cytaty z książki "To, o czym się nie mówi. Szkice polityczne z lat 1946-1956"
katalog cytatów
[+ dodaj cytat]
Cywilizacja technokratyczna rozkłada ośrodki kulturotwórcze. Dążeniem jej jest "rozsmarować" kulturę mechanicznie na całą ludzkość. Ta tendencja wyraża się w podawaniu wytworów kulturowych jako czegoś gotowego do pospiesznej bezpośredniej konsumpcji. Kino i radio spełniają to zadanie. Pół biedy, póki są rozpylaczami humoru, choćby głupiego. Ale oba żerują (zwłaszcza kino) na starej prawdziwej kulturze. Spodlenie wyobraźni przez kino zaszło bardzo daleko. To urządzenie wyłapujące najtłustsze kawałki z przyrody, z historii, ze sztuki, żeby podlane sosem "sentymentu" i "patosu" markierów bilardowych z podrzędnych lokali podawać je tłumom na spożycie, jest wstydem epoki. Człowiek "zwykły" (zresztą "niezwykły" niewiele co od niego się różni) zna już tylko cezarów, herosów i świętych filmowych. Miłość stała się motywem wybitnie "kinowym". Piękno zastąpiła "fotogeniczność". Kiedy człowiek chce wyrazić swój zachwyt, mówi że było "pięknie jak w kinie". Ale kultura jest właśnie tym, co każdy własnymi siłami dla siebie zdobywa. Historia daje nam tylko skąpe a conto w postaci nałogów, zdolności widzenia, odczuwania przejętych od środowiska, odziedziczonych po przodkach. Gros roboty musimy wykonać sami. Nie ma gotowego chrześcijaństwa ani gotowego średniowiecza, ani gotowego renesansu, źródła książkowe dają tylko wskazówki, surowiec. My sami dopracowujemy się (albo nie) do mniej lub więcej bogatego chrześcijaństwa, średniowiecza, renesansu. Ten proces zdobywania kultury usiłuje się zastąpić przez spożycie jej "udostępnionych" dóbr w godzinach pomiędzy dozorowaniem maszyny a snem (dla ubogich) - nocnym lokalem (dla bogatych).
Nie trzeba być mocarzem wyobraźni, aby zrozumieć, w co obróciłaby się Europa wychodząca spod obucha trzeciej, na czysto przez Wielkie Demokracje wygranej wojny światowej. Europa wyzbyta swych najcenniejszych pomników cywilizacji, zdziczała w nędzy i głodzie, nagle stająca się obiektem amerykańskiej dominacji ekonomicznej. Jej schorzały organizm nie tylko przyjąłby wszystkie zarazki tego, co Amerykanie nazywają swoją cywilizacją, ale przyjąłby je jako objawienie. Nowa katastrofa, gorsza od wojennej, przeorałaby narody europejskie. Stalibyśmy się posłusznym stadem "odbiorców", dzikusów oszołomionych zabawkami dla dorosłych, którymi zarzucałby nas dobry Sam. Znana to rzecz, że upadek cywilizacji ma przebieg szybszy i łatwiejszy niż jej wznoszenie się. Co się specjalnie Polski tyczy, to myślę, że upadlibyśmy głębiej od innych narodów. Bo nie mamy żadnych tam, żadnych zabezpieczeń wewnętrznych przeciw inwazji barbarii dość przebiegłej, by zostawić nietkniętą naszą symbolikę narodową i nasze slogany. Reagujemy dopiero na brutalność. Najbardziej zabójcze działania prowadzone metodą bezbolesnych (ach, nawet przyjemnych jak tutaj) zastrzyków przyjmujemy z błogim uśmiechem. Myślę, że w tej okropnej sytuacji, od której niech nas i Europę Pan Bóg broni, bylibyśmy w awangardzie upadku.
Wartościowanie charakteru człowieka przesunęło się pod wpływem mechanizacji ku wynoszeniu ruchliwości, sprytu, rzutkości w wynajdywaniu i stwarzaniu koniunktur - jako cnót szczytowych. Kto z wiewiórczą zwinnością nie obraca się w biegnącym kole businessu, ten jest "nieżyciowy" i "do niczego" (to znaczy do większych pieniędzy) nie dojdzie. Przeciwnie, lada łobuz, któremu idą interesy, uchodzi w oczach swych współczesnych za osobę "serio", staje się człowiekiem "wpływowym" (kategoria, która wyparła dawne określenia "szanowny", "czcigodny" itp.). Nie ma tu żadnego nieporozumienia. Każda epoka ma tendencje całkujące i tępi wyjątki, które przeszkadzają. Epoka mechanizacji odsuwa je na margines życia jako "nieprzystosowane do rzeczywistości". Nie mogła wynieść na piedestał ani herosa, ani myśliciela, ani świętego, ani artysty. Otoczyła nimbem sławy ruchliwego durnia. Wszystko w porządku.
