cytaty z książki "Listy przeciwko wojnie"
katalog cytatów
[+ dodaj cytat]
Przemoc (...) niszczy nie tylko swoje ofiary, ale także tych, którzy się jej dopuszczają.
Dwa i pół tysiąca lat temu pewien Hindus, zwany później oświeconym, wytłumaczył nam coś oczywistego, że "nienawiść rodzi tylko nienawiść" i że "nienawiść można zwalczyć jedynie miłością". Niewielu go posłuchało. Może najwyższy czas to zrobić.
Są w naszym życiu takie dni, w których nie dzieje się nic, dni, które przemijają, nie pozostawiając po sobie żadnego wspomnienia, żadnego śladu, jakby ich nigdy nie było. Jak dobrze pomyśleć, to większość z nich jest taka, i jedynie wtedy, kiedy liczba tych, które nam pozostają, coraz bardziej się zmniejsza, zaczynamy się zastanawiać, jak to się stało, że tylu dniom pozwoliliśmy upłynąć niepostrzeżenie. Ale tacy już jesteśmy: doceniamy rzeczy, kiedy staną się przeszłością, i dopiero wtedy dociera do nas, jak by to było je mieć. Kiedy ich już nie ma.
Udało mi się przeżyć tyle lat, a nie należałem nigdy do żadnego Kościoła, żadnej religii, nigdy nie miałem legitymacji partyjnej, nie zapisałem się do żadnego stowarzyszenia, czy do myśliwych, czy obrońców zwierząt. Nie dlatego, żebym nie był, rzecz jasna, po stronie ptaszków i przeciwko tym facetom z dubeltówkami, którzy strzelają z zasiadki, ale dlatego, że każda organizacja jest dla mnie za ciasna. Mam potrzebę wolności. Taka wolność jest męcząca, bo za każdym razem w obliczu jakiegoś problemu, kiedy trzeba postanowić, co myśleć, co zrobić, można odwołać się tylko do własnego umysłu, własnego serca, a nie do łatwej, gotowej do użytku linii partyjnej albo słów jakiejś świętej księgi.
Biorąc pod uwagę to, co się dzieje na świecie, nasze życie nie może, nie powinno być normalne. Powinniśmy się wstydzić normalności.
Przemoc rodzi przemoc. Jedynie przerywając ten cykl, można mieć nadzieję na jakieś rozwiązanie, ale nikt nie jest gotowy na zrobienie pierwszego kroku. Choć tak wiele pozarządowych organizacji pcha się do Afganistanu, żeby dostarczyć, za pieniądze różnych rządów, swoją wersję humanitaryzmu i pomocy, nie słyszałem, aby którakolwiek z nich planowała upowszechniać tu pojednanie, odrzucanie przemocy, ukazanie jałowości zemsty - zarówno u Afgańczyków, jak i u innych. A, mój Boże, przydałoby się!
Jedynie wtedy, gdy będziemy potrafili patrzeć na świat jako jedność, w której każda część odzwierciedla całość i której piękno zawiera się w różnorodności, zaczniemy rozumieć, kim jesteśmy i gdzie się znajdujemy. Inaczej będziemy jak ta żaba z chińskiego porzekadła, która patrzy w górę z dna studni i dostrzega tylko skrawek nieba. Dwa i pół tysiąca lat temu pewien Hindus, zwany później oświeconym, wytłumaczył nam coś oczywistego, że "nienawiść rodzi tylko nienawiść" i że "nienawiść można zwalczyć jedynie miłością". Niewielu go posłuchało. Może czas najwyższy to zrobić.
Nie można zrobić nic bardziej niebezpiecznego na wojnie (...) niż zlekceważyć przeciwnika, nie chcieć poznać jego sposobu myślenia i nazwać go wariatem, bagatelizując w ten sposób jego motywy.
Od dawna prowadzi się, za pomocą nowych metod i nowych środków, wojny niewypowiedziane, ukryte przed oczyma świata, który się łudzi, że wszystko widzi i rozumie, tylko dlatego, że był świadkiem upadku Wież.
