„Tematów na książki mam na kilka żyć”. Wywiad z Magdaleną Parys

Joanna Janowicz Joanna Janowicz
21.06.2016

O zaskakiwaniu siebie i czytelników, o uciekaniu przed tematem, któremu ostatecznie nie sposób się oprzeć, o poszukiwaniu klucza do opowiedzenia historii, o tym, dlaczego echa wojny wciąż powracają w jej książkach i o tym, nad czym pracuje teraz - o tym wszystkim rozmawiałam na Big Book Festival (na leżakach w cieniu wielkich drzew) z Magdaleną Parys.

„Tematów na książki mam na kilka żyć”. Wywiad z Magdaleną Parys

Jest polską poetką, pisarką i tłumaczką. Urodziła się w Gdańsku. Mieszkała w Szczecinie. Jako dziecko wyemigrowała z rodzicami do Berlina Zachodniego. Pisze po polsku i po niemiecku. W Polsce ukazały się jej trzy powieści poświęcone tematyce relacji między Polakami a Niemcami. Pierwsza z nich, Tunel (2011), to powieść sensacyjno-obyczajowa i thriller polityczny w jednym: fascynująca opowieść o życiu, miłości i wielkiej historii w tle, mającej wpływ na losy trzech pokoleń bohaterów. Druga to Magik (2014), pierwsza część trylogii berlińskiej, powieść obyczajowa z wątkiem sensacyjnym, historia ucieczek z komunistycznego „raju”, zabójstw na granicy, znikających akt Stasi i tajemnic z przeszłości, które mogą zburzyć spokój nowych niemieckich elit polityczno-gospodarczych.

W czerwcu 2016 roku ukazała się najnowsza powieść pisarki. Biała Rika to oparta na prawdziwych wydarzeniach opowieść o namiętności, grzechu, rozłące i pamięci. I o ludziach, którzy nigdzie nie przynależą, bo zbyt często wyjeżdżali na zawsze – i zbyt wiele musieli zapomnieć.


Przeczytajcie wywiad z Magdaleną Parys.

 

Przyznam, że „Biała Rika” była dla mnie sporym zaskoczeniem. Wcześniej czytałam „Magika” - powieść szpiegowską, kryminalną. I mimo że czytałam wcześniej o nowej książce i znałam zarys jej fabuły, spodziewałam się czegoś w podobnej tonacji. Tymczasem „Biała Rika” jest w zupełnie innym stylu, to zupełnie inny gatunek literacki. Co skłoniło Panią do takiej zmiany? Dlaczego tym razem zdecydowała się Pani napisać swego rodzaju sagę rodzinną?

Prawda jest taka, że ja samą siebie zaskoczyłam tą książką. W ogóle nie planowałam jej pisać. Wręcz przeciwnie. Miałam w planach pisanie drugiej części „Magika”, co zaczęłam robić i myślę, że już połowę mam gotową. Myślałam też o dwóch innych książkach. Ale na pewno nie o takiej: bardzo osobistej, na dodatek, jak pani to nazywa, sadze rodzinnej. Wcześniej uważałam, że sagę rodzinną powinno pisać się, gdy skończy się 70 lat, kiedy wszystkie doświadczenia zostają już definitywnie przefiltrowane. Nie jestem też zwolenniczką pisania autobiografii.

Dlaczego więc powstała ta książka?

Moja wydawczyni od początku naszej znajomości – a jest to znajomość, która trwa już od wielu lat – sugerowała mi, że powinnam napisać książkę szczerą. Taką o dziewczynce, która wyjechała z Polski do Niemiec. Im bardziej naciskała, tym bardziej nie chciałam tego robić. Nie jestem reporterką, tłumaczyłam jej, i nikt nie będzie mi narzucał tematów. Automatycznie budziło się we mnie wszystko na „nie”.

Później opowiedziałam pewną moją historię rodzinną znakomitym reporterkom, Magdalenie Grzebałkowskiej i Kasi Surmiak-Domańskiej. Magda Grzebałkowska stwierdziła, że jeśli ja tego nie napiszę, to zabiera mi tę historię i ona to opisze. Kasia pukała się w głowę, że jak można marnować taki materiał i tego nie opisać. Powtórzyłam im, jak wcześniej wiele razy mojej wydawczyni, że nie piszę historii, które się wydarzyły, bo to strasznie nudne – nic nie mogę wymyślić, nic zmienić. To jest sprawa dla reportera, a nie dla pisarza. Ale wracając do domu, jadąc pociągiem do Berlina, zaczęły mi się nasuwać na myśl pierwsze zdania, pomysły, jak tę książkę napisać. Dziewczyny zasiały we mnie jakieś ziarno. Od tamtego momentu nie trwało nawet pół roku, jak książka powstała.