Tragedią dzisiejszego wieku jest to, że demokracja będąca wcieleniem kłamstwa, podjęła walkę przeciw Sowietom, które są wcieleniem przemocy. Nie Dobro walczy ze Złem, ale Zło rozbite na dwa wrogie obozy prowadzi walkę wewnętrzną. Czy to nie zapowiada zbliżającego się tryumfu Dobra?
Tylko nieprostymi rzeczami warto się zajmować.
Manifest komunistyczny, jedna z ksiąg kanonicznych marksizmu, jest równoceśnie "Manifestem burżuazyjnym". Widzi się jasno, jak dalece rodzinny jest spór, który wiodą obie strony. W burżuazji Marks wielbi odszczepieńców świata średniowiecznego; burżuazja, odrywając się od wspólnoty historycznej, zaczęła żyć własnym życiem. Rzuciła się na opanowanie handlu, w ogóle świata materialnego. Manifest bije czołem przed zdobywczością burżuazji. Z jakąż wzgardą wyraża się o świecie, który w starożytności budował piramidy, a w średniowieczu nikomu niepotrzebne katedry gotyckie. Dopiero porzucenie wszystkich wartości religijnych i historycznych jest wejściem na drogę prawdy i postępu. Spór syna z matką - komuny z burżuazją na tym polega, że matka nie umie utrzymać w ręku zdobytych dóbr; syn, bardziej trzeźwy, proponuje system skuteczniejszy. Ponieważ matka upiera się przy swoim, trzeba jej ukręcić głowę. Stanowczość leży w tradycji rodzinnej.
Bo ostatecznie jak nie z Niemcami, to z Rosją trzeba iść. Tego już chyba nauczyliśmy się mniej więcej. Czy nie widzą ci ludzie choćby tej rzeczy bijącej w oczy: bezmiar zjadliwej pogardy, którą zieje każdy Rosjanin, biały czy czerwony, dla Polaków jako narodu katolickiego (proszę poczytać Dostojewskiego)? Nienawiść na pozór paradoksalna, bo pomiędzy Kościołem zachodnim i wschodnim różnice są prawie wyłącznie liturgiczne, dogmat jest wspólny, jeśli pominąć drugorzędne sprawy interpretacji. A przecież każdy wie, że przy olbrzymich różnicach w treści religijnej pomiędzy katolicyzmem i protestantyzmem nie spotykamy, przynajmniej w dzisiejszym świecie protestanckim, niczego co by choć w części przypominało zapiekłą nienawiść prawosławia do katolicyzmu. Bo też Cerkiew prawosławna była potężnym narzędziem rusyfikacji i ekspansji politycznej carów, od Piotra I całkowicie im podporządkowaną, kiedy protestantyzm był i jest siłą międzynarodową i walczy tylko o światopogląd religijny.
Jako czysty impresjonizm należy uważać twierdzenie, że "Ameryka niesie wybawienie cywilizacji zachodniej". Nie, Ameryka niesie ideały barbarzyńskie, które mają tę jedną przewagą nad sowieckimi, że nie są krzewione metodami masowych mordów i prześladowań. Jeśli narody Europy same nie wyzwolą z siebie sił zdolnych zabezpieczyć dalsze życie naszej cywilizacji, możemy już dzisiaj napisać jej nekrolog. Burnham, Amerykanin wyjątkowo inteligentny, nazwał w swym artykule parokrotnie Amerykę krajem półbarbarzyńskim. Równocześnie jednak uważa, że Ameryka zdolna jest zabezpieczyć życie ideałom chrześcijańskim. Widać z tego, jak daleko sięga nieporozumienie. Ideał chrześcijański nie jest czymś, co można zabezpieczyć środkami materialnymi albo zwykłą tolerancją. Ideał chrześcijański jest określoną postawą człowieka wobec Boga, świata i bliźniego. Postawą trudną, na której zdobycie często życia nie starcza. Ale zostawmy w spokoju szczyty. Jeśli nawet przeniesiemy się na poziom chrześcijaństwa "przeciętnego", które w ciągu tysiącleci wypracowało pewne normy, to i tutaj Ameryka okaże się gdzieś tak daleko, że to już graniczy z sowietyzmem tak jak Alaska z Kamczatką.
To, co się potocznie nazywa demokracją, jest systemem rządów sprawowanych przez elity dzikie albo zamaskowane. Wiedzą o tym i demokraci, i antydemokraci. Kiedy podczas procesu Ludwika XVI ważyła się sprawa jego życia i śmierci, prawica zażądała odwołania się do ludu francuskiego. Natomiast ci wszyscy, którzy "walczyli o prawa ludu", "o sprawiedliwość dla ludu", oddali sprawę, jak zawsze kiedy rzecz jest serio, do rozstrzygnięcia elicie rewolucyjnej - Konwentowi.
