rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Choć ocenię tylko pierwszy tom, moja opinia znajdzie się zarówno pod tym, jak i pod tomem pierwszym, gdyż to właśnie te tomy stwożył śp. Kentarou Miura.

Chyba nie będzie szczególną przesadą określenie Berserka jako klasyka dark fantasy. Manga ta jest absolutnie świetna, mam jednak z nią kilka problemów, które rzutują nieco na moją ocenę, ale które w większości nie wynikają z samej treści. Może brzmieć to niezrozumiale, ale rozwinę to za chwilę.

Jak na dark fantasy przystało jest mrocznie, nawet bardzo mrocznie i już sam początek nie pozostawia co do tego wątpliwości. W parze za tym idzie bardzo duża brutalność zarówno świata przedstawionego jak i pod względem ilości krwi i flaków, jakie przyjdzie nam oglądać. Zdecydowanie też nie zabraknie w tym tytule akcji, wszak główna postać, mówiąc dość łagodnie, nie jest pacyfistą.

No właśnie, główna postać. Guts z początku nie sprawia jakiegoś wybitnego wrażenia. Poznajemy go jako oschłego, stroniącego od towarzystwa brutalnego osiłka, który siecze chordy wrogów swym gigantycznym mieczem. Kieruje nim gniew, który nieco później okaże się ślepym pragnieniem zemsty. Na początku przygody ciężko powiedzieć o nim coś konkretniejszego. Od owładnięty szałem wojownik, który w tylko sobie znanym celu zbija kolejnych Apostołów - swego rodzaju potężnych demonów w świecie Berserka.

Z biegiem fabuły dowiadujemy się, dlaczego Guts poluje na Apostołów. Okazuje się mieć prywatne porachunki tak z Apostołami jak i tak zwaną Ręką Boga - piątką potężnych, możnamy rzec, arcydemonów, którzy mają wszystkich Apostołów pod sobą. Guts nosi również tak zwane piętno ofiarne, które posiadają ludzie, jacy mają zostać poświęceni, by mógł narodzić się kolejny potężny demon, to tak w bardzo dużym uproszczeniu. Co jest istotne to fakt, że Guts z jakiegoś powodu nie został poświęcony, lecz piętno i tak ściąga na niego co i rusz nowe maszkary.

Bardzo ważnym elementem jest moment, w którym następuje długa retrospekcja. Golden Age arc - najlepsza część Berserka. To tutaj poznajemy tragiczną przeszłość Gutsa, co go spotkało i dlaczego stał się taki okrytny. Jest to również arc od którego wręcz pokochałem Berserka. Nie tylko dobrze poznaliśmy motywy Gutsa, całkiem mocno rozbudowano również świat przedstawiony, wzorowany na średniowiecznej europie. No i postacie. To tutaj po raz pierwszy spojrzałem na towarzyszów Gutsa w bardziej przychylny sposób, bowiem właściwie większość z nich prezentowała się dobrze nie tylko jako towarzysz naszego głównego bohatera, ale także jako fajne osoby same w sobie.

Przed retrospekcją Guts już miał jednego toważysza i to mimo jego nastawienia, był nim elf Puck. Pełnił on bardzo ważną rolę na początku, pozwalał bowiem spojrzeć na Gutsa z nieco innej strony, niejako ukazał go jako postać, która być może jest bardziej skomplikowana, niż na to wygląda. Pełnił również funkcję elementu humorystycznego i właściwie w dalszych tomach jego rola została zepchnięta wyłącznie do tego. Finalnie nie tylko wypada w mojej opinii najsłabiej z aktualnej drużyny, właściwie mógłby całkiem zniknąć bez uszczerbku na historii, ale i nawet na tym samym początku sam w sobie nie był interesującą personą.

Kończąc już wątek postaci warto jeszcze napomknąć o nowet drużynie, która towarzyszy Gutsowi. Początkowo uważałem, że prezentują się oni gorzej niż Drużyna Sokoła (czy tam Jastrzębia) z retrospekcji i poniekąd dalej tak uważam. Na korzyść obecnej drużyny mocno przemawia fakt, że siłą rzeczy dłużej z nimi obcujemy. Widzimy też ich drogę, ich przemianę i nierzadko jedna postać od swojego pierwszego wystąpienia do aktualnego momentu zdaje się być całkiem inną osobą. Co by jednak nie było aż tak pozytywnie, z niektórymi bohaterami dzieje się to samo co z Puckiem, czyli pokażą co mają pokazać a później są bo są i choć nie jest to aż tak odczuwalne jak w przypadku elfa, rzuciło mi się to w oczy.

Wspominałem o kilku rzeczach, z którymi mam problem a które nie są winą samem mangi. Takim najpoważniejszym zarzutem jest tak zwane Zaćmienie. Nie powiem o nim absolutnie nic więcej ponad to, że jest to właściwie najważniejszy moment całego Berserka, który nadaje kierunek całej fabule. Jaki mam w tym, moim zdaniem, genialnym momentem problem? Krótka historia dla lepszego kontekstu: Początkowo nie miałem w planach Berserka czytać, ale mój brat miał taką chęć więc zacząłem dla niego kupować kolejne tomy. Nie pamiętam przy którym tomie, krótko przed Zaćmieniem właśnie, zauważyłem, że brat w sumie tych mang nie czyta więc zapytałem go, czy w ogóle opłaca się, żebym dalej na to wydawał pieniądze. Tym sposobem przestałem mu to kupować. Za jakiś czas, raczej dłuższy niż krótszy, nie miałem co czytać, sięgnąłem więc właśnie po te kilka tomów i utonąłem. Jak już pisałem, skończyło się w absolutnie najgorszym momencie. Akurat wtedy Berserka nie było na magazynie a nie wiedziałem, czy to wydawnictwo zaprząta sobie głowę dodrukami czy ma to gdzieś, plus ja potrzebowałem kontynuacji w trybie natychmiast! Jeszcze gorzej, że gdzieś w jakiejś recenzji usłyszałem, że Zaćmienie jest tak mocne, że będę zbierać szczękę z podłogi i mózg ze ściany a brat, który oglądał anime i dlatego manga go zaciekawiła, potwierdził, że tak, to jest coś mocnego. Będąc nakręcony do granic możliwości sięgnąłem po anime, które mocno mnie skonfundowało, okazało się bowiem, że wyrzuca on pewne elementy, przez co pewne rzeczy, które już znałem z mangi wyglądały tu całkiem inaczej. Przez to gdy już zobaczyłem Zaćmienie w anime, toważyszyły mi raczej, ja wiem?, niespełnione oczekiwania. Gdy już dorwałem się do następnych tomów mangi mój hype i emocje opadły no i już wiedziałem co się stanie, więc tak dobrze to nie zadziałało i tutaj. Tak, wiem, że jest to mocno subiektywne i zepsułem sobie odbiór na własne życzenie, ale tak się stało, czasu nie cofnę a niestety ma to wpływ na moją prywatną ocenę.

Inna sprawa, że o śmierci autora dowiedziałem się już podczas lektury, inaczej raczej bym po nią nie sięgnął i to nawet pomimo informacji, że przyjaciel autora, który zna zakończenie, ma kontynuować jego dzieło. Nie wiem, ile jeszcze historii zostało, w jakim tempie będzie ona powstawać ani czy nie straci na jakości. Właściwie nie byłem pewien, czy chcę to oceniać w momencie, kiedy historia nadal trwa (na dzień pisania tej opini można składać pre-order na tom 42), uznałem jednak, że o ile fabuła jeszcze się nie ukończyła, z oczywistych powodów skończył się pewien etap Berserka.

Dla miłośników dark fantasy, nawet takich, którzy z mangami nie mieli styczności, jest to pozycja niemal obowiązkowa. Oczywiście jakieś tam wady ma, poziom bywa nierówny a niektórym ten wszechobecny mrok może się miejscami wydawać robiony na siłę, dostajemy jednak historię bardzo dojrzałą, wciągającą i nieoczywistą. Właściwie dostajemy tu historię drogi, gdzie wszystkie potworności są jedynie elementem dodatkowym. Z pewnością można by się pochylić nad jakąś głębszą analizą tego dzieła, nie uważam jednak się za odpowiednią osobę do takiego czegoś. W każdym razie liczy się to, że Berserk oferuje świetną przygodę, z której nie dacie rady zawrócić w trakcie. Ode mnie 9/10, ale gdyby nie pewien mankament, który sam sobie zafundowałem, myślę że mógłbym zastanowić się nad 10/10.