Bardzo szybko.

Tak, bardzo szybko, zwłaszcza dla mnie, bo ja piszę bardzo, bardzo długo. Stawiam sobie zawsze takie niewykonalne zadania, czyli pisanie książek krwistych, męskich, takich, w których jest wszystko to, co zachwyca mnie w Jamesie Bondzie czy w Larssonie, i to coś jeszcze co z nimi kompletnie nie ma nic wspólnego, a czego, wydaje mi się, nie potrafię napisać. A skoro nie potrafię, to tym bardziej muszę spróbować i się nauczyć. „Biała Rika” jednak z pewnością nie przypomina Jamesa Bonda. Zabrzmi to banalnie, ale wypłynęła z serca, właśnie tak jakoś sama.

Ta książka jest zaskakująca nie tylko pod względem tematu czy gatunku. Zastosowała w niej Pani również wyjątkową narrację. Z jednej strony, historię opowiada 9-letnia dziewczynka, Dagmara, z drugiej – jej opowieść przeplatana jest współczesnymi komentarzami. Czy to był zaplanowany zabieg, czy forma, która narzuciła się Pani już w czasie pisania?

Tak wyszło. W ogóle nie miałam pomysłu na tę książkę. Kiedy pisze się takie osobiste, trudne rzeczy, nie do końca przefiltrowane, trzeba zdać się na intuicję. Ona podsunie ten właściwy klucz. Wbrew pozorom, o wiele trudniejsze jest znalezienie tej właściwej formy niż tematu. Tematów na książki mam na kilka żyć. Ale żeby znaleźć formę i klucz do nich – tu zaczynają się schody. Na szczęście są książki, które piszą się też inaczej, to książki, które płyną same.

Gdy pojawiły się pierwsze zdania, natychmiast pojawiły się też różne wątpliwości. Czy ja mogę, czy mam prawo o tym pisać? Kto mi dał to prawo? I w pewnym momencie wpadłam na pomysł rozwiązania: postanowiłam być uczciwa i te moje niepewności też ująć w książce. Chciałam w ten sposób uprzedzić pytania mojej rodziny i mojej redaktorki. Dlatego w książce pojawiają się te wszystkie głosy, które udzielają mi reprymendy. Ja już z wyprzedzeniem mówię im: czekajcie, zanim wy mnie zaatakujecie, to ja już wam odpowiem, bo was znam, wiem, co powiecie. Stąd wchodziłam w tę narrację mojej babci, wchodziłam w tę narrację mojej mamy, mojego taty, mojego ojczyma. I to było proste, to było naturalne. To było tak, jakbyśmy siedzieli wszyscy przy stole i rozmawiali o naszej rodzinnej historii, trochę się przy tym kłócąc i spierając. Nie, to absolutnie nie było zaplanowane, to wyszło nagle.

 

#####

Dlaczego opowiadanie swoich rodzinnych historii jest ważne? Czy pamięć o losach naszych przodków wpływa na to, jak żyjemy teraz?

Oczywiście. To jest nieuchronne. Pamięć jest w nas i determinuje nas. Determinuje nasze działania, determinuje właściwie wszystkie nasze decyzje. Nawet jeśli próbujemy się od nich odciąć, to przecież jesteśmy przez nie ukształtowani. Dla kogoś, kto mieszka w Warszawie, przejście obok jakiegoś budynku przywołuje skojarzenia, również z tragicznymi wydarzeniami: tutaj zginęli moi przodkowie w czasie II wojny światowej. Wiadomo, że dla ludzi, którzy mieszkają w Stanach Zjednoczonych czy w Brazylii I czy II wojna światowa jest innym doświadczeniem niż dla nas. Tak samo dla Żydów. Oni do tej pory zajmują się tymi tematami, swoją traumą. Czy my Polacy też się nimi zajmujemy? Oczywiście, ale w nasz polski sposób. A jak radzi sobie z tym Niemiec? Oczywiście, że inaczej niż Polak. On dźwiga przez ponad 70 lat poczucie winy. My nie nosimy w sobie winy, my nosimy w sobie bycie ofiarą. A bycie ofiarą i bycie winnym determinuje nas zupełnie inaczej. Inaczej pamiętamy historię naszych przodków. Ta pamięć każe nam o innych rzeczach pisać i sprawia, że inaczej też myślimy, w inny sposób poszukujemy prawdy o sobie.