Od roku 1983 Stany Zjednoczone zbombardowały takie kraje, jak Liban, Libia, Iran i Irak. Od roku 1991 embargo nałożone przez USA na Irak Saddama Husajna po wojnie w Zatoce pociągnęło za sobą, według amerykańskich szacunków, około pół miliona ofiar, w tym wiele dzieci, które zmarły na skutek niedożywienia. Pięćdziesiąt tysięcy ofiar rocznie to liczba, która niewątpliwie budzi w Iraku oraz w tych, którzy się z nim identyfikują, złość podobną do tej, jaką nowojorska hekatomba wywołała w Ameryce i w konsekwencji także w Europie. Trzeba zrozumieć, że te dwie złości są ze sobą powiązane. Co nie oznacza, że mamy mylić ofiary z katami, lecz jedynie to, że jeśli chcemy zrozumieć otaczający nas świat, musimy go widzieć jako całość, a nie jedynie fragment dostrzegalny z naszego punktu widzenia.
Zatrzymajmy się na chwilę. Wyobraźmy sobie nasze czasy z perspektywy naszych prawnuków. Spójrzmy na dzień dzisiejszy z punktu widzenia jutra, żeby nie żałować później, że straciliśmy dobrą okazję, aby w końcu zrozumieć, że świat jest jeden, że każda jego część ma swój sens, że można zamienić zasadę współzawodnictwa na etykę współżycia, że nikt nie ma na nic monopolu, że koncepcja wyższości jednej cywilizacji nad drugą jest tylko owocem niewiedzy, że harmonia, tak jak piękno, tkwi w równowadze przeciwieństw i że pomysł, aby pozbyć się jednego z nich, jest najzwyczajniej bluźnierczy. Jaki byłby dzień bez nocy? Życie bez śmierci? Albo Dobro, gdyby udało się Bushowi, tak jak obiecał, wyeliminować Zło ze świata?
Ta mania zrównywania wszystkiego jest bardzo zachodnia. Wiwekanda, wielki mistyk hinduski, podróżował u schyłku dziewiętnastego wieku po Stanach Zjednoczonych i mówił o hinduizmie. W San Fransisco pod koniec jednego z wykładów obecna tam Amerykanka wstała i zapytała:
- Nie sądzi pan, że świat byłby piękniejszy, gdyby była na nim jedna religia?
- Nie - odpowiedział Wiwekanda. - Może byłby jeszcze piękniejszy, gdyby było tyle religii, ilu jest ludzi.
Przyjechałem do tego przygranicznego miasta, żeby być bliżej wojny, spróbować zobaczyć ją na własne oczy, spróbować ją zrozumieć, ale równie dobrze mógłbym wskoczyć do zupy, żeby sprawdzić, czy jest słona. Mam teraz wrażenie, że jestem w niej pogrążony. Czuję się, jakbym szedł na dno w morzu ludzkiego szaleństwa, które w tej wojnie zdaje się nie mieć granic. Mijają dni, a ja nie mogę się otrząsnąć z niepokoju: dręczy mnie, że potrafię przewidzieć, co się stanie, ale nie mogę tego powstrzymać, że jestem członkiem najbardziej nowoczesnej, bogatej i wyrafinowanej cywilizacji na świecie, zajętej właśnie bombardowaniem najbardziej zacofanego i najbiedniejszego kraju na świecie. Dręczy mnie, że należę do najgrubszej i najbardziej sytej rasy, która w tej chwili zajmuje się dokładaniem bólu i cierpienia do ogromnego już brzemienia rozpaczy najchudszych i najbardziej głodnych na planecie. Jest w tym wszystkim coś niemoralnego, bluźnierczego, ale też głupiego.
... postanowiliśmy trzymać sie z daleka od wszystkiego, co oficjalne, i podążać za logiką jedynej nici, która czasami moze być naprawdę magiczna: przypadku.
Z okienka małego dziewięciomiejscowego samolotu ONZ, na trasie z Islamabadu do Kabulu, świat wyglądał, jakby człowiek nigdy nie istniał i nie pozostawił żadnego śladu. Tam, z góry, świat był po prostu cudowny: bez granic, bez konfliktów, bez flag, za które można oddać życie, bez ojczyzn, których trzeba bronić.
Twój wybuch mnie dotknął, zranił i nasunął mi na myśl słowa Karla Krausa: "Kto ma coś do powiedzenia, niech wystąpi przez szereg i zamilknie". Napisał tak zrozpaczony, że w obliczu niewyrażalnej potworności pierwszej wojny światowej ludzie nie zamilkli. Wręcz przeciwnie, języki im się rozwiązały, tworząc wokół absurdalny i dezorientujący gwar. Milczenie oznaczało dla Krausa wzięcie oddechu, poszukanie właściwych słów, przemyślenie.