Choć ocenię tylko pierwszy tom, moja opinia znajdzie się zarówno pod tym, jak i pod tomem pierwszym, gdyż to właśnie te tomy stwożył śp. Kentarou Miura.

Chyba nie będzie szczególną przesadą określenie Berserka jako klasyka dark fantasy. Manga ta jest absolutnie świetna, mam jednak z nią kilka problemów, które rzutują nieco na moją ocenę, ale które w większości nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Choć ocenię tylko pierwszy tom, moja opinia znajdzie się zarówno pod tym, jak i pod tomem 41, czyli ostatnim, który stworzył śp. Kentarou Miura. Plus oczywiście wypowiem się o tych 41 tomach jako o jednej całości.

Chyba nie będzie szczególną przesadą określenie Berserka jako klasyka dark fantasy. Manga ta jest absolutnie świetna, mam jednak z nią kilka problemów, które rzutują nieco na moją ocenę, ale które w większości nie wynikają z samej treści. Może brzmieć to niezrozumiale, ale rozwinę to za chwilę.

Jak na dark fantasy przystało jest mrocznie, nawet bardzo mrocznie i już sam początek nie pozostawia co do tego wątpliwości. W parze za tym idzie bardzo duża brutalność zarówno świata przedstawionego jak i pod względem ilości krwi i flaków, jakie przyjdzie nam oglądać. Zdecydowanie też nie zabraknie w tym tytule akcji, wszak główna postać, mówiąc dość łagodnie, nie jest pacyfistą.

No właśnie, główna postać. Guts z początku nie sprawia jakiegoś wybitnego wrażenia. Poznajemy go jako oschłego, stroniącego od towarzystwa brutalnego osiłka, który siecze chordy wrogów swym gigantycznym mieczem. Kieruje nim gniew, który nieco później okaże się ślepym pragnieniem zemsty. Na początku przygody ciężko powiedzieć o nim coś konkretniejszego. Od owładnięty szałem wojownik, który w tylko sobie znanym celu zbija kolejnych Apostołów - swego rodzaju potężnych demonów w świecie Berserka.

Z biegiem fabuły dowiadujemy się, dlaczego Guts poluje na Apostołów. Okazuje się mieć prywatne porachunki tak z Apostołami jak i tak zwaną Ręką Boga - piątką potężnych, możnamy rzec, arcydemonów, którzy mają wszystkich Apostołów pod sobą. Guts nosi również tak zwane piętno ofiarne, które posiadają ludzie, jacy mają zostać poświęceni, by mógł narodzić się kolejny potężny demon, to tak w bardzo dużym uproszczeniu. Co jest istotne to fakt, że Guts z jakiegoś powodu nie został poświęcony, lecz piętno i tak ściąga na niego co i rusz nowe maszkary.

Bardzo ważnym elementem jest moment, w którym następuje długa retrospekcja. Golden Age arc - najlepsza część Berserka. To tutaj poznajemy tragiczną przeszłość Gutsa, co go spotkało i dlaczego stał się taki okrytny. Jest to również arc od którego wręcz pokochałem Berserka. Nie tylko dobrze poznaliśmy motywy Gutsa, całkiem mocno rozbudowano również świat przedstawiony, wzorowany na średniowiecznej europie. No i postacie. To tutaj po raz pierwszy spojrzałem na towarzyszów Gutsa w bardziej przychylny sposób, bowiem właściwie większość z nich prezentowała się dobrze nie tylko jako towarzysz naszego głównego bohatera, ale także jako fajne osoby same w sobie.

Przed retrospekcją Guts już miał jednego toważysza i to mimo jego nastawienia, był nim elf Puck. Pełnił on bardzo ważną rolę na początku, pozwalał bowiem spojrzeć na Gutsa z nieco innej strony, niejako ukazał go jako postać, która być może jest bardziej skomplikowana, niż na to wygląda. Pełnił również funkcję elementu humorystycznego i właściwie w dalszych tomach jego rola została zepchnięta wyłącznie do tego. Finalnie nie tylko wypada w mojej opinii najsłabiej z aktualnej drużyny, właściwie mógłby całkiem zniknąć bez uszczerbku na historii, ale i nawet na tym samym początku sam w sobie nie był interesującą personą.

Kończąc już wątek postaci warto jeszcze napomknąć o nowet drużynie, która towarzyszy Gutsowi. Początkowo uważałem, że prezentują się oni gorzej niż Drużyna Sokoła (czy tam Jastrzębia) z retrospekcji i poniekąd dalej tak uważam. Na korzyść obecnej drużyny mocno przemawia fakt, że siłą rzeczy dłużej z nimi obcujemy. Widzimy też ich drogę, ich przemianę i nierzadko jedna postać od swojego pierwszego wystąpienia do aktualnego momentu zdaje się być całkiem inną osobą. Co by jednak nie było aż tak pozytywnie, z niektórymi bohaterami dzieje się to samo co z Puckiem, czyli pokażą co mają pokazać a później są bo są i choć nie jest to aż tak odczuwalne jak w przypadku elfa, rzuciło mi się to w oczy.

Wspominałem o kilku rzeczach, z którymi mam problem a które nie są winą samem mangi. Takim najpoważniejszym zarzutem jest tak zwane Zaćmienie. Nie powiem o nim absolutnie nic więcej ponad to, że jest to właściwie najważniejszy moment całego Berserka, który nadaje kierunek całej fabule. Jaki mam w tym, moim zdaniem, genialnym momentem problem? Krótka historia dla lepszego kontekstu: Początkowo nie miałem w planach Berserka czytać, ale mój brat miał taką chęć więc zacząłem dla niego kupować kolejne tomy. Nie pamiętam przy którym tomie, krótko przed Zaćmieniem właśnie, zauważyłem, że brat w sumie tych mang nie czyta więc zapytałem go, czy w ogóle opłaca się, żebym dalej na to wydawał pieniądze. Tym sposobem przestałem mu to kupować. Za jakiś czas, raczej dłuższy niż krótszy, nie miałem co czytać, sięgnąłem więc właśnie po te kilka tomów i utonąłem. Jak już pisałem, skończyło się w absolutnie najgorszym momencie. Akurat wtedy Berserka nie było na magazynie a nie wiedziałem, czy to wydawnictwo zaprząta sobie głowę dodrukami czy ma to gdzieś, plus ja potrzebowałem kontynuacji w trybie natychmiast! Jeszcze gorzej, że gdzieś w jakiejś recenzji usłyszałem, że Zaćmienie jest tak mocne, że będę zbierać szczękę z podłogi i mózg ze ściany a brat, który oglądał anime i dlatego manga go zaciekawiła, potwierdził, że tak, to jest coś mocnego. Będąc nakręcony do granic możliwości sięgnąłem po anime, które mocno mnie skonfundowało, okazało się bowiem, że wyrzuca on pewne elementy, przez co pewne rzeczy, które już znałem z mangi wyglądały tu całkiem inaczej. Przez to gdy już zobaczyłem Zaćmienie w anime, toważyszyły mi raczej, ja wiem?, niespełnione oczekiwania. Gdy już dorwałem się do następnych tomów mangi mój hype i emocje opadły no i już wiedziałem co się stanie, więc tak dobrze to nie zadziałało i tutaj. Tak, wiem, że jest to mocno subiektywne i zepsułem sobie odbiór na własne życzenie, ale tak się stało, czasu nie cofnę a niestety ma to wpływ na moją prywatną ocenę.

Inna sprawa, że o śmierci autora dowiedziałem się już podczas lektury, inaczej raczej bym po nią nie sięgnął i to nawet pomimo informacji, że przyjaciel autora, który zna zakończenie, ma kontynuować jego dzieło. Nie wiem, ile jeszcze historii zostało, w jakim tempie będzie ona powstawać ani czy nie straci na jakości. Właściwie nie byłem pewien, czy chcę to oceniać w momencie, kiedy historia nadal trwa (na dzień pisania tej opini można składać pre-order na tom 42), uznałem jednak, że o ile fabuła jeszcze się nie ukończyła, z oczywistych powodów skończył się pewien etap Berserka.

Dla miłośników dark fantasy, nawet takich, którzy z mangami nie mieli styczności, jest to pozycja niemal obowiązkowa. Oczywiście jakieś tam wady ma, poziom bywa nierówny a niektórym ten wszechobecny mrok może się miejscami wydawać robiony na siłę, dostajemy jednak historię bardzo dojrzałą, wciągającą i nieoczywistą. Właściwie dostajemy tu historię drogi, gdzie wszystkie potworności są jedynie elementem dodatkowym. Z pewnością można by się pochylić nad jakąś głębszą analizą tego dzieła, nie uważam jednak się za odpowiednią osobę do takiego czegoś. W każdym razie liczy się to, że Berserk oferuje świetną przygodę, z której nie dacie rady zawrócić w trakcie. Ode mnie 9/10, ale gdyby nie pewien mankament, który sam sobie zafundowałem, myślę że mógłbym zastanowić się nad 10/10.