Ta pamięć każe nam poszukiwać własnych odpowiedzi.

Tak, definitywnie. Mój mąż jest Niemcem i często pyta mnie, dlaczego w każdej książce powracam do wojny. Odpowiadam, że mieszkając w Berlinie, trudno nie wracać do czasu wojny. Za każdym razem kiwa ze zrozumieniem głową i przy kolejnej znów pyta o to samo. Sama zadawałam sobie to pytanie też wiele razy. Moim wielkim marzeniem jest napisanie książki o miłości. Moim wielkim marzeniem jest napisanie książki sensacyjnej. Zupełnie niemającej nic z wojną wspólnego. A nagle okazuje się, że znów wracam do wojny. Wcale tego nie chcę. Czyli jest coś w moim pisaniu i w ogóle w ludziach piszących, zresztą nie tylko piszących, ciągła potrzeba tłumaczenia sobie tej największej katastrofy, jaka się wydarzyła, i którą pamiętają nasi przodkowie, czyli wojny światowej.

Podkreśla Pani, że jest to książka osobista i taka jest też w odczuciu czytelnika. Ale czy jest to powieść autobiograficzna?

Zdecydowanie nie. To książka osobista, ponieważ zawiera emocje, które towarzyszyły mojemu dzieciństwu, ale to nie jest książka autobiograficzna.

Ale wiele faktów z życia Dagmary i faktów znanych z Pani życia pokrywa się.

Tak, ale to był mój sposób na uporządkowanie wszystkiego, co się wydarzyło w moim życiu, jednak nie oznacza to, że wszystko w tej książce jest prawdą. To powieść. Muszę być szczera, pisząc książki, nie myślę o czytelniku i bardzo go za to teraz przepraszam.

To właściwie było moje następne pytanie: o kim Pani myśli, pisząc książki? O jakim typie czytelnika?

Gdy coś przeżyję, gdy muszę coś sobie uporządkować i zapisać, by móc iść dalej, coś porzucić, by otworzyć się na coś nowego, piszę dla siebie w mediach społecznościowych.

Ja w ogóle pisząc, nie myślę o czytelniku. Bardzo przepraszam wszystkich czytelników, bo uwielbiam ich i bez nich mnie i nas piszących po prostu by nie było. Jednak moje pisanie wypływa nie tyle z jakiś marketingowych czy prestiżowych pobudek, co z głębokiej wewnętrznej potrzeby, która towarzyszy mi od dziecka. Odkąd sobie przypomina – zawsze pisałam pamiętnik, opowiadania albo wiersze. Chciałam sobie w ten sposób coś wytłumaczyć, przemyśleć, uspokoić się. Teraz jestem starsza, już od dawna nie jestem dzieckiem, ale ta potrzeba gdzieś we mnie została. Pamiętniki zastąpiły mi w dorosłym życiu felietony dla zwierciadła.pl, a ostatnio dla Wysokich Obcasów Extra. Często przyłapuję się na tym, że w pewnym sensie portale społecznościowe zastępują mi też ten pamiętnik. Gdy coś przeżyję, gdy muszę coś sobie uporządkować i zapisać, by móc iść dalej, coś porzucić, by otworzyć się na coś nowego, piszę tam, dla siebie. Często tych zapisków nawet nie udostępniam. One są tylko dla mnie, w takiej formie pamiętnikowej. Bo innych niekoniecznie musi obchodzić, że dziś mam kłopot z synem, a wczoraj pokłóciłam się z moją córeczką. To zapisywanie jakoś ułatwia mi życie. Jestem bardzo chaotyczną i roztrzepaną osobą, ciągle czegoś zapominam i takie pisanie układa mi to wszystko, co dzieje się w życiu.

Czyli na etapie pisania nie myśli Pani o czytelniku. A później, po publikacji?

