rozwiń zwiń

Tu zawsze będzie brzydko

Sebastian Frąckiewicz Sebastian Frąckiewicz
19.09.2013

(fot. Sebastian Frąckiewicz/lubimyczytać.pl)

Tu zawsze będzie brzydko

O problemach polskiej przestrzeni, które dotyczą wszystkich, a nikogo nie obchodzą, rozmawiamy z Filipem Springerem. Jego najnowsza książka - „Wanna z kolumnadą” szczegółowo analizuje ten zadziwiający paradoks.

Filip Springer to reporter młodego pokolenia, który szybko zdobył sobie uznanie krytyki i czytelników. Zadebiutował Miedzianką opowiadającą o znikającym miasteczku na Dolnym Śląsku. Książka znalazła się w finale Nike 2012, otrzymała także nominację do nagrody im. R. Kapuścińskiego. Kolejna pozycja, Źle urodzone, traktująca o najciekawszych budynkach polskiego modernizmu i ich twórcach, doczekała się już drugiego wydania. Z kolei w Zaczynie Springer szczegółowo przedstawia losy Hansenów, architektów-wizjonerów cenionych bardziej za granicą niż w Polsce.

Najnowsza książka Springera, zbiór reportaży Wanna z kolumnadą. Reportaże o polskiej przestrzeni, ukaże się 25 września.

Sebastian Frąckiewicz: Jak to się stało, że zacząłeś od „Miedzianki", czyli od książki o historii małej niemieckiej społeczności, a potem postanowiłeś zająć się architekturą i przestrzenią, chociaż nie masz formalnego wykształcenia w tym kierunku?

Filip Springer: Nie powiedziałbym, że „Miedzianka" jest o niemieckiej społeczności czy o Niemcach. „Miedzianka" jest o konkretnej miejscowości, konkretnej przestrzeni. I o tym, jakie ta przestrzeń budzi pytania. Dlatego „Miedzianka" ma ścisły związek z moimi następnymi książkami, czyli „Źle urodzonymi", „Zaczynem” i teraz z najnowszą „Wanną..". Odpowiedzi na pytania, jakie stawiało nieistniejące już dziś miasteczko Miedzianka, znajdowały się właśnie w historii, w relacjach Polaków i Niemców. Natomiast w kolejnych książkach na pytania o przestrzeń odpowiadała architektura i stojący za nią architekci oraz użytkownicy ich budynków. Ale zawsze przestrzeń jest punktem wyjścia. I stąd nie muszę mieć formalnego wykształcenia architektonicznego – muszę wiedzieć, z jakim specjalistą warto rozmawiać. W ogóle nie chciałbym, żeby ktoś ze mnie robił specjalistę od architektury. Tak się niestety dzieje, czasami w takiej roli jestem zapraszany na różne debaty, a ja jestem po prostu reporterem. W „Wannie...", w porównaniu do „Źle urodzonych" czy „Zaczynu", architekci zdecydowanie zeszli na drugi plan, a na pierwszym pojawiły się osoby korzystające z architektury, zwykli Polacy.

W ciągu 3 lat wydałeś 4 reporterskie książki. To jest zabójcze tempo. Masz jakiegoś ghostwritera?