Ale pozostańmy na chwilę przy dylemacie: mechanizacja albo powrót do epoki przedmechanistycznej. Dla mnie ten dylemat jest równoznaczny z innym: ludzkość nieszczęśliwa albo skretyniała. To drugie uważam za większe nieszczęście dla ludzkości niż nieszczęśliwość tout court. No i trzeba by jeszcze zbadać szczęśliwość tej skretyniałej ludzkości. Nie wierzę w nią, bo nie mogę połączyć pojęcia szczęścia z pojęciem upadku. Wygnano ze świata mądrość i piękno. Ale nie wprowadzono szczęścia. Prawdopodobnie dlatego, że nie może istnieć bez tamtych.
Rzeczywiście, czego my chcemy? Chcemy, żeby nam dali święty spokój. I za ten święty spokój gotowiśmy umrzeć w każdej chwili. Tylko że na to, aby mieć święty spokój, trzeba chcieć rzeczy stokrotnie większych i umieć po nie sięgać. Kto chce tylko świętego spokoju, ten nie zazna nigdy - świętego spokoju.
Trzeba ludzi nauczyć, że między jednostką i zbiorowością nie istnieje żaden stosunek hierarchiczny. Ani jednostka nie jest ważniejsza od zbiorowości, ani zbiorowość od jednostki. Życie realizuje się w jednostkach, przeto nie ma nic cenniejszego na świecie od życia ludzkiego. Ale w tym życiu jednostkowym tkwi jako element inherentny jego związek ze społecznością. Każde naruszenie interesu społecznego jest zamachem na życie jednostek ludzkich i odwrotnie. Człowiek zawsze żyje dla siebie, ale to życie dla siebie jest nie do pomyślenia poza zbiorowością. Tej zbiorowości nie trzeba się kłaniać i robić z niej bożyszcza, bo jej udział w życiu jednostek jest poręczony stokroć głębiej w samej strukturze bytu ludzkiego i kultury.
I faszyzm, i narodowy socjalizm niemiecki zawierały wiele cennych pierwiastków. Krytyka demokracji, stanowiąca punkt wyjścia obu doktryn, jest tak samo prawdziwa jak dziś jak w okresie rozkwitu obu totalizmów. Ale narodowy socjalizm i za nim podporządkowany mu faszyzm uległy degeneracji z przyczyny, której nie trzeba daleko szukać. Nazizm wzrósł poza łącznością z Kościołem katolickim. Wszystko, co rozwija się "poza" Kościołem, wielkimi krokami zmierza do ateizmu. Nie ma indyferentyzmu religijnego. Każde "nieliczenie się" z prawdami religijnymi jest już negacją tych prawd. Ledwie garść w kółko powtarzanych frazesów deistycznych dzieliło narodowy socjalizm od ateistycznego bolszewizmu. W praktyce oba systemy szły jednym torem, choć wyrosły z innego podłoża cywilizacyjnego. Jeśli demokracja liczbowa, system oparty na kłamstwie i szantażu, wciąż się jeszcze trzyma, ma to do zawdzięczenia wyłącznie zbrodniom ateistycznych totalizmów.
Wystarczy być antydemokratą, by zostać "faszystą". Dalszy podstęp "demokracji" polega na obarczeniu faszyzmu, który w porównaniu z niemieckim narodowym socjalizmem był humanitarny, wszystkimi zbrodniami nazistowskimi. Ta niedokładność jest dobrze pomyślana. Przyzwyczaja ludzi do łączenia pojęcia zbrodniczości z myślą antydemokratyczną w ogóle.
Demokracja liczbowa zakłada, że elita powołana do rządzenia wyskakuje z urny wyborczej w wyniku głosowania. Faszyzm uważa, że ta elita już jest i że nie potrzeba żadnego dodatkowego zabiegu, aby ją ujawnić. Tą elitą są ci wszyscy ludzie, którzy przez zajęte w społeczeństwie pozycje stali się warstwą przodującą narodu. Taka elita istnieje w każdym ustroju i wszyscy ją uznają za elitę jedynie autentyczną. Czym jest autorytet jakiegoś posła na Sejm wobec autorytetu uczonych, inżynierów, artystów, pisarzy? Poseł jest kombinatorem, który na swej "misji" dobrze zarabia, niczym więcej. Ale w demokracjach liczbowych głos elit autentycznych jest zagubiony i z trudem przeciska się poprzez gmatwaninę wyrosłą z przesądów większościowych. Faszyzm właśnie dążył do tego, aby ustrój przyszłych Włoch oprzeć na elemencie elitarnym. Dojście do władzy elity narodu jest w "demokracjach" stale krzyżowane przez interwencję tak zwanej woli ludu, to znaczy przez nieodpowiedzialny bełkot ludzi, którym wkuto to, co mają krzyczeć i czego się "domagać". "Chcemy" najczęściej rzeczy najgłupszych i najłatwiejszych.