cytaty z książki "Betonowy pałac"
katalog cytatów
[+ dodaj cytat]
Wstyd to straszna rzecz. Ludzie robią głupie rzeczy ze strachu, by ich niesmaczne sekreciki nie wyszły na jaw, a obnażeni, stają się zupełnie bezbronni i łatwo ich zniszczyć.
Wbrew deklaracjom właśnie takie neandertalskie zachowanie, a nie jakieś tam kwiatki i całowanie rączek, działało na dziewuchy jak magnes. W życiu bym dupie kwiatków nie dał! Bukiet to mogę matce ewentualnie sprezentować.
I tak właśnie pierwszy raz od dwóch lat złamałem swoje postanowienie o nieużywaniu przemocy. Szybko do mnie dotarło, że ten pierwszy raz jest tylko początkiem i wprawką przed tym, co nieuchronnie nastąpi. Walenie się po mordach było w moim dawnym środowisku uważane za dosyć miły sposób spędzania wolnego czasu. Judym już wiedział o moim powrocie, zaraz dowiedzą się inni. Zaczną mi składać wizyty. Takie bez kwiatów i bombonierek. Potem ja wpadnę z rewizytą i zardzewiały mechanizm starych układów pójdzie w ruch. Dlatego przede wszystkim należało sobie skombinować jakąś metę. Nie mogłem przecież zostać w hotelu na zawsze.
Pierwszej nocy spałem czujnie, wsłuchując się w każdy podejrzany szmer. Sen przychodził na moment i zaraz odchodził, zostawiając mnie totalnie rozbudzonego, w pełnej gotowości. Próbowałem przywołać kojący szum fal, rozbijających się o piaszczystą plażę dwa kroki od mojej chaty. Nocne powietrze przesycone zapachem kwiatów, rozgrzanego piasku i wodorostów.
Zamiast morskiej bryzy od otwartego okna docierał do mnie doskonale znajomy, niedający się z niczym pomylić brutalny zapach miasta. Woń spalin, asfaltu, deszczu, ziemi. Bogaty bukiet, przywołujący obrazy z przeszłości i poruszający resztę zmysłów. Ból, faza, zmęczenie, smak kurzu i krwi w ustach. I dawne, znacznie przyjemniejsze wspomnienie jointa jarzącego się w ciemności, ciepłego podmuchu wiatru znad Wisły i widoku rozświetlonego miasta w dole. Muśnięcie jedwabistych włosów, gdy jej zmęczona, otumaniona oparami dymu głowa opadała na moje ramię, a rozpalone udo kleiło się do mojego. Te wieczory i noce zlały się w jeden obraz. Znowu poczułem w ustach tamtą suchość wywołaną jointem, pokonaną browarem, a potem wilgoć pocałunków.
Wieczór był parny. Makijaże zaczynały powoli spływać z dziobów, wokół unosił się zapach wielu spoconych ciał, słabo maskowany sztuczną wonią skisiałych dezodorantów i ciężkich perfum. Nie tak powinien pachnieć Ogród Botaniczny.
-Daj mi dokończyć, zamiast się obrażać, że się znowu poczułeś mentalnie wykastrowany moimi słowami- przerwała mi.
Odkąd przyjechałem, popełniałem jedna głupotę za druga. Ratowałem kurwy, rozganiałem pedofilów, przygarniałem sieroty. Tylko wszystko jakoś nie tak. Dziwka spod Kleparza mnie brzydziła, a jej nieestetyczna gęba ze złamanym nosem działała mi na nerwy, wiec jej zafundowałem wizytę u Judyma. Pedofil stanął mi na drodze. A sieroty nie umiałem się pozbyć, tak jak nie umiałem pozbyć się rozważań na temat tego, czego mógłbym od niej żądać za ciepły kąt i miskę strawy. I taki własnie był ze mnie filantrop. Żaden. Zaraz w mojej głowie pojawiły się dwie interesujące myśli. Pierwsza, że dobrymi uczynkami piekło jest wybrukowane. I druga, że jam jest częścią tej siły, która wiecznie zła pragnąc, wiecznie czyni dobro.
Wyobraziłem sobie, że biegnę między drzewami jak kompletny wariat, może nawet w podskokach.
‒ Ja pierdolę ‒ powiedziałem głośno. Odpowiedziało mi wątłe echo. Ten las był jakiś lewy. Taki warszawski. W krakowskim echo odpowiedziałoby mocnym głosem.