Kiedy już jestem z tym czytelnikiem potem, po publikacji książki, strasznie się wzruszam. Jestem pełna podziwu i szacunku dla tych ludzi, że przychodzą na moje spotkania, że chcą ze mną rozmawiać o tym, co napisałam, że dzielą się ze mną swoim życiem i właściwie to wciąż nie dowierzam, że to się dzieje naprawdę. Mimo że pracuję teraz nad czwartą książką, piątą książką wciąż jestem w takim termicznym stanie: ale jak to? Jest we mnie bardzo dużo pokory, olbrzymi szacunek i wdzięczność za to, że ktoś poświęca mi czas i czyta to, co ja piszę, może nawet troszeczkę terapeutycznie.

A czy jakieś słowa, uwaga, jakie usłyszała Pani od czytelnika, szczególnie zapadły Pani w pamięć?

Niezwykle fascynuje mnie wchodzenie w rozmowy z czytelnikami. Coś szczególnego przeżyłam z czytelnikami niemieckimi. Ukazała się moja pierwsza powieść po niemiecku i na jednym z portali setki ludzi zaczęło ją komentować. Czytelnicy i internauci opowiadali, co przeżyli. Padały pełne niedowierzania stwierdzenia, że to przecież niemożliwe, by osoba, która ma trzydzieści kilka lat (tyle lat miałam pisząc „Tunel”) opisała to, co przeżył ktoś inny w czasie II wojny światowej, co czuł, kiedy odkrył pamiętniki swojego dziadka, który był w Wermachcie albo był w SS. A ponieważ książka obejmuje prawie sto lat polsko-niemieckiej historii, i dotyczy także budowy muru berlińskiego, padały pytania typu, kto mi to wszystko opowiedział, i jak mogę to wiedzieć. Wielu ludzi opowiadało o tym, co przeżyli, co widzieli, wspominali najbliższych, których nie widzieli potem przez dziesiątki lat. To było tak wstrząsające, że gdybym przeczytała historie tych ludzi wcześniej, to nie napisałabym w życiu takiej książki. Z szacunku dla prawdy. Okazuje się, że to działa w obie strony: książki o pamięci przywołują wspomnienia, potrzebę podzielenia się swoimi przeżyciami. I ci czytelnicy niemieccy czują się nawet czasem obrabowani z czegoś, bo ktoś opisał ich historie. Obrabowani, ale i wdzięczni… Mówią, że musiałam z kimś rozmawiać, że muszę mieć niemieckie korzenie, by to rozumieć...

A to jest plus transkulturowości. Gdy się wyjeżdża za granicę jako dziecko i szybko nabiera się cech nowej ojczyzny, ale ma się korzenie w tej starej, w moim przypadku w Polsce, to zyskujemy takie drugie człowieczeństwo. Jesteśmy w stanie doskonale zrozumieć i Polaka, i Niemca. Jestem w stanie dzielić z Niemcem tę winę, pokorę i trudność życia w ciągłym poczuciu winy. To niezwykle wzbogaca. Uczy otwartości i bardzo szerokiego spojrzenia, którego często nie mają ludzie, którzy nigdy nigdzie nie wyjeżdżali. Oni często nie mają takiej perspektywy. Takim ludziom jest ogromnie trudno zrozumieć.

 

#####

Zatrzymując się jeszcze przy transkulturowości, chciałabym spytać o Pani dwujęzyczność. Mogłaby Pani pisać w języku niemieckim, ale decyduje się Pani pisać przede wszystkim w języku polskim. Dlaczego?

Są takie momenty, że żałuję, że zaczęłam pisać po polsku. Żałuję tego na przykład wtedy, gdy cały materiał źródłowy dostępny jest wyłącznie w języku niemieckim. Tak jest w przypadku książki, nad którą teraz pracuję, cały konspekt i wszystkie opisy postaci napisałam po niemiecku i nawet tego nie zauważyłam! Całą powieść obmyśliłam sobie po niemiecku i teraz naprawdę mam dylemat. Także wiele stron „Magika” powstało najpierw po niemiecku, na przykład opisy berlińskich kamienic, dzielnic.