Słyszałem już różne opinie w sieci na swój temat, np. taką, że prowadzę manufakturę z książkami. Ale to wszystko inaczej wygląda z punktu widzenia czytelnika, a inaczej od środka, co jest rzecz jasna związane z procesem wydawniczym. Debiutancka „Miedzianka" ukazała się dopiero rok po tym, jak ją napisałem. Gdy ją skończyłem, od razu zacząłem pracować nad „Źle urodzonymi". W chwili, gdy „Miedzianka" była na półkach w księgarni, praktycznie już byłem na zaawansowanym etapie ze „Źle urodzonymi". Dlatego te dwa tytuły ukazały się w ciągu 6 miesięcy. A gdy już miałem praktycznie zamknięte „Źle urodzone" i ich fragment w postaci tekstu o Zofii Hansen ukazał się w „Wysokich Obcasach", od Muzeum Sztuki Nowoczesnej dostałem propozycję napisania książki o Hansenach, czyli „Zaczynu". Zatem na 3 miesiące przed ukazaniem się „Źle urodzonych" pisałem już „Zaczyn" i jednocześnie dostałem ministerialne stypendium Młoda Polska na „Wannę z kolumnadą". Właściwie te dwie ostatnie książki powstawały równolegle i tu faktycznie miałem mnóstwo roboty oraz mordercze tempo. Dlatego teraz zwalniam. Jak widzisz, nie mam fabryki książek, raczej sprawną logistykę i pozytywne zbiegi okoliczności, jak przyznanie stypendium, które trzeba zrealizować w określonym czasie. Ale już więcej nie będę pracował nad dwiema książkami jednocześnie. Ghostwritera nie mam, ale ostatnio  korzystam z pomocy osób, które robią mi research czy przepisują wywiady. Bo gdy jadę gdzieś w tygodniową trasę, robię piętnaście trzygodzinnych wywiadów, to gdybym miał sam to przepisać, nigdy bym się z tego nie wygrzebał.

Kiedy debiutowałeś „Miedzianką", byłeś reporterem prasowym i fotoreporterem znanym tylko w kręgach dziennikarskich. Po 3 latach jesteś zapraszany na dyskusje o reportażu obok Tochmana czy Smoleńskiego, prowadzisz warsztaty. Stałeś się rozpoznawalnym reporterem książkowym. Jesteś tym zaskoczony?

Zaskoczony byłem przede wszystkim sukcesem „Miedzianki" i jej nominacją do Nike. Myślę, że nie najlepiej się stało, że debiut został tak doceniony, bo to się za mną ciągnie. Ciągle słyszę, że „Miedzianka" jest najlepsza.

Moim zdaniem „Miedzianka" i „Wanna z kolumnadą" są najlepsze.

Muszę przyznać, że myślę podobnie. Kiedy ukazała się „Miedzianka", byłem kompletnie zielony, nie wiedziałem, jak działa rynek wydawniczy. To, że siedzę na spotkaniu obok Wojciecha Tochmana, tak naprawdę o niczym nie świadczy, natomiast przyznam, że mam dziką satysfakcję – choć to trochę próżne – że moje książki stoją dziś na półce obok moich ulubionych autorów: Smoleńskiego, Szczygła, Tochmana, Nowaka, Zaremby. Zawsze o tym marzyłem. I to się udało.  Natomiast nie śmiałbym się do nich porównywać.

Przed publikacją „Miedzianki" utrzymywałeś się z fotoreportażu i reportażu prasowego. Dziś to chyba książki są głównym źródłem twoich dochodów?

Przed „Miedzianką" utrzymywałem się z tego, że potrafiłem zarówno pisać teksty reporterskie, jak i robić zdjęcia, co było korzystne zarówno dla mnie, jak i dla redakcji, z którymi współpracowałem. Dzisiaj proporcje faktycznie się odwróciły – główne źródło dochodu to książki, warsztaty i spotkania autorskie, a potem teksty w prasie.


(fot. Filip Springer/z archiwum autora)

To może zapytam inaczej. Jeśli ktoś ma 20 lat i marzy o zajmowaniu się reportażem, również książkowym, jakie ma możliwości utrzymywania się z tego zawodu?

Możliwości to stypendia ministerialne, ale możliwości te kończą się z momentem, gdy będziemy mieć 35 lat.

Czyli do 35 roku życia trzeba mieć naprawdę nieźle wyrobione nazwisko albo zmienić zawód?

Raczej tak. Bo później komfort pracy będziemy mieli znacznie mniejszy. Te poważne stypendia są zaledwie trzy, wszystkie związane z szeroko rozumianą literaturą. W Polsce istnieje tylko jedno stypendium przeznaczone dla reporterów – mam na myśli stypendium im. Ryszarda Kapuścińskiego. Dlatego jeśli chcemy zajmować się na serio reportażem, to najlepiej urodzić się w jakimś skandynawskim kraju. Na przykład w Danii są specjalistyczne stypendia w wysokości 300 000 koron, a nabór na to stypendium - 6 razy w roku. Pozostaje jeszcze prasa, ale tam jest mało miejsca dla reporterów. Z roku na rok coraz mniej. Dlatego najlepsza strategia to pisać książki, jak najwięcej do 35 roku życia i dorabiać sobie w prasie – o ile reportaż w ogóle z niej nie zniknie.