Choć ocenię tylko pierwszy tom, moja opinia znajdzie się zarówno pod tym, jak i pod tomem 41, czyli ostatnim, który stworzył śp. Kentarou Miura. Plus oczywiście wypowiem się o tych 41 tomach jako o jednej całości.

Chyba nie będzie szczególną przesadą określenie Berserka jako klasyka dark fantasy. Manga ta jest absolutnie świetna, mam jednak z nią kilka problemów, które...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Czy mieliście kiedyś tak, że po skończeniu jakieś książki biliście źli? Nie dlatego, że książka była zła, ale dlatego, że była po prostu okey i nic ponad to? Bo z jednej strony czytało się lekko, przyjemnie, autorka potrafiła mnie zainteresować, z drugiej jednak co kawałek natykałem się na jakiś element, który mi zgrzytał z jakiegoś powodu. Dość powiedzieć, że jeszcze przed skończeniem wahałem się między oceną 6 a 5, na szczęście zakończenie podciągnęło to w moich oczach i rozważałem miedzy 6 a 7. Ostatecznie padło jednak na 7/10, no ale powiedzmy, że to takie zawyżone 6,5.

Chcę na początek zaznaczyć i na koniec jeszcze do tego wrócę, że czytało mi się bardzo dobrze! Chcę to podkreślić, ponieważ mimo wszystko mam do napisania więcej uwag niż pochwał, a nie chcę, by moja opinia miała jednoznacznie negatywny wydźwięk.

Zacznę od długości, która w moim odczuciu jest jednym z głównych problemów, z którym wiąże się w jakiś sposób kilka innych mankamentów. Po prostu miałem wrażenie, że te 50 czy nawet 100 stron więcej wyszłoby na dobre. Po prostu pewne postacie miały zdecydowanie za mało czasu; pewne wydarzenia, nawet takie, które powinny wzbudzać emocje nie miały czasu wybrzmieć, a wszelkie odwiedzane miejsca były... po prostu Mira i przyjaciele szli z miejsca na miejsce. Nie pomaga tu fakt, że niektóre sceny zdawały się być w sumie po nic. Fakt, spora część z takich scen nabiera na koniec sensu, ale w dalszym ciągu część z nich możnaby wyciąć bez jakiegokolwiek wpływu na historię i choć mogę je policzyć na palcach jednej ręki, i tak rzucają mi się w oczy.

Bohaterowie byli w porządku, każdy spełniał swoją rolę, mimo że nikt nie był odkrywczy.
Mira jest tutaj tą twardą, zadziorną babką która nie da sobą pomiatać. Nazwać ją Mary Sue to byłoby chyba przegięcie, przydałaby się jednak jakaś scena konsekwencji po przykładowo napyskowaniu starszyźnie.
Ghost to silny, ale i troskliwy facet, stanowiący dla naszej Miry wsparcie. W tym duecie to on zdaje się być takim głosem rozsądku, aczkolwiek w razie potrzeby byłby gotowy w obronie drugiej połówki stanąć do walki z całym batalionem, zresztą z wzajemnością.
Luta wskazał bym, gdyby ktoś zapytał mnie o jakąś ulubioną postać. Szczerze? Więź rodzeństwa kupiła mnie bardziej niż miłosne połączenie Miry z Ghostem. Gość jest absolutnie zajebistym bratem, czuć, że mają ze sobą świetny kontakt, co przy rodzeństwie nie zawsze jest oczywiste. Całe szczęście Lut gotów jest skoczyć za siostrą w ogień, dzięki czemu możemy w miarę często widzieć ich razem. No i jest też takim delikatnym śmieszkiem - dodatkowy plusik.
Ger to zmarnowany potencjał. Postać mentora i przybranego ojca dla wyżej wymienionej trójki. Gość lubi wypić, podróżuje po świecie i ma masę przygód oraz chętnie wspomoże podopiecznych swym doświadczeniem. Przede wszystkim dostał za mało czasu, przez co był po prostu kolejnym członkiem ekipy i nikim więcej dla czytelnika. Przez to również koniec jego wątku okazał się tak słaby, że aż boli. A naprawdę mógł błyszczeć, tym bardziej, że pierwsze wystąpienie miał takie, że kompletnie nie wiedziałem czego się spodziewać.

Świat przedstawiony również wypada po prostu poprawnie. Mamy czasy współczesne a tą różnicą, że wśród zwierząt i ludzi żyją istoty znane nam z mitologii słowiańskiej. Przed owymi maszkarami ludzkość chroniona jest przez Strażników Bursztynowego Szlaku. Ci w walce posługują się swoją krwią o bursztynowym kolorze, która po wypłynięciu twardnieje, umożliwiając nadanie jej kształtu na przykład noża, osłony czy harpunu. Gdzieś tam jeszcze radośnie sobie hasa Zakon Krzyżacki, który może się wydawać wepchnięty na siłę, ale jego wątek ostatecznie podobał mi się najbardziej.

Akcji i scen walki tutaj dość mało a jak już to są one skąpe i mało ciekawe. Paradoksalnie na nudę narzekać nie mogłem, nasza ekipa cały czas albo się przemieszczała, albo dowiadywaliśmy się czegoś nowego, albo mieliśmy bardzo fajne interakcje między bohaterami, a to to a to tamto.

Zakończenie według mnie zrobiło robotę. Bardzo dużo zamieszało i zaryzykuję stwierdzenie, że wiedząc, że pewne wątki potoczą się w taki a nie inny sposób, książka przy ponownej lekturze może zyskać. Nie chcę tu pisać nic więcej bo boję się, że zaspoileruje. Powiem jednak, że zostawiło mnie finalnie z pozytywnymi odczuciami. Tylko czy bardzo fajne zakończenie może uratować książkę, która jest zwyczajnie okey i nic więcej? Moim zdaniem, w tym przypadku, tak, tym bardziej, że, podkreślę jeszcze raz, mimo wad czytało mi się bardzo przyjemnie.

No i na koniec jeszcze jedno: przez większość czasu miałem wrażenie, że jako prosty facet lubiący fantasy pełne akcji i krwawych walk, daleko mi od docelowej grupy odbiorców. Niemniej jednak, jeżeli autorka napisze kiedyś jeszcze jakąś książkę fantasy, myślę, że po nią sięgnę.

Czy mieliście kiedyś tak, że po skończeniu jakieś książki biliście źli? Nie dlatego, że książka była zła, ale dlatego, że była po prostu okey i nic ponad to? Bo z jednej strony czytało się lekko, przyjemnie, autorka potrafiła mnie zainteresować, z drugiej jednak co kawałek natykałem się na jakiś element, który mi zgrzytał z jakiegoś powodu. Dość powiedzieć, że jeszcze przed...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Trzecia część gigantycznej Malazańskiej Księgi Poległych, podobnież na równi z piątym tomem najlepsza książka z tej serii. Z pewnością mogę powiedzieć, że w moim odczuciu jest zauważalnie lepsza od i tak bardzo, bardzo dobrych "Ogrodów Księżyca" i minimalnie lepiej od przegenialnych "Bram Domu Umarłych"

Co się od razu rzuca w oczy to fakt, że dużo szybciej i dużo łatwiej mogłem wczuć się w historię i zacząć płynąć wraz z jej prądem, że tak to ładnie określę. Wszystko dlatego, że "Wspomnienie Lodu" jest kontynuacją "Ogrodów Księżyca", pierwszego tomu serii. Owszem, mamy tu sporo nowych wątków, nowych postaci, ale w dużej części kontynuujemy historie już dobrze nam znanych twarzy. Ja mam tak, że jak zaczynam coś czytać to muszę trochę lepiej poznać postacie, relacje miedzy nimi, wybrać sobie jakiegoś ulubieńca, któremu mógłbym kibicować i tak dalej. Tutaj siłą rzeczy byłem w dużej mierze rozeznany w sytuacji, że tak powiem i mogłem się wkręcić od razu.