Żałuję, że zaczęłam pisać po polsku, gdy muszę rozstać się ze swoją rodziną, by ponownie jechać do Warszawy, Wrocławia czy Krakowa. Kocham Polskę i przez wiele lat tak bardzo za nią tęskniłam, że teraz rozkoszuję się każdą spędzaną tu chwilą. Ale ponieważ już od ponad 30 lat mieszkam i mam dom w Berlinie – Berlin jest moim miastem, moim najukochańszym, cudownym miastem, nie wyobrażam sobie życia w innym mieście – to czasem myślę, że gdybym nie pisała po polsku, to nie musiałabym jechać daleko do tych wszystkich rozgłośni radiowych czy na spotkania autorskie. W Berlinie, gdzie znajdują się wszystkie najważniejsze rozgłośnie i telewizje, obskoczyłabym wszystko na miejscu i miałabym z głowy… A to przecież jest ta druga ważna praca pisarza, przynajmniej dla mnie: rozmowy, spotkania, które zaczynają się po tym, jak książka się ukaże. Nie można powiedzieć czytelnikowi, że gdzieś się nie przyjedzie. On chce porozmawiać i to mnie cieszy, ale też oznacza, że muszę znów rozstać się z mężem, z dziećmi, a oni niezwykle to przeżywają. To jedyny moment, kiedy żałuję, że zaczęłam pisać po polsku. Z drugiej strony takie myślenie jest złudne, bo do Stuttgartu czy do Wiednia jest jeszcze dalej niż do Warszawy i tam też jeżdżę ze swoimi książkami.

Ale dlaczego zdecydowała się Pani na pisanie po polsku na początku?

To nie była świadoma decyzja. To był zupełny przypadek. Od zawsze pisałam swoje pamiętniki i opowiadania po polsku, po niemiecku, przechodziłam płynnie od jednego języka w drugi. Nawet mieszkając przez rok w Gdańsku już jako dorosła dziewczyna, pisałam swój pamiętnik po niemiecku, bo zawsze się bałam, że moja babcia do niego zajrzy i lepiej, żeby nie wiedziała, co ja tam opisuję. Nie miałam w planach wydania książki, bo nigdy nie wierzyłam, że jestem w stanie udźwignąć tak duży materiał, że poradzę sobie z napisaniem książki do końca i starczy mi do tego determinacji.

Kiedyś zaczęłam opisywać przeżycia pewnej Dagmary w niemieckiej szkole. I uznałam intuicyjnie, że najlepiej, żebym napisała to po polsku, bo, nie daj Bóg, moi niemieccy nauczyciele kiedyś to przeczytają. Takie asekurowanie się. I nagle coś mnie opętało. Po napisaniu tego, co napisałam, zmieniłam całkowicie formę i już wiedziałam, że to będzie książka, że to będzie coś, co napiszę do końca. Coś kazało mi pisać, coś tak mną zawładnęło, że skończyłam jej pisanie w rok, a później przez cztery lata nad nią siedziałam i ją redagowałam. Właściwie z tej początkowej scenki z nauczycielami zbudowałam zupełnie inną historię. Ale zaczęłam pisać po polsku, więc pisałam już dalej konsekwentnie w tym języku. Ale jest wiele takich miejsc, o których wiem tylko ja, gdzie było mi łatwiej, ze względu na źródła, pisać po niemiecku.

Teraz też mam dylemat związany z językiem – opowiem o książce, którą teraz piszę, trochę z moim mężem. Pierwszy raz ma miejsce taka sytuacja. Mój mąż jest bardzo w tę historię zaangażowany. Nie mogę zdradzić za dużo, ale powiem, że sporo spieramy się o fabułę. Pierwszy raz napisałam też konspekt, wszystko mam z góry przemyślane. Gdy poszłam na spotkanie z wydawcą, chcąc mu wszystko opowiedzieć i przedstawić, otworzyłam zeszyt, jak taka pilna uczennica, i odkryłam, że wszystko zapisałam po niemiecku, cały konspekt. Na szczęście, pracowałam też jako tłumaczka symultaniczna, więc potrafię szybko i na żywo tłumaczyć, ale gdy to robiłam, czułam, że już jest inaczej, bo ja to przemyślałam po niemiecku. Tak jak już wspominałam, w „Magiku” też zdarzało się, że całe sekwencje były po niemiecku i potem musiałam głowić się i tłumaczyć je na polski, to było niezwykle trudne, ale myślę, że wyszło książce na dobre. Dzięki temu jest bardziej pogłębiona.

A w przypadku kolejnych książek, które pojawiły się po tej pierwszej, to był już efekt domina. Z góry było wiadomo, że będę kontynuować po polsku. Ale wiem, że będę musiała kiedyś napisać książkę po niemiecku. Ja już to czuję.

To jakich książek teraz możemy oczekiwać?