Ten nowy typ człowieka Zachodu, cynicznego i niewrażliwego, egoistycznego i politycznie poprawnego - jakakolwiek ta polityka by była - produkt naszego społeczeństwa rozwoju i bogactwa, przeraża mnie dzisiaj tak samo jak człowiek z kałasznikowem wyglądający jak złoczyńca, którego można spotkać teraz na każdym rogu w Kabulu.
(...) nam się wydaje dziwne, że inni nie chcą żyć, jeść, ubierać się tak jak my. Może nam się wydawać osobliwym społeczeństwo, które woli poligamię i absolutną wierność, od naszej tymczasowej monogamii i wiecznej rozwiązłości seksualnej. Dla nas to naturale, że kobieta chce dorównać mężczyźnie, być żołnierzem, adwokatem, pilotem, że chce być niezależna ekonomicznie zamiast oddawać się wychowywaniu dzieci, ich edukacji i prowadzeniu domu.
Chcemy widzieć świat takim, jakim go znamy, więc możemy sobie wyobrazić wyzwolenie Kabulu jako wyzwolenie od burki: jeśli kobiety nie chcą jej wyrzucić, nakłaniamy je do tego albo im płacimy, jak podobno robiła jedna ekipa telewizyjna.
Zapominamy o tym, że burka należy do świata odmiennego niż nasz, do innej kultury. Zapominamy, że tak jak szariat, ma swoją tradycję i jest tylko jednym aspektem, najbardziej zewnętrznym, ogólnej zasady purdah, która w społeczeństwach muzułmańskich oddziela kobiety od mężczyzn w ich pokojach, w ich wykształceniu. Oddziela je, a tym samym, z ich punktu widzenia, chroni.
Sto lat temu (...) odmienność polegała na wyzwoleniu spod kolonialnego uścisku. Dziś chodzi raczej o pozostanie poza systemem bardziej wyrafinowanym, ale równie ograniczającym, który próbuje z całego świata zrobić jarmark, ze wszystkich ludzi - konsumentów, którym można najpierw sprzedać te same pragnienia, a potem te same produkty.
Jeśli jeśli naprawdę wierzymy nienaruszalność życia, musimy uznać nienaruszalność życia wszystkich.
Czyż więc fanatyzm fundamentalistów nie jest podobny do naszej arogancji? Czy ich ślepa wiara w Allacha nie jest równa naszej wierze w naukę, technikę, w umiejetność zaprzęgnięcia natury o realizowania naszych celów?
Prawda o tej wojnie wydaje się tak niewyrażalna, że musi być bez przerwy opakowywana, "zarządzana", musi być obiektem sprytnej kampanii marketingowej. Ale taki właśnie stał się nasz świat: reklama zajęła miejsce literatury, slogany poruszają nas bardziej niż wersy poezji.
Już wcześniej czułem pokusę powrotu do świata, "zejścia w niziny", jak to mówią w Himalajach, kiedy muszą zrobić zakupy. W lipcu 1995 roku wyszło amerykańskie wydanie mojej książki "Powiedział mi wróżbita" i wydawca chciał, żebym zrobił tę przerażającą rzecz, którą Amerykanie nazywają "flogging", wciskaniem książki, co w tłumaczeniu na proste słowa oznacza przemianę autora w pakiet pocztowy w rękach bardzo zdolnych i niezwykle kompetentnych młodych specjalistów od PR, którzy od rana do wieczora transportują cię samochodem, samolotem, helikopterem z jednego wybrzeża na drugie, z miasta do miasta - czasami do dwóch w jednym dniu - sadzając to przed dziennikarzem z gazety, który z książki przeczytał tylko tekst na okładce, to przed mikrofonami stacji radiowej dla taksówkarzy albo cierpiących na bezsenność, to przed kamerami popularnego show telewizyjnego albo skromnego programu porannego dla kur domowych, w którym między przepisem na sałatkę z kurczaka a nowym modelem nart wodnych napomyka się o przeznaczeniu. Robiłem to przez dwa tygodnie. Ale jakże było warto! Wróciłem z tej podróży wstrząśnięty, przerażony. Zobaczyłem Amerykę arogancką, tępą, skoncentrowaną wyłącznie na sobie, tryumfującą w swojej potędze w swoim bogactwie, bez jakiegokolwiek zrozumienia czy ciekawości w stosunku do reszty świata. Uderzyło mnie wszechobecne poczucie wyższości, przekonanie o własnej wyjątkowości i sile, o byciu cywilizacją idealną. Wszystko bez żadnej autoironii.