Na razie jeszcze jest śladowo obecny. Część tekstów z „Wanny z kolumnadą" ukazała się w końcu w prasie.

Tak i nie. Ukazał się tekst o pastelozie, ale w książce znacznie go rozbudowałem. A tekst o Grupie Pewnych Osób, czyli miejskich aktywistów, który pojawił się na łamach prasy, w książce został właściwie napisany od nowa.

Skąd w ogóle pomysł na „Wannę z kolumnadą" i dlaczego zdecydowałeś się go zrealizować?

Odkąd pamiętam zawsze na pulpicie swojego komputera miałem folder o nazwie „Przestrzeń niesprzyjająca". Do tego folderu wrzucałem sobie różne notki prasowe, artykuły, swoje i cudze zdjęcia – wszystko, co odnosiło się do tego, że w Polsce jest brzydko. Wrzucałem to sobie z myślą, że kiedyś zrobię z tego jakąś wystawę. W końcu zacząłem interesować się tematami głębiej i w naturalny sposób zrobiła mi się lista problemów, które powodują, że w Polsce jest brzydko: niekontrolowane rozbudowywanie się przedmieść, czyli tzw. sprawl, reklama w przestrzeni miejskiej, fatalne malowanie blokowisk nazywane pastelozą, budowanie niepasujących do otoczenia obiektów, brak planowania przestrzennego czy odwracanie się miast od rzek i zaniedbywanie ich.

A co wyleciało z tej listy?

Nic. Zmieniały się raczej ujęcia problemu. Chciałem napisać np. tekst o zasadzie dobrego sąsiedztwa. To jest tak skomplikowane prawnie, że trudno ułożyć z tego ciekawą historię. Poległem i powstał tekst o urbanistach. Myślałem, żeby napisać tekst o brzydocie w polskich górach, w końcu postanowiłem skupić się na jednym przypadku Karpacza i gigantycznego, kompletnie niepasującego do okolicy hotelu Gołębiewski. Brzydota w Zakopanem była już tyle razy opisywana, że szkoda na to czasu, a poza tym irytują mnie górale, a raczej ich podejście do własności na zasadzie: na mojej działce, panocku, mogę robić co chcę i wszyscy mogą mi skoczyć.

Przez „Wannę z kolumnadą" przewijają się dwa słowa-klucze, a raczej dwa słowa-wytrychy, które zabijają jakąkolwiek dyskusję o przestrzeni  i estetyce. Te słowa to „ładnie" i „brzydko". One tak naprawdę nie znaczą nic, są tak subiektywne, że niczego nie określają.

Celowo używam, a wręcz nadużywam słów „ładnie" i „brzydko", aby pokazać, że cała debata o estetyce i przestrzeni w Polsce sprowadza się do tych dwóch słów. A w ogóle nie słuchamy specjalistów, którzy jako jedyni tak naprawdę potrafią zdefiniować obydwa te określenia.