To chyba dobry moment, by zaznaczyć, że to zaskakiwanie czytelnika to nie żaden zabieg marketingowy. To wyszło samo z siebie. A już takie głosy mnie dochodzą, że „ale sobie to Parys przemyślała z tym zaskakiwaniem każdą książką”. Jestem kimś, kto się niezwykle szybko nudzi. Takie jest moje życie, że tu sprzątam, a tu już muszę przerwać i robić coś innego. Taki syndrom Pszczółki Mai.

Chciałabym napisać taką prawdziwie mainstreamową powieść. Taką, która nie ma praktycznie kompletnie nic wspólnego z tym, co zrobiłam do tej pory. Taką na bardzo wysokim poziomie, ale taką, żebyśmy wszyscy mieli przy niej świetną zabawę – książkę-rozrywkę.

I tak samo jest z książkami. Po „Magiku” szybko zaczęłam pisać kolejną część, ale ja się tym Kowalskim i tą Dagmarą strasznie znużyłam. Wiedziałam, że napiszę to poprawnie, może nie najgorzej, ale bez serca. Musiałam wejść w coś innego. W coś, co będzie ode mnie wymagało wysiłku, zmiany myślenia. I tak samo jest teraz. Po spokojnej, osobistej książce znów nadszedł czas na książkę, której jeszcze nigdy nie pisałam. Chciałabym napisać taką prawdziwie mainstreamową powieść. Taką, która nie ma praktycznie kompletnie nic wspólnego z tym, co zrobiłam do tej pory. Taką na bardzo wysokim poziomie, ale taką, żebyśmy wszyscy mieli przy niej świetną zabawę – książkę-rozrywkę. Okazuje się, że napisanie takiej powieści jest szalenie trudne. Mój podziw dla pisarzy, którzy zajmują się popularną tematyką, rośnie i ja już nigdy, nigdy nie powiem: to jest pisarz środka. Nie istnieje coś takiego jak literatura środka. Pisanie zawsze jest żmudną i trudną pracą.

A co jest najtrudniejsze dla Pani?

To poszukiwanie klucza, formy, o którym już wspominałam na początku. Najtrudniej jest dotrzeć to do tego momentu w książce, kiedy to już rytmicznie idzie, kiedy następuje taka całkowita synchronizacja – przypomina to strojenie sprzętu muzycznego. To odnalezienie tego rytmu, dynamiki. To u mnie trwa. Ale też za każdym razem jest to wspaniała przygoda. I radość, kiedy dotrze się do tej chwili, gdy żadna nuta nie brzmi już fałszywie, kiedy wciąż i wciąż chce się wracać do domu i dalej pisać.

Czy w nowej książce jest już Pani na tym etapie?

Tak! Pogodziłam się z tym, że będę ją pisać po polsku i wciąż trochę przeszkadza mi mój mąż, który chciałby, żeby główny bohater miał inne korzenie, ale ja już chcę wszystko robić sama, sama, Zosia Samosia.

Bo pisanie przypomina aktorstwo. Ono też polega na wchodzeniu w nowe role. Można wymyślać te wszystkie nowe życia i stawać się panem świata. I wtedy czuje się spełnienie. Oczywiście, w tym swoim małym światku. 

 


komentarze [5]

Sortuj:
Niezalogowany
Aby napisać wiadomość zaloguj się
Anna 22.06.2016 17:46
Czytelniczka

Pani Magdo zgodzę się, w którym Pani powiedziała,że pisarstwo jest jak aktorstwo. Nowe role, nowi MY:)

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
kagawe 21.06.2016 12:43
Czytelniczka

Jestem w trakcie czytania Białej Riki, lekturę pozostałych dwóch książek mam za sobą.
I o ile Magik i Tunel mnie zachwyciły i wchłonęły natychmiast i bez reszty, o tyle historię Ruth uczę się smakować po kawałku.
A jednak kiedy ją odkładam na dłużej, tęsknię i wracam.
Tematy polsko-niemieckie żywo interesują mnie od zawsze, ale do tej pory nie trafiłam na autora, który by...

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post więcej
allison 21.06.2016 12:31
Czytelniczka

Bardzo ciekawy wywiad, zwłaszcza fragmenty dotyczące rodziny, przeszłości i tradycji - gratulacje i podziękowania dla autorki:).

Czytałam tylko "Tunel" pani Parys, ale teraz nabrałam wielkiej ochoty na "Białą Rikę".

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
Joanna Janowicz 20.06.2016 13:47
Czytelniczka

Zapraszam do dyskusji.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post