Historia rozkręca się bardzo szybko i dobrze. Świat przedstawiony jest cały czas poszerzany, być może nawet dowiadujemy się, o co toczy się cała wielka gra o ile w przyszłych tomach cała nasza wiedza nie zostanie wywrócona do góry nogami, co jest bardzo możliwe. Dowiadujemy się więcej o historii owego świata, o rasach niegdyś nim władających i tym, co dzieje się z nimi obecnie. Poznajemy z bliska, mniej lub bardziej, nowe społeczności i ugrupowania jak służąca Fenerowi kąpania Szarych Mieczy, rządząca Capustanem Rada Masek czy oddział Mottańskich Pospolitaków, którzy mimo braku dużej roli niemal od razu wzbudzili moją sympatię.

Chemia między postaciami była świetna, potrafiła być zabawna i urocza, ale i była wstanie trzymać w napięciu i niepewności. Choć wiedziałem, że Malazan jest brutalnym światem, śmierć niektórych postaci była dla mnie niezwykle zaskakująca, niemal wstrząsająca. Nawet poza takimi momentami właściwie każdy zwrot akcji mi siadł.

W swojej opinii o "Bramach Domu Umarłych" pisałem, że absolutnie kupił mnie Sznur Psów, który znacznie wybijał się ponad resztę książki. Tutaj jest o tyle dobrze i niedobrze zarazem, że całe "Wspomnienie Lodu" utrzymuje jednakowy, wysoki poziom przez cały czas. Wszystkie sceny i bitwy, te mniejsze jak i większe, są rewelacyjne, brak tu jednak tej jednej jedynej sceny/sekwencji, która wybijałaby się ponad resztą. Finalnie całościowo wychodzi to książce na plus, gdyż nie wystąpiła tu sytuacja, w której jakiś wątek interesowałby mnie mniej od innych.

Podsumowywując, jest więcej i lepiej. Powracają lubiane postacie. Pojawiają się nowe świetne twarze. Historia trzyma w napięciu i potrafi spowodować wstrzymanie oddechu. Bitwy są świetne, emocjonujące i brutalne. Natomiast wbrew temu na co liczyłem, nie jest jeszcze to moment, w którym brakło mi skali do oceniania. Tak samo jak poprzedni tom uważam, że 10/10 to odpowiednia ocena. Podtrzymuję w dalszym ciągu, że ta część podobała mi się nieco bardziej, lecz jeszcze nie na tyle, by dać jej 11/10 czy nawet bawić się w jakieś półśrodki w postaci 10,5/10. Jest to po prostu i AŻ genialna książka.

Trzecia część gigantycznej Malazańskiej Księgi Poległych, podobnież na równi z piątym tomem najlepsza książka z tej serii. Z pewnością mogę powiedzieć, że w moim odczuciu jest zauważalnie lepsza od i tak bardzo, bardzo dobrych "Ogrodów Księżyca" i minimalnie lepiej od przegenialnych "Bram Domu Umarłych"

Co się od razu rzuca w oczy to fakt, że dużo szybciej i dużo łatwiej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wszystkie znaki na niebie i ziemi zjednoczyły się, bym nie ukończył tej książki w tym roku. Obawiałem się, że przez to jej się oberwie, gdyż nie uda mi się należycie w nią wciągnąć, ale nie. Mimo braku czasu i warunków, co poskutkowało i brakiem weny na lekturę, udało mi się w końcu całkowicie zatracić w "Bramach Domu Umarłych".

Przede wszystkim dostaliśmy dokładnie to, czego i powinniśmy oczekiwać po "Ogrodach Księżyca", to jest masa postaci, jeszcze większa ilość wątków i ciągłe skakanie między nimi. To wymaga sporo uwagi, nie pomaga się połapać i nie każdemu się spodoba. Akcja książki przenosi nas na całkiem inny kontynent, to przed lekturą wiedziałem. Czego nie wiedziałem to pojawienie się kilku znanych postaci z pierwszego tomu i to nie to, że pojawili się na kilku stronach i przepadli, tylko byli ważnym elementem historii. Oczywiście nowych twarzy nie zabrakło, nowa obsada jest co najmniej tak samo fantastyczna co poprzednia.

Sporo, naprawdę tutaj sporo szeroko pojętej brutalności, "Ogrody Ksieżyca" wydały się aż bardzo grzeczną książką. Fizyczne cierpienie idzie tu w parze z psychicznym wyniszczeniem. Doskonałym przykładem jest tak zwany Sznur Psów, to właśnie on wciągnął mnie tak mocno w opowieść i z trudem powstrzymuję się przed wychwalaniem absolutnie każdego momentu jego trwania! Może nie powinienem pisać, że pewnie długo nie spotkam się z lepszym wydarzeniem w fantastyce, w końcu przede mną jeszcze osiem tomów tej serii. Z pewnością mogę jednak napisać, że w swym bardzo skromnym co prawda dorobku czytelniczym na palcach jednej ręki mógłbym wyliczyć sekwencje, które mogłyby stanąć obok Sznura Psów, przy czym raczej rzadna nie znalazłaby się wyżej.

Akcja, opisy bitew, choć niekiedy bardziej pasowałoby napisać opisy rzezi, zrobiły na mnie piorunujące wrażenie. Niekiedy niemal czułem, jakbym tam był na miejscu. W jednym momencie tak się zaczytałem, że gdyby połowa domu zwaliła mi się na głowę, nie wiem, czy zwróciłbym na to uwagę. Oczywiście nie brakło również akcji na mniejszą skalę, że tak to nazwę, ta również robi robotę.

Jesteśmy na pustyni, co siłą rzeczy powoduje inny klimat niż w poprzednim tomie. Zostało to bardzo fajnie napisane, ale chyba wolałem tereny Genebackis i uliczki Darudżystanu. Z drugiej strony mamy wspomniany już Sznur Psów nie byłby tak genialny na terenie z łatwym dostępem do wody i pożywienia. Nawet poza tym nie braknie fajnych według mnie momentów przedzierania się przez przeróżne burze piaskowe czy zwiedzania zalanych piaskiem starożytnych ruin.

Cóż mogę rzec. Jeśli komuś podobały się "Ogrody Księżyca", w "Bramach Domu Umarłych" jest wszystko jeszcze lepiej. Genialne opisy bitew i emocje wokół nich; świetne postacie z Mappo, Icariumem i Coltainem na czele; świetnie opowiedziana historia; no i Sznur Psów. Pisałem to raz, drugi, mógłbym pisać jeszcze setki razy, ale Sznur Psów kupił mnie całkowicie. A słyszałem, że "Wspomnienie Lodu", czyli trzecia część, ma być jednym z najlepszych tomów w serii. Jeżeli cokolwiek tam przebije Sznur Psów, to ja z miejsca umieszczam całego Malazana na absolutnym szczycie ulubionych serii fantasy!

Tak bardzo mi się podobało, a absolutnie nie było mi z czytaniem po drodze, cięgle brak czasu, czasem i siły, mimo to ocena to mocarne 10/10, niech samo to wystarczy za podsumowanie.

Wszystkie znaki na niebie i ziemi zjednoczyły się, bym nie ukończył tej książki w tym roku. Obawiałem się, że przez to jej się oberwie, gdyż nie uda mi się należycie w nią wciągnąć, ale nie. Mimo braku czasu i warunków, co poskutkowało i brakiem weny na lekturę, udało mi się w końcu całkowicie zatracić w "Bramach Domu Umarłych".

Przede wszystkim dostaliśmy dokładnie to,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Choć ocenię jedynie pierwszy tom, opinię napiszę zarówno pod pierwszym, jak i ostatnim, wypowiem się bowiem o tym jako o całości.

W ostatnim kwartale 23 roku było (i dalej jest) mi z czytaniem tak nie po drodze, że dziwię się faktem ukończenia czegokolwiek przed końcem roku. Na szczęście Jojo ma w moim sercu tak specjalne miejsce, że nie mogłem kazać kolejnym tomikom czekać, nawet pomimo swego rodzaju wymuszonego kryzysu czytelniczego.

Stardust Crusaders to trzecia część opowiadająca o losach rodziny Joestarów. Chyba nie będzie przesadą stwierdzenie, że jest to najbardziej kultowa część. Na pewno była ona dla całej serii rewolucyjna i ryzykowna. Znany z dwóch poprzednich partów Hamon niejako odchodzi do lamusa, całkowicie zastąpiony przez genialne w swej prostocie Standy; swego rodzaju duchy, którymi posługują się nasi bohaterowie, każdy Stand ma własne umiejętności, zranienie Standa zazwyczaj rani również użytkownika plus tylko Stand jest w stanie zranić inny Stand.