Co ważne, przystępowałem do tej książki z myślą, że się z tej polskiej brzydoty trochę ponabijam. Popatrzę, sfotografuję, napiszę o tym wszystkim ironicznie i będzie dobrze. Natomiast kiedy pojechałem do Grybowa i porozmawiałem sobie z panem posiadającym różowy dom, gipsowe kaczki i posążek papieża, doszedłem w tej rozmowie do momentu, w którym mogłem pociągnąć ją dalej i zrobić z niego w tekście kompletnego jełopa albo zatrzymać się i dojść do wniosku, że skoro mu się ta gipsowa kaczka podoba, to mnie nic do tego. Zatrzymałem się, bo tak zasadniczo według badań CBOS-u 82% Polaków uważa, że w Polsce jest ładnie. W związku z tym „Wanna z kolumnadą" to książka dla 18% mieszkańców naszego kraju. Te liczby dały mi do zrozumienia, że tu zawsze będzie brzydko (w moim subiektywnym rozumieniu tego słowa) i trzeba się z tym pogodzić. Choć przyczyny tej brzydoty jak najbardziej warto wskazać. Natomiast największą lekcję pokory odebrałem, gdy pojechałem do właściciela Venecia Palace, miejsca w mojej opinii skrajnie kiczowatego. Właściciel mówi do mnie: „Panie, pan tu przyjechał jako dziennikarz pośmiać się z mojego hotelu, inni też się śmiali, ale u mnie na termin weselny czeka się dwa lata". Co więcej, największe firmy organizują u niego imprezy i nie czują obciachu. Ja bym czuł, ale ja jestem w tej 18% mniejszości. Albo rozmawiam z zarządcą spółdzielni i pytam go, czy nie uważa, że kolory na ich blokach są fatalnie zestawione. Słyszę odpowiedź: „Ludzie na osiedlu tak chcieli". W związku z tym nie czuję powodu, żeby się z nich śmiać. Mam wrażenie, że w książce tego nie robię.

Jednak robisz. Ale jest to ironiczny uśmiech połączony ze zrozumieniem i zrezygnowaniem, a nie kpina. Nadal jednak nie ustaliliśmy, co to znaczy „brzydko". Zakładam, że dla 82% Polaków brzydko znaczy szaro, a ładnie znaczy kolorowo.

Pod pojęciem „brzydko" rozumiem to, że w Polsce nie ma harmonii w przestrzeni. Dla mnie „ładnie" to jest oszczędnie w formie. „Ładnie" znaczy tyle, że forma jest stosowna do treści. „Ładnie" wymaga również pewnego wysiłku zarówno od odbiorcy, jak i twórcy. Jeśli np. prowadzimy sklep spożywczy, to nie robimy samodzielnie szyldu z dechy i kolorowych liter, tylko dajemy zarobić plastykowi, który coś o tym wie i zrobi nam taki szyld, żeby wpisywał się w otoczenie.


(fot. Filip Springer/z archiwum autora)

Tylko że o „ładnie" decyduje każdy z nas, a nie specjaliści. Problem, że nie korzystamy ze specjalistów, pojawia się nie tylko na gruncie urbanistyki i estetyki. Istnieje na gruncie mediów, reklamy i wielu innych dziedzin. Polak zna się na wszystkim najlepiej sam.

Mówiło się przecież, że gdy Kubica zaczął osiągać światowe sukcesy, to każdy Polak dokładnie wiedział, kiedy sportowiec powinien wcisnąć hamulec na zakręcie.

Tylko że przestrzeń dotyczy wszystkich, a sport akurat nie.

Wynika to też z polskiego umiłowania własności. Na swoim robię swoje. I nikomu nic do tego. Ja rozumiem, że to ciągle jest odreagowywanie komunizmu, ale to odreagowywanie trwa stanowczo za długo. Powinniśmy w końcu dojrzeć do tego, że na swoim robię, co chcę, ale licząc się przy tym z otoczeniem.

Zająłeś się tematami, które dotyczą wszystkich, a zarazem twoi rozmówcy, bohaterowie „Wanny..." ciągle powtarzają ci, że nikogo te tematy nie obchodzą.

Polacy kompletnie nie zwracają uwagi na przestrzeń, ponieważ sądzą, że to nieważne. A sądzą, że to nieważne, ponieważ nie mają podstaw, aby nad przestrzenią reflektować.

W książce sugerujesz, że główne źródło problemu tkwi w braku edukacji plastycznej Polaków i zestawiasz liczbę godzin plastyki i sztuki w polskich szkołach z innymi krajami. Jesteśmy na szarym końcu, wyprzedzają nas np. Czechy, Rumunia, Węgry, Łotwa. Myślisz, że to sprowadza się tylko do edukacji plastycznej?