Bin Laden i jego ludzie nie są zawodową armią, lecz wypełniają misję, która korzeniami sięga prawd wiary wpojonych im w zaślepieniu szkół koranicznych, ale przede wszystkim wynika z dojmującego poczucia klęski i niemocy, z upokorzenia muzułmańskiej cywilizacji, niegdyś wielkiej i budzącej strach, a teraz coraz bardziej marginalizowanej i poniżanej przez protekcjonalizm i arogancję Zachodu.
A jednak, słuchając tych ludzi, zastanawiałem sie, do jakiego stopnia i my, bardziej wykształceni i nafaszerowani wiedzą, jesteśmy pełni ignorancji, do jakiego stopnia my też wierzymy w kłamstwa, które nam się opowiada.
Rozpowszechniona obecnie obojętność na to, co się dzieje z Afgańczykami i tak naprawdę - chociaż nie zdajemy sobie z tego sprawy - z nami, ma głębokie korzenie. Lata niepohamowanego materializmu pomniejszyły i zmarginalizowały rolę moralności w życiu, czyniąc z takich wartości, jak pieniądze, sukces i korzyść osobista, wyłączne kryteria oceny. Nie mając czasu na zatrzymanie się i refleksję, coraz bardziej zagubiony w trybach życia, w którym rywalizacja pozostawia coraz mniej miejsca na prywatność, człowiek dobrobytu i konsumeryzmu jakby zatracił umiejętność współczucia i oburzenia się. Jest cały skoncentrowany na sobie, nie ma oczu ani serca dla tego, co się dzieje wokół niego.
Ten nowy typ człowieka Zachodu, cynicznego i niewrażliwego, egoistycznego i politycznie poprawnego - jakakolwiek ta polityka by była - produkt naszego społeczeństwa rozwoju i bogactwa, przeraża mnie dzisiaj tak samo jak człowiek z kałasznikowem wyglądający jak złoczyńca, którego można teraz spotkać na każdym kroku w Kabulu. Ci dwaj się równoważą, są przykładami tego samego fenomenu: człowieka, który zapomina, że ma sumienie, który nie widzi jasno swojej roli we wszechświecie i staje się najbardziej niszczycielskim z żywych stworzeń, to zanieczyszczając wody na ziemi, to ścinając jej lasy, zabijając jej zwierzęta i używając coraz bardziej wyrafinowanych form przemocy wobec sobie podobnych. W Afganistanie zobaczyłem to wszystko jasno. Boli mnie to i przepełnia złością.
A al Kaida? Co ludzie w Kabulu wiedzieli o tej organizacji? Co wiedzieli o Osamie? Niewiele. Według różnych osób, z którymi rozmawiałem, nazwa al Kaida była praktycznie nieznana i dopiero po 11 września organizacja bin Ladena, przywoływana we wszystkich transmisjach zagranicznych stacji radiowych nadających w miejscowych językach, weszła do słownika. A Arabowie "Talibowie mówili, że byli mudżahedinami z zagranicy, którzy przybyli pomóc nam w dżihadzie, i dlatego byli naszymi gośćmi" - mówią dziś ludzie. Arabów było sporo w różnych częściach Kabulu, ale trzymali się na uboczu, nie mieszali się z ludnością afgańską, żyli swoim życiem. Nie byli szczególnie lubiani i jak na wszystkich obcych, patrzono na nich podejrzliwie. Pozostaje jednak faktem to, że słowo "goście" ma dla Pasztunów inne znaczenie niż dla nas. Już dziewiętnastowieczni podróżnicy zauważali, że melmastia, obowiązek gościnności nakładany przez Pasztunwali, kodeks honorowy Pasztunów, był tak twardy, że w obronie gościa narażano nawet własne życie. Nie można więc wykluczyć, że mułła Omar, zarówno jako Pasztun, jak i "obrońca wiary", uważał za święty ten plemienno-religijny obowiązek udzielenia schronienia i pomocy swoim gościom: Osmie bin Ladenowi i cudzoziemskim mudżahedinom.