się tak straszne jak myśl, że znów mógłby zostać sam. Choć uwolnił się już od lat osamotnienia i wkroczył w nowy czas, tamte lata wciąż istniały, rzucając cień na teraźniejszość niczym jakieś potwory ze złego snu, czarne, bezwzględne, gotowe pochwycić go w swoje macki i wciągnąć na powrót w głęboką, bezdenną samotność.