Myślę, że jest to fundamentalne. Nie pamiętam, żeby na lekcjach plastyki ktoś mówił mi o tym, jakie kolory do siebie pasują. Przez to do dzisiaj moja dziewczyna się ze mnie śmieje, że nie potrafię się ubrać. I często po prostu kupuje mi ciuchy. Gdy zaczynałem jako fotograf, miałem ogromny problem z operowaniem kolorami, musiałem się tego douczyć samodzielnie. Ale musiałem, bo zajmowałem się fotografią. Nie wszyscy się nią zajmują, więc nie muszą.

Z mojej lekcji plastyki pamiętam rysowanie choinek. Rysowaliśmy choinki, potem podchodziliśmy do nauczycielki, a ona mówiła „pięć" albo „cztery" – nie podając żadnego uzasadnienia. Nie było żadnej argumentacji związanej z oceną, dyskusji. I założę się, że moja klasa nie była wyjątkowa, stąd o estetyce nie potrafimy rozmawiać. Do tego dochodzi wspomniane już odreagowywanie szarości PRL-u i brak chęci korzystania z rad specjalistów. A niekorzystanie z rad specjalistów znów bierze się z braku edukacji plastycznej. Gdybyśmy byli choć trochę wyedukowani w tym kierunku, wiedzielibyśmy, jak cenna jest wiedza specjalistów i że warto na nich polegać.

Ale „Wanna z kolumnadą" nie jest tylko o estetyce. Kiedy piszesz o ogrodzonych osiedlach albo o placu zabaw zamykanym na klucz na życzenie mieszkańców, dotykasz raczej problemów społecznych.

To prawda, ale we wspomnianej już Norwegii czy Danii, dzieci, a raczej nastolatki, mają w szkole zajęcia z architektury. Tłumaczy się im, co to jest architektura otwarta, a co zamknięta. Co oznacza bezpieczeństwo przez projekt. Pewnie, że edukacja nie jest odpowiedzią na wszelkie pytania, ale to naprawdę bardzo ważny problem.

„Wanna z kolumnadą" jest zbiorem krótszych reporterskich tekstów. Dotyka różnych tematów i w przeciwieństwie do poprzednich książek, jak sam zresztą wspomniałeś, twoimi rozmówcami byli głównie nie specjaliści, ale ludzie z przedmieść, aktywiści miejscy, właściciele nielegalnych banerów reklamowych, urzędnicy czy przedstawiciele spółdzielni. Do którego z reportaży najtrudniej było zebrać rozmówców?

Za każdym razem nie było łatwo nakłonić ludzi do rozmowy. Jawnie nagrywałem wypowiedzi i wiedzieli, że jestem reporterem. Najtrudniejsze było jednak sklejenie opowieści na każdy z tych tematów, bo zagadnienia dotyczące urbanistyki i przestrzeni są śmiertelnie nudne, a związane z nimi prawo ciężkie do strawienia. Te wszystkie zależności gminno-inwestorskie, planistyczne to koszmar. A ja muszę zrobić z nieciekawego tematu ciekawą opowieść. To było największe wyzwanie i ciężka praca. I dlatego, że jest tak ciężka, ta tematyka jest słabo obecna w mediach. W efekcie ludzie mają o tym nikłe pojęcie, a jak mają nikłe pojęcie – nie interesują się. A jak się nie interesują, media nie chcą o tym pisać. Zamknięte koło. Musiałem wielu rzeczy się nauczyć. Czasami też stosowałem taką metodę, że szedłem do specjalisty kompletnie nieprzygotowany i mówiłem: „będę zadawał panu głupie pytania i proszę mi odpowiedzieć na nie tak, aby każdy mógł to zrozumieć". Natomiast najtrudniej rozmawiało się z ludźmi z przedmieść.

Dlaczego?

Klasa średnia wraca z pracy do domu i chce mieć spokój. Kupuje dom w miejscu bez infrastruktury, nie mają tam przedszkola, szkoły, sklepu i co najgorsze – nie narzekają, bo wstyd im się przyznać, że źle wybrali. Kupowali dom pod lasem, a za chwilę zamiast lasu wyrasta kolejne osiedle. I wszystko tonie w błocie.


(fot. Filip Springer/ z archiwum autora)

Skoro są klasą średnią i mają pieniądze, są świadomi, powinni być bardziej przedsiębiorczy i sami sobie założyć prywatne przedszkole. Dlaczego ich o to nie zapytałeś?

Ale to nie jest ich rola. Tylko państwa albo inwestora. Moją rolą też nie jest szukanie rozwiązywania problemów, bo się na tym nie znam. Jako reporter mogę tylko opisać rzeczywistość, na tym się znam.

Żyjemy w Polsce. Zatem liczenie na państwo jest naiwnością, ci ludzie mogą zrobić coś razem na przedmieściach, skoro istnieją aktywiści w miastach, dlaczego nie mieliby powstać aktywiści przedmiejscy?

Ale to jest temat na inny reportaż. O tym, czy ludzie mogą się organizować. A poza tym, takie ruchy nie istnieją, ja opisuję to, co istnieje. Po drugie, nie interesuje mnie to, czy oni się organizują (bo tego nie robią), tylko to, że państwo polskie i deweloperzy mają ich gdzieś. A to jest fakt. Ludzie mają prawo oczekiwać infrastruktury. Żeby powstał jakiś ruch przedmiejski, musiałaby istnieć jakaś przestrzeń wspólna, w której ludzie mogliby się spotykać i rozmawiać. Te osiedla są budowane tak, że tej przestrzeni nie ma.

Przy odrobinie woli można ją stworzyć. Na przykład odstępując kawałek swojej działki albo skrzyknąć się na jednej z działek. Powiedzieć, hej, spotykamy się u mnie na podwórku.

Jasne, tylko mimo wszystko takie rzeczy się nie dzieją. Czy mogą się dziać? To znów jest temat na inny reportaż. A po drugie ruchy miejskie mają małe możliwości – mogą zrywać plakaty i wyrównywać chodniczki, ale nie są w stanie np. zmienić planu miejscowego. Natomiast ludzie z przedmieść mają większy problem – nie reflektują, do jakiego miejsca trafiają. Biorą kredyt na 30 lat, łykają reklamę dewelopera, a w związku z tym, że nie mają świadomości rozlewania się przedmieść – chcą tam mieszkać skuszeni wizją własnego domku pod lasem. Mam duży żal do mediów, że się o tym nie pisze, tylko o matce małej Madzi.

W swojej książce podpadasz wielu osobom. Zarządcom spółdzielni, deweloperom, inwestorom, właścicielom hoteli, a nawet prezydentowi, bo krytykujesz Bronisława Komorowskiego za to, że w trakcie swojej kampanii reklamował się na wielkich siatkach zasłaniających całe kamienice. Gdyby te teksty ukazały się w prasie, miałbyś za sobą redakcyjnego prawnika. Gdy piszesz książkę, jesteś zdany na siebie. Masz jakieś obawy? Sugerujesz nawet, że port praski został spalony pod inwestycję deweloperską – to mocny zarzut.

W tej sprawie akurat było prowadzone śledztwo, więc miałem podstawy. Oczywiście mam obawy. Nie czekam na protesty, listy i pozwy sądowe, ale oczywiście ryzyko zawsze istnieje. I zdecydowałem się je podjąć. Taki zawód.

Mówiłeś, że robisz sobie teraz przerwę, ale nie wierzę, że nie masz w planach jakiejś książki.

Oczywiście, że mam. Mam książkę umówioną na 2015. To będzie książka o Warszawie, nie muszę nigdzie jeździć, zatem nie będzie tak pracochłonna jak „Wanna...". Nie mogę zdradzić zbyt wiele. Powiem tylko, że będzie opowiadać o warszawskiej przestrzeni, ale nie o architekturze. Ale chcę mieć dużo czasu i spokoju. W tym czasie będę robił sobie mniejsze projekty fotograficzne, trochę popiszę do prasy. Choć jedno z przykrych doświadczeń, jakie mam, jest takie, że moje osiągnięcia książkowe nie wpłynęły w żaden sposób na moją pozycję w prasie. Kompletnie. Te kilka dobrych redakcji, z którymi pracowałem wcześniej, nadal ze mną pracują, a reszta traktuje mnie jak wszystkich, czyli fatalnie. Wiele razy pisałem coś dłuższego na zamówienie, potem było to odrzucane. Co najwyżej ktoś zamówi felieton, bo to forma, która szybko powstaje, a dla redakcji nie jest droga. Mam nadzieję, że moje książki ukażą się za granicą, ale na razie jest za wcześnie, żeby mówić o konkretach.

Spodziewasz się sukcesu „Wanny z kolumnadą"? "Źle urodzone" sprzedały się dobrze, miały dwa wydania, ale tu  - jak ciągle mówimy – mamy do czynienia z niepopularnym tematem.

Nie mam oczekiwań. Chciałbym, żeby poszło tak dobrze, jak „Źle urodzone" czy „Miedzianka", ale staram się nie myśleć o książce w kategoriach produktu. Jej sprzedaż - dobra lub zła - nie ma wpływu na wagę problemów, które „Wanna..." porusza. A moim zdaniem mówię o ważnych problemach, o których media milczą lub nie potrafią o nich mówić. Ale na szczęście w Polsce istnieje pewna grupa ludzi z dużych miast zainteresowanych architekturą i przestrzenią, i oni po tę książkę sięgną. To wystarczy. Natomiast nie wierzę, żeby cokolwiek ta książka zmieniła – patrz dane CBOS-u. Ja natomiast, pisząc ją, wyleczyłem się z frustracji, że gdzie nie spojrzę w Polsce, jest brzydko. Zadałem pytania, dlaczego tak jest, znalazłem odpowiedzi i już nie mam wątpliwości - w Polsce zawsze będzie brzydko. Mam spokój, bo już wiem, że nic się nie zmieni. A jak będę chciał żyć w ładnej przestrzeni, to muszę wyjechać do Norwegii. Albo zrobić na odwrót – wyjechać do Armenii, zobaczyć, że jest tam gorzej, wrócić do Polski i się pocieszyć. Choć nadal przeraża mnie to i smuci, jak wyglądają polskie wsie – niezależnie od regionu wszystko wygląda tak samo, te same domki z katalogu. Ale nie będę z tym walczył. Mogę walczyć z nielegalnymi plakatami w mieście, bo są nielegalne. I zrywam je. Tylko różowy dom z gipsowymi lwami nie jest nielegalny. I nic nie zrobię.

Rozmawiał: Sebastian Frąckiewicz

_____________________________________________________________

Sebastian Frąckiewicz – od września redaktor naczelny lubimyczytać.pl. Publikuje także na łamach „Polityki” i „Tygodnika Powszechnego”. Od 2007 do 2012 współpracował z „Przekrojem”. Wcześniej przez kilka lat związany z miesięcznikiem literackim „Lampa”.


komentarze [13]

Sortuj:
Niezalogowany
Aby napisać wiadomość zaloguj się
Ola Loobeensky 29.09.2013 12:05
Bibliotekarka

Wcale nie trzeba dysponować kokosami, aby mieszkać przyjemnie i gustownie, wystarczy zmysł plastyczny oraz sprawne ręce. Nie wiem, skąd się bierze ta kwestia kasy, nie potrafię uzasadnić tego inaczej, jak przekonaniem, że dobry gust = minimalizm, modernizm, Piotr Kler i kanapa za 30 tysięcy, a przecież to bzdura i nie tędy droga. Kicz również może być fajny, lecz jego...

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post więcej
wicher_Lab 24.09.2013 18:29
Czytelnik

Moim zdaniem, jedną z najobrzydliwszych naszych ( Polaków) cech, jest krótkowzroczność. Jakieś domy różowe ze srebrnymi wstawkami powstają nagle w stonowanej kolorystycznie reszcie wsi i właścicielom to nie wadzi. To jest ich 'wnętrze' prywatne.

Ta hałaśliwa prywata, manifestowanie źle pojętej wolności osobistej, niedojrzałość liberalna, to jest słabe u nas.

Widzę w tym...

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post więcej
Bed 24.09.2013 11:02
Czytelniczka

Strasznie przykro mi się to czytało. Może dlatego, że niedawno rozmawiałam ze znajomymi, każdy był zagranicą, oczywiście tu jest im brzydko, nic co polskie im się nie podoba. Może ta dziwna różnorodność wynika z tego, że każdy próbuje tu urządzić swoją małą zagranicę. Jeden Norwegię, drugi zamek znad Loary, trzeci różowy pałacyk Barbie jak w USA a czwarty domek z kolumnami...

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post więcej
Boogna 23.09.2013 20:20
Czytelniczka

No proszę - taki wywiad, że aż się od książek oderwałam :)

Polska jest brzydka. Ma tylko urocze zakątki...

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
chiyome 21.09.2013 13:36
Czytelniczka

w polsce jest brzydko? ja pracuję w małym miasteczku w Niemczech. tutaj jest paskudnie. na każdym bloku masa bilbordów. plakaty wielkości siadiony zakrywają każdą wolną przestrzeń. brakuje tylko wielkiego dachu aby tam ponaklejać. śmieci... mam wrażenia, że śmici nie zbiera tutaj nikt. prospekty reklamowe są już wtarte w chodniki, któe są po prostu z asfaltu. o śmrodzie i...

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post więcej
joly_fh 20.09.2013 14:09
Bibliotekarka

Nawiasem mówiąc właśnie oglądałam zdjęcia współczesnych bibliotek w różnych miejscach na świecie http://booklips.pl/galeria/najdziwniejsze-biblioteki-swiata/ i... hmmm, patrząc na nie też nie mogę powiedzieć, by inne narody przejawiały jakieś szczególne wyczucie przestrzeni i estetyki. Niektóre z tych budynków są po prostu koszmarne i w ogóle nie pasują do otoczenia.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
Andrew Vysotsky 20.09.2013 12:19
Bibliotekarz

Pieniądze to nie problem. Architektura to rzecz gustu, mody i kilku innych rzeczy. Polska najbardziej odstaje nie biedą czy brzydką architekturą, ale pijakami lezącymi nawet w samo południe na trawnikach przy deptakach naszych kurortów, walającymi się wszędzie śmieciami i mentalnością, która do tego prowadzi. Nie zmienią tego żadne pieniądze ani żaden artysta.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
Piotrek00 20.09.2013 11:31
Czytelnik

Absolutnie się nie zgadzam, że to wina braku pieniędzy. Nawet w podanym przykładzie odżywiania się można podać taki przykład - McDonald's. Nie jest to zdecydowanie zdrowe jedzenie, a żeby tam się dobrze najeść trzeba wydać conajmniej 15-20 złotych! Nie mówię o przegryzieniu kanapki, ale o czymś, co można porównać do obiadu. Za taką cenę spokojnie można stworzyć coś samemu w...

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post więcej
joly_fh 20.09.2013 08:48
Bibliotekarka

Nie można wszystkiego sprowadzać do pieniędzy - to, że coś jest drogie, nie znaczy że z automatu ładne i na odwrót. A jak ktoś ma poczucie estetyki to nie kupuje brzydkich bibelotów. Są tacy, co mają mnóstwo pieniędzy i wydają je na budowę domów koszmarków, z wieżyczkami, wykuszami, etc. Problemem jest (jak zawsze) brak edukacji w tym zakresie, co się przejawia w tym, że...

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post więcej
Wit 19.09.2013 21:28
Czytelnik

Też jakiś czas temu doszedłem do wniosku, że u nas zawsze będzie brzydko - taką mamy mentalność. Chodzi o to, żeby się pokazać, przebić, wybudować najwyżej, przegonić sąsiadów, najlepiej jeszcze zasłaniając im przy okazji widok z okna, bo kto nam podskoczy?

Jak mamy traktować przestrzeń jako dobro wspólne, skoro my w ogóle nie znamy takiego pojęcia jak wspólne dobro?

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post