O ile Hamon podobał mi się wiele, wiele bardziej, będąc nawet jednym z moich ulubionych systemów magicznych, przy Standach autora ogranicza jedynie jego własna wyobraźnia. Może nadawać postacią właściwie dowolne zdolności, nie martwiąc się, że będą one sprzeczne z ustalonymi wcześniej zasadami, w końcu moce każdego Standa z osobna rządzą się własnymi prawami niezależnie od innych. I chociaż w porównaniu z następnymi częściami moce tutaj wydają się proste i podstawowe, nie da się nie zauważyć gigantycznej różnorodności, jakie wnoszą. Nigdy nie wiadomo, kto jakimi umiejętnościami będzie władać, bo znajdują się tutaj zarówno proste, silne i szybkie, ale krótkodystansowe Standy, jak i takie mogące opętać drugiego człowieka lub przewidzieć przyszłość.

Zmiana ta miała bezpośredni wpływ na najważniejszy element, na walki. Za sprawą różnorodnych i niepowtarzalnych zdolności każde starcie jest inne i na każde z nich autor miał inny pomysł. Ich poziom moim zdaniem jest nierówny, co przy takiej liczbie pojedynków było chyba nie do uniknięcia. Niektóre zapadają w pamięć, im bliżej końca tym ich więcej, dwie z nich nawet zaliczają się do mojej topki walk w anime (w końcu pierwszy raz zapoznałem się z Jojo za pośrednictwem anime właśnie), o niektórych z kolej zapominałem, jak tylko dobiegły końca.

Fabuła tutaj jest bardzo, bardzo prosta nawet jak na Jojo. Pewien znany nam zły złodupiec powraca - raczej każdy wie o kim mowa plus już na samym początku znany jego tożsamość, ale niech będzie, że nie będę zdradzał - krzez którego powrót u Joestarów przebudzają się tajemnicze Standy. Moc ta budzi się również u matki naszego głównego bohatera, nie jest ona jednak wstanie jej wytrzymać i powoli umiera. Jotaro Kujo wraz z resztą drużyny wyruszają teraz do Egiptu pokonać głównego złego, bo tylko w ten sposób są wstanie ocalić jego matkę. Historia jest bardzo prosta, ale i nikt nie powinien niczego więcej po niej oczekiwać.

Akcja na papierze wygląda na okropnie nudną i schematyczną, sprowadza się bowiem do zmierzania z punktu A do B, eliminując po drodze kolejnych rywali. Całe szczęście dzięki zbyt często wspomnianych przeze mnie Standach nie da się tutaj odczuć tej monotonii, muszę jednak zaznaczyć, że każdy tom czytałem zaraz po tym jak wyszedł, czyli odstępy czasowe między nimi były raczej spore, mogło mieć to znaczny wpływ na brak negatywnego odczucia tej schematyczności.

Postacie są bardzo fajne, główna drużyna to już swego rodzaju ikona, mimo to wybitnymi bym ich nie nazwał. Nie zrozumcie mnie źle, każdego z nich z osobna lubię, ale nie zapadają oni szczególnie mocno w pamięć. Może poza Josephem, który jako dziadek powraca tutaj z poprzedniej części, on jest równie rewelacyjny. Antagonista również jest absolutnie ikoniczny, ale już w następnym parcie pojawi się dużo, dużo ciekawszy.

Jeżeli ktoś pokochał Jojo wcześniej, trzeci part to ostatni moment, kiedy może się odbić i wrócić do normalności. Ja początkowo się właśnie odbiłem, odrzuciło mnie zarówno odejście od lubianego Hamonu jak i główny bohater, stety albo niestety wróciłem i przekroczyłem punkt zza którego nie ma już powtoru :D

Najbardziej kultowy part, od którego Jojo zaczyna się tak na poważnie, ale nie wiem, czy to krótkie podsumowanie jest potrzebne. Jeśli ktoś dobrze bawił się przy Phantom Blood i Battle Tendency, po Stardust Crusaders i kolejne części sięgnie raczej bez zachęcania do tego. Jeżeli zaś po dwóch poprzednich partach ci się nie podobało, tutaj też się nie spodoba.

Choć ocenię jedynie pierwszy tom, opinię napiszę zarówno pod pierwszym, jak i ostatnim, wypowiem się bowiem o tym jako o całości.

W ostatnim kwartale 23 roku było (i dalej jest) mi z czytaniem tak nie po drodze, że dziwię się faktem ukończenia czegokolwiek przed końcem roku. Na szczęście Jojo ma w moim sercu tak specjalne miejsce, że nie mogłem kazać kolejnym tomikom...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Choć ocenię jedynie pierwszy tom, opinię napiszę zarówno pod pierwszym, jak i ostatnim, wypowiem się bowiem o tym jako o całości.

W ostatnim kwartale 23 roku było (i dalej jest) mi z czytaniem tak nie po drodze, że dziwię się faktem ukończenia czegokolwiek przed końcem roku. Na szczęście Jojo ma w moim sercu tak specjalne miejsce, że nie mogłem kazać kolejnym tomikom czekać, nawet pomimo swego rodzaju wymuszonego kryzysu czytelniczego.

Stardust Crusaders to trzecia część opowiadająca o losach rodziny Joestarów. Chyba nie będzie przesadą stwierdzenie, że jest to najbardziej kultowa część. Na pewno była ona dla całej serii rewolucyjna i ryzykowna. Znany z dwóch poprzednich partów Hamon niejako odchodzi do lamusa, całkowicie zastąpiony przez genialne w swej prostocie Standy; swego rodzaju duchy, którymi posługują się nasi bohaterowie, każdy Stand ma własne umiejętności, zranienie Standa zazwyczaj rani również użytkownika plus tylko Stand jest w stanie zranić inny Stand.

O ile Hamon podobał mi się wiele, wiele bardziej, będąc nawet jednym z moich ulubionych systemów magicznych, przy Standach autora ogranicza jedynie jego własna wyobraźnia. Może nadawać postacią właściwie dowolne zdolności, nie martwiąc się, że będą one sprzeczne z ustalonymi wcześniej zasadami, w końcu moce każdego Standa z osobna rządzą się własnymi prawami niezależnie od innych. I chociaż w porównaniu z następnymi częściami moce tutaj wydają się proste i podstawowe, nie da się nie zauważyć gigantycznej różnorodności, jakie wnoszą. Nigdy nie wiadomo, kto jakimi umiejętnościami będzie władać, bo znajdują się tutaj zarówno proste, silne i szybkie, ale krótkodystansowe Standy, jak i takie mogące opętać drugiego człowieka lub przewidzieć przyszłość.

Zmiana ta miała bezpośredni wpływ na najważniejszy element, na walki. Za sprawą różnorodnych i niepowtarzalnych zdolności każde starcie jest inne i na każde z nich autor miał inny pomysł. Ich poziom moim zdaniem jest nierówny, co przy takiej liczbie pojedynków było chyba nie do uniknięcia. Niektóre zapadają w pamięć, im bliżej końca tym ich więcej, dwie z nich nawet zaliczają się do mojej topki walk w anime (w końcu pierwszy raz zapoznałem się z Jojo za pośrednictwem anime właśnie), o niektórych z kolej zapominałem, jak tylko dobiegły końca.

Fabuła tutaj jest bardzo, bardzo prosta nawet jak na Jojo. Pewien znany nam zły złodupiec powraca - raczej każdy wie o kim mowa plus już na samym początku znany jego tożsamość, ale niech będzie, że nie będę zdradzał - krzez którego powrót u Joestarów przebudzają się tajemnicze Standy. Moc ta budzi się również u matki naszego głównego bohatera, nie jest ona jednak wstanie jej wytrzymać i powoli umiera. Jotaro Kujo wraz z resztą drużyny wyruszają teraz do Egiptu pokonać głównego złego, bo tylko w ten sposób są wstanie ocalić jego matkę. Historia jest bardzo prosta, ale i nikt nie powinien niczego więcej po niej oczekiwać.

Akcja na papierze wygląda na okropnie nudną i schematyczną, sprowadza się bowiem do zmierzania z punktu A do B, eliminując po drodze kolejnych rywali. Całe szczęście dzięki zbyt często wspomnianych przeze mnie Standach nie da się tutaj odczuć tej monotonii, muszę jednak zaznaczyć, że każdy tom czytałem zaraz po tym jak wyszedł, czyli odstępy czasowe między nimi były raczej spore, mogło mieć to znaczny wpływ na brak negatywnego odczucia tej schematyczności.

Postacie są bardzo fajne, główna drużyna to już swego rodzaju ikona, mimo to wybitnymi bym ich nie nazwał. Nie zrozumcie mnie źle, każdego z nich z osobna lubię, ale nie zapadają oni szczególnie mocno w pamięć. Może poza Josephem, który jako dziadek powraca tutaj z poprzedniej części, on jest równie rewelacyjny. Antagonista również jest absolutnie ikoniczny, ale już w następnym parcie pojawi się dużo, dużo ciekawszy.

Jeżeli ktoś pokochał Jojo wcześniej, trzeci part to ostatni moment, kiedy może się odbić i wrócić do normalności. Ja początkowo się właśnie odbiłem, odrzuciło mnie zarówno odejście od lubianego Hamonu jak i główny bohater, stety albo niestety wróciłem i przekroczyłem punkt zza którego nie ma już powtoru :D

Najbardziej kultowy part, od którego Jojo zaczyna się tak na poważnie, ale nie wiem, czy to krótkie podsumowanie jest potrzebne. Jeśli ktoś dobrze bawił się przy Phantom Blood i Battle Tendency, po Stardust Crusaders i kolejne części sięgnie raczej bez zachęcania do tego. Jeżeli zaś po dwóch poprzednich partach ci się nie podobało, tutaj też się nie spodoba.

Choć ocenię jedynie pierwszy tom, opinię napiszę zarówno pod pierwszym, jak i ostatnim, wypowiem się bowiem o tym jako o całości.

W ostatnim kwartale 23 roku było (i dalej jest) mi z czytaniem tak nie po drodze, że dziwię się faktem ukończenia czegokolwiek przed końcem roku. Na szczęście Jojo ma w moim sercu tak specjalne miejsce, że nie mogłem kazać kolejnym tomikom...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Po tym, co o tej serii usłyszałem, mimo szczerych chęci obawiałem się, że się pogubię lub nawet odbiję, na szczęście byłej już tak nakręcony, że nic nie powstrzymałoby mnie przed rozpoczęciem lektury. Ku mojemu zaskoczeniu i zadowoleniu z "Ogrodami Księżyca" polubiłem się od razu i to pomimo faktycznego ogromu postaci i wątków, których liczba stale rośnie.

W recenzji, która mnie zachęciła do sięgnięcia po "Malazana", padło stwierdzenie, że nie jest to historia o konkretnych bohaterach a o całym świecie i to widać. Choć da się wytypować postacie, które w innych książkach byłyby na pierwszym planie, tutaj czegoś takiego jak główna postać nie ma. Jak pisałem powyżej, postaci jest mnóstwo a każda ze swoim własnym wątkiem, który łączy się i przeplata z historiami innych bohaterów, to też przeskakujemy ciągle z jednej perspektywy do drugiej.

Mnogość imion, nazw, wydarzeń i innych rzeczy, które trzeba zapamiętać, w moim odczuciu stanowiły olbrzymiom zaletę, ale dla niektórych może być to ogromna wada. Nie każdy lubi być wrzucany na głęboką wodę, co mi akurat nie przeszkadza, tym bardziej, że autor nie traci czasu na wyjaśnianie różnych rzeczy - w pewnych rzeczach czytelnik musi się samemu połapać - co ponownie, mi nie przeszkadza. Zapewne łatwo się pogubić, co i mi się zdarzało, gdyż kilka razy musiałem zaglądać do spisu postaci, bo zapomniałem, kto kim był; pojawił się też wątek czy dwa, przy którym nie wiem, czy będzie wyjaśniony gdzieś tam, kiedyś tam, czy coś mi zwyczajnie umknęło.

O bohaterach względnie dużo było, to i dociągnę ten aspekt do końca. Mimo olbrzymiej obsady, każdy ma tutaj swój własny charakter. Pierwszy tom to pewnie za wcześnie na wybieranie ulubionej postaci, tym bardziej, że z tego co słyszałem, większa ich część być może już się nie pokarze, ale mam kilka typów z Anomanderem i Paranem na czele (postaci spokojnie byłoby więcej, ale z jednym wyjątkiem mam wrażenie, że już pokazali w tym tomie, co mieli do pokazania). Perspektywa oddzielenia się od znanej mi już ekipy o dziwo nie smuci mnie tak bardzo, jak myślałem, że będzie. No i bez wchodzenia w szczegóły zaskoczyła mnie ilość imiennych postaci, które umarły, ale to już sami zobaczycie, czy było ich tak mało, czy tak dużo.

Fabuła jest świetna. Wielowątkowa, wielopoziomowa, pełna intryg i kombinowania. Sceny akcji, poszerzanie świata przedstawionego, snucie kolejnych planów i spokojne momenty, w których w sumie nic się nie dzieje, podane zostały w idealnej proporcji, niczego nie jest za mało ani za dużo, nic nie nudzi i wszystko jest na swoim miejscu. Historia jest bardzo dobrze przemyślana, brak jej elementu, który by odstawał poziomem od reszty. Oczywiście, są rzeczy, do których mogę się przyczepić, zawsze się coś takiego znajdzie, ale to głównie pierdoły. Średnio na chwilę obecną podobało mi się poprowadzenie niektórych wątków, ale one (mam nadzieję) mają szansę rozwinąć się w przyszłych tomach. Również wątki miłosne, o ile w ogóle można tu o czymś takim mówić, jakoś tak dziwnie i na szybko były prowadzone, ale to pierdoła. Książka zostawia nas w bardzo ciekawym momencie, dającym nadzieję na jeszcze więcej fajnej akcji i może jakąś wielką bitwę.

Ja jestem zachwycony, wszystko mi tu zagrało. Od początku do końca bardzo mi się podobało i nie mogłem się doczekać, aż znów będę mógł zaszyć się gdzieś w kącie i czytać w spokoju. Wahałem się między oceną 8 a 9, ale koniec końców zdecydowałem się na wyższą lokatę. Najwyżej w przyszłych tomach zabraknie mi skali i wszystko będzie 10/10 :D

Po tym, co o tej serii usłyszałem, mimo szczerych chęci obawiałem się, że się pogubię lub nawet odbiję, na szczęście byłej już tak nakręcony, że nic nie powstrzymałoby mnie przed rozpoczęciem lektury. Ku mojemu zaskoczeniu i zadowoleniu z "Ogrodami Księżyca" polubiłem się od razu i to pomimo faktycznego ogromu postaci i wątków, których liczba stale rośnie.

W recenzji,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Choć ocenię tylko tom pierwszy, wypowiem się o całości, o wszystkich tomach, moja opinia zaś będzie widniała zarówno pod tym, jak i pierwszym tomem.

Ojej, kocham Bleacha całym swoim sercem. Najpierw poznałem tę serię jako anime, którego nigdy nie skończyłem jednak oglądać, po prostu chwilowo straciłem na animę ogólnie ochotę, potem jakoś nigdy nie wróciłem, bawiłem się jednak genialnie. Bawiłem się również genialnie, gdy postanowiłem zagłębić się w ten świat jeszcze raz, tym razem za sprawą mangi. Niemniej nawet przez pryzmat nostalgii i uwielbienia do tego tytułu dostrzegłem, że od któregoś momentu poziom dość znacząco spadł i jakoś tak nigdy się nie podniósł.

Cała przygoda zaczyna się dosyć niewinnie. Ichigo Kurosaki jest piętnastoletnim chłopcem, który jest w stanie widzieć duchy. Wiedzie on całkiem normalne życie do momentu napotkania tajemniczej Strażniczki Śmierci. Konfrontuje się ona z Hollow'em, który atakuje rodzinę Ichigo, lecz zostaje ranna. W akcie desperacji przekazuje ona chłopakowi swoje moce, dzięki czemu pokonuje potwora. Od tego momentu, chcąc nie chcąc, Ichigo musi zamiast niej walczyć z panoszącymi się po mieście Hollow'ami.

Sam początek, pierwsze kilka tomów, to takie ciutkę przydługie wprowadzenie, przez które zwyczajnie trzeba się przebić. Poznajemy tutaj lepiej Ichigo, Rukię, która przekazała mu swoje moce, oraz resztę przyszłej paczki naszego bohatera. Gdzieś słyszałem legendy, jakoby autor na tym etapie pisania jeszcze nie za bardzo wiedział, w którą stronę będzie chciał poprowadzić historię i to chyba trochę widać.

Później następuje kolejny arc, kolejny duży rozdział i dopiero w tym momęcie Bleach zaczyna się na poważnie. Świat przedstawiony zostaje ogromnie rozbudowany, pojawia się naprawdę ciekawa intryga, akcja nabiera tępa a historia robi się naprawdę konkretna. To jest moment, w którym nawet dziś Bleach nie ustępuje innym tego typu tytułom, w każdym razie do pewnego momentu. Jeszcze kolejna część (albo dwie kolejne części, bo na wiki widziałem, że traktowane to jest jako dwa duże rozdziały) może i cuitę traci na historii, nadrabia to jednak prześwietnymi walkami i bardzo fajnymi antagonistami, a główny zły to już w ogóle czyste złoto. W tym momencie Bleach był 9/10, niestety, zamiast się skończyć, nawet jeśli bez wyjaśniania kilku wątków, autor ciągnął to dalej.

Następna część miała potencjał, choć zaliczyła bardzo zauważalny spadek jakości. Na antagonistę był pomysł i aż szkoda, że nie rozwinięto tej części bardziej. No i ostatnia część i ojoj. Może i ma niczego sobie pojedynki a niektóry wrogowie fajnie się prezentują pod względem designu, no ale do lat świetności daleko; wizualia oponentów też może być wadą, bo niektórzy wyglądają raczej jak boss w jakimś Elden Ring czy innym Dark Souls, w ogóle do Bleacha nie pasują. Historia tu po prostu istnieje a główny zły może i chciał być interesujący, ale nie wyszło. W ogóle wszystko jakieś takie niby długie, niby się ciągnie, a srawia wrażenie robionego na szybko, aby wreszcie to skończyć. Szkoda.

Osobno słów kilka o postaciach. Może i nie są one jakieś rewelacyjne, ale z pewnością dają się lubić. Oczywiście, nie każdy zapada w pamięć, o niektórych pamiętamy tylko dlatego, że plątają się Ichigo pod nogami, każdy jednak powinien znaleźć swojego ulubieńca. Pochwalić też trzeba głównego bohatera. Gdybym miał kiedyś zrobić ranking swoich ulubionych głównych postaci Ichigo może i nie zająłby podium, ale z pewnością w takim rankingu by się pojawił. Przede wszystkim nie jest to drący ryja kretyn o ujemnej inteligencji, który chce stać się najsilniejszym. Ichigo pragnie przede wszystkim chronić swoich bliskich, właśnie ten cel przyświeca mu gdy mierzy się z kolejnymi przeciwnikami i rzuca się w kolejne przygody. Skoro mowa o postaciach, plot armor tu jest, ale poza (chyba) trzema momentami, których dalej nie umiem sobie wyjaśnić, nie jest on jakoś nachalny.

Jeszcze kilka osobnych słów o walkach, w końcu tego typu shouneny na tym stoją. Te są dobre, nawet bardzo dobre. No przynajmniej ja - osoba, która zazwyczaj odpala anime tylko po to, by uświadczyć efektownego mordobicia - byłem kontent. Moce postaci są różnorodne i świetnie ogląda się ich zmagania.

Bleach to parabola jakości. Najpierw było okey i nic poza tym, potem podskoczyło do naprawdę genialnego widowiska, by w końcu spaść do poziomu średniaka, którego można przeczytać i od razu o nim zapomnieć. Wielka szkoda, choć Bleach na zawsze będzie miał w mym sercu szczególne miejsce. Trochę przypomina mi to sytuację pewnego serialu, który kiedyś, kiedyś oglądałem, było super, ale zamiast zejść ze sceny niepokonanym, kuł żelazo póki gorące i dokładał kolejne coraz to gorsze sezony.

Czy polecam? Szczerze, z całego serca chciałbym, ale chyba nie mogę. Jeśli chcesz się za to wziąć to śmiało, ale pamiętaj, że od pewnego poziomu następuje spadek bardzo spory i odczuwalny.

Choć ocenię tylko tom pierwszy, wypowiem się o całości, o wszystkich tomach, moja opinia zaś będzie widniała zarówno pod tym, jak i pierwszym tomem.

Ojej, kocham Bleacha całym swoim sercem. Najpierw poznałem tę serię jako anime, którego nigdy nie skończyłem jednak oglądać, po prostu chwilowo straciłem na animę ogólnie ochotę, potem jakoś nigdy nie wróciłem, bawiłem się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Choć ocenię tylko tom pierwszy, wypowiem się o całości, o wszystkich tomach, moja opinia zaś będzie widniała zarówno pod tym, jak i ostatnim tomem.

Ojej, kocham Bleacha całym swoim sercem. Najpierw poznałem tę serię jako anime, którego nigdy nie skończyłem jednak oglądać, po prostu chwilowo straciłem na animę ogólnie ochotę, potem jakoś nigdy nie wróciłem, bawiłem się jednak genialnie. Bawiłem się również genialnie, gdy postanowiłem zagłębić się w ten świat jeszcze raz, tym razem za sprawą mangi. Niemniej nawet przez pryzmat nostalgii i uwielbienia do tego tytułu dostrzegłem, że od któregoś momentu poziom dość znacząco spadł i jakoś tak nigdy się nie podniósł.

Cała przygoda zaczyna się dosyć niewinnie. Ichigo Kurosaki jest piętnastoletnim chłopcem, który jest w stanie widzieć duchy. Wiedzie on całkiem normalne życie do momentu napotkania tajemniczej Strażniczki Śmierci. Konfrontuje się ona z Hollow'em, który atakuje rodzinę Ichigo, lecz zostaje ranna. W akcie desperacji przekazuje ona chłopakowi swoje moce, dzięki czemu pokonuje potwora. Od tego momentu, chcąc nie chcąc, Ichigo musi zamiast niej walczyć z panoszącymi się po mieście Hollow'ami.

Sam początek, pierwsze kilka tomów, to takie ciutkę przydługie wprowadzenie, przez które zwyczajnie trzeba się przebić. Poznajemy tutaj lepiej Ichigo, Rukię, która przekazała mu swoje moce, oraz resztę przyszłej paczki naszego bohatera. Gdzieś słyszałem legendy, jakoby autor na tym etapie pisania jeszcze nie za bardzo wiedział, w którą stronę będzie chciał poprowadzić historię i to chyba trochę widać.

Później następuje kolejny arc, kolejny duży rozdział i dopiero w tym momęcie Bleach zaczyna się na poważnie. Świat przedstawiony zostaje ogromnie rozbudowany, pojawia się naprawdę ciekawa intryga, akcja nabiera tępa a historia robi się naprawdę konkretna. To jest moment, w którym nawet dziś Bleach nie ustępuje innym tego typu tytułom, w każdym razie do pewnego momentu. Jeszcze kolejna część (albo dwie kolejne części, bo na wiki widziałem, że traktowane to jest jako dwa duże rozdziały) może i cuitę traci na historii, nadrabia to jednak prześwietnymi walkami i bardzo fajnymi antagonistami, a główny zły to już w ogóle czyste złoto. W tym momencie Bleach był 9/10, niestety, zamiast się skończyć, nawet jeśli bez wyjaśniania kilku wątków, autor ciągnął to dalej.

Następna część miała potencjał, choć zaliczyła bardzo zauważalny spadek jakości. Na antagonistę był pomysł i aż szkoda, że nie rozwinięto tej części bardziej. No i ostatnia część i ojoj. Może i ma niczego sobie pojedynki a niektóry wrogowie fajnie się prezentują pod względem designu, no ale do lat świetności daleko; wizualia oponentów też może być wadą, bo niektórzy wyglądają raczej jak boss w jakimś Elden Ring czy innym Dark Souls, w ogóle do Bleacha nie pasują. Historia tu po prostu istnieje a główny zły może i chciał być interesujący, ale nie wyszło. W ogóle wszystko jakieś takie niby długie, niby się ciągnie, a srawia wrażenie robionego na szybko, aby wreszcie to skończyć. Szkoda.

Osobno słów kilka o postaciach. Może i nie są one jakieś rewelacyjne, ale z pewnością dają się lubić. Oczywiście, nie każdy zapada w pamięć, o niektórych pamiętamy tylko dlatego, że plątają się Ichigo pod nogami, każdy jednak powinien znaleźć swojego ulubieńca. Pochwalić też trzeba głównego bohatera. Gdybym miał kiedyś zrobić ranking swoich ulubionych głównych postaci Ichigo może i nie zająłby podium, ale z pewnością w takim rankingu by się pojawił. Przede wszystkim nie jest to drący ryja kretyn o ujemnej inteligencji, który chce stać się najsilniejszym. Ichigo pragnie przede wszystkim chronić swoich bliskich, właśnie ten cel przyświeca mu gdy mierzy się z kolejnymi przeciwnikami i rzuca się w kolejne przygody. Skoro mowa o postaciach, plot armor tu jest, ale poza (chyba) trzema momentami, których dalej nie umiem sobie wyjaśnić, nie jest on jakoś nachalny.

Jeszcze kilka osobnych słów o walkach, w końcu tego typu shouneny na tym stoją. Te są dobre, nawet bardzo dobre. No przynajmniej ja - osoba, która zazwyczaj odpala anime tylko po to, by uświadczyć efektownego mordobicia - byłem kontent. Moce postaci są różnorodne i świetnie ogląda się ich zmagania.

Bleach to parabola jakości. Najpierw było okey i nic poza tym, potem podskoczyło do naprawdę genialnego widowiska, by w końcu spaść do poziomu średniaka, którego można przeczytać i od razu o nim zapomnieć. Wielka szkoda, choć Bleach na zawsze będzie miał w mym sercu szczególne miejsce. Trochę przypomina mi to sytuację pewnego serialu, który kiedyś, kiedyś oglądałem, było super, ale zamiast zejść ze sceny niepokonanym, kuł żelazo póki gorące i dokładał kolejne coraz to gorsze sezony.

Czy polecam? Szczerze, z całego serca chciałbym, ale chyba nie mogę. Jeśli chcesz się za to wziąć to śmiało, ale pamiętaj, że od pewnego poziomu następuje spadek bardzo spory i odczuwalny.

Choć ocenię tylko tom pierwszy, wypowiem się o całości, o wszystkich tomach, moja opinia zaś będzie widniała zarówno pod tym, jak i ostatnim tomem.

Ojej, kocham Bleacha całym swoim sercem. Najpierw poznałem tę serię jako anime, którego nigdy nie skończyłem jednak oglądać, po prostu chwilowo straciłem na animę ogólnie ochotę, potem jakoś nigdy nie wróciłem, bawiłem się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jakże miło było powrócić do świata mojej najukochańszej, choć obiektywnie pewnie nie najlepszej, serii fantasy. Niemniej prawdopodobnie książce wyszło na dobre, że wziąłem się za nią dopiero kilka lat po skończeniu Mrocznej Wieży, zdecydowanie wtedy nie chciałbym się odrywać od głównej historii, zwłaszcza po tomie czwartym, w którym retrospekcja, choć całościowo bardzo fajna, wymęczyła mnie.

Bardzo cieszyłem się na kolejną historię z młodzieńczych lat Rolanda i ku mojemu zaskoczeniu tej historii dostałem dużo mniej niż można by przypuszczać. Dorosłego Rolanda i jego ekipy też było niezwykle mało, ale tego akurat się spodziewałem. Właściwie główną atrakcją i najfajniejszym (i najdłuższym) elementem jest tytułowy "Wiatr przez dziurkę od klucza", czyli bez wchodzenia w szczegóły opowieść w opowieści, do której w pewnym momencie czytelnik się przenosi.

Historia o tropieniu zmiennokształtnego z jednej strony wypadła dobrze i nic więcej, ale drugą historię w historii zdecydowanie w moich oczach bije na głowę pod jednym aspektem - klimat. Choć prosta, opowieść ta niesie za sobą coś, czego nie umiem wyjaśnić, a co sprawiło, że poczułem się jak w domu, jakbym po wielu latach powrócił na stare śmieci. Po prostu aż czułem, że to Mroczna Wieża. Wielka szkoda, że nie została bardziej rozbudowana, bo mogłaby być dużo lepsza.

"Wiatr przez dziurkę od klucza" początkowo przyjąłem z pewną niechęcią, ale potem doszedłem do wniosku, że to najlepsza część tej książki, nawet jeśli nie ma tego osobliwego Mroczno Wieżowego pierwiastka. Zaczyna się dosyć niewinnie i początkowo nie nastawiała mnie na coś fajnego, nawet gdy dała do zrozumienia, że nie będzie to sielankowa historia o samotnej matce i jej jedynym synu.

Ciekawie zaczyna się robić od pojawienia się postaci niejakiego Kontraktora. Historia zaczyna nabierać tępa, wątki rozwijają się w ciekawą stronę, poznajemy całkiem niczego sobie postacie no i antagonista wypada tutaj dużo ciekawiej niż skuroczłek, z którym mierzył się Roland.

O wątku dorosłego z kolei Rewolwerowca nie ma w sumie co mówić. Dosłownie są w tej książce tylko po to, by się zatrzymać, wysłuchać opowieści Rolanda i ruszyć dalej. Przyznaję jednak, fajnie zobaczyć ponownie tę ekipę, nawet jeśli tylko przez chwilę.

Ja, jako ktoś, kto przeczytał to dopiero jakiś czas po całej serii, jestem zadowolony, nawet bardzo. Gdyby jednak czytać to w kolejności chronologicznej, między tomami czwartym i piątym, mogłoby to zostać różnie odebrane; jestem pewien, że ja bym wówczas ocenił to jako najsłabszy tom serii. Może to zabrzmieć dziwnie, ale choć nie był to najlepszy powrót do serii, był to świetny dodatek, idealny do przeczytania po głównej serii, gdy emocje z nią związene już opadną.

Jakże miło było powrócić do świata mojej najukochańszej, choć obiektywnie pewnie nie najlepszej, serii fantasy. Niemniej prawdopodobnie książce wyszło na dobre, że wziąłem się za nią dopiero kilka lat po skończeniu Mrocznej Wieży, zdecydowanie wtedy nie chciałbym się odrywać od głównej historii, zwłaszcza po tomie czwartym, w którym retrospekcja, choć całościowo bardzo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Gdy zabierałem się za lekturę, nie miałem względem niej jakiś konkretnych oczekiwań. O H. P. Lovecrafcie słyszałem od dawna, od dawna też pragnąłem zanurzyć się w mitologię Cthulhu, którą dotychczas znałem jedynie pobieżnie za sprawą filmów na YT, dlatego widząc na sklepowych półkach "Zgrozę w Dunwich i inne przerażające opowieści" uznałem, że lepszej okazji i pretekstu raczej nie będzie.

Jako że jest to zbiór opowiadań, nie bardzo wiem, od czego powinienem zacząć. Z pewnością nie chcę pokrótce oceniać tych opowieści osobno. Choć trzymają one raczej zbliżony poziom, za sprawą nie zawsze sprzyjających letkurze warunków, nie wszystkie zapadły mi w pamięci. Przede wszystkim każda z tych historii zasługuje na więcej niż króciutki akapit pobieżnego omówienia.

To, co można powiedzieć o każdym z utworów to to, że mają świetny klimat. Aura tajemnicy i jakieś nieludzkiej siły idealnie współgra z bardzo ludzką ciekawością, jaka rodzi się u czytelnika. Lovecraft nie straszy nas latającymi przedmiotami w opuszczonych domach czy zamaskowanymi mordercami czyhającymi na nasze życie, groza w prozie Lovecrafta jest dużo bardziej subtelna i złożona. Strach wynika z konfrontacji tego, jak bardzo inna od ludzkiego pojmowania okazuje się rzeczywistość i jak bardzo nieistotną rolę wobec niej ma nasz gatunek.

Bohaterowie, osoby oczytane i inteligentne, nierzadko odkrywcy lub badacze, w mojej opinii konfrontują się nie tyle z potwornościami, co raczej z przerażającą prawdą o otaczającym świecie. Nagle zdają sobie sprawę, że cała zgromadzona wiedza, ich światopoglądy i postrzeganie rzeczywistości są błędne i ograniczone. Że istniało mnóstwo inteligentnych cywilizacji przed człowiekiem, a my jesteśmy najmarniejszą z nich. Że w obliczu wszechświata jesteśmy tak mali, że nic nie znaczymy; moglibyśmy nagle zniknąć lub nigdy się nie pojawiać, dla reszty kosmosu nie byłoby różnicy. Ludzie, których losy śledzimy, są w różny sposób ucieleśnieniem ludzkiej wiedzy i rozwoju, którzy zdają sobie sprawę, że w gruncie rzeczy nic nie mogą i na nic nie mają wpływu.

Wizja, jaką proponuje Lovecraft jest straszna i przybijająca, ale i tak bardzo fascynująca. Choć jest to jedynie fikcja, zdarzało mi się zastanawiać nad rolą człowieka we wszechświecie, lecz o moich przemyśleniach i interpretacjach długo by mówić. Zresztą nie tylko mi twórczość Lovecrafta zapadła w pamięć - nawet jeśli zapoznałem się jedynie z drobną jej próbką - o czym świadczyć mogą liczne nawiązania w innych działach kultury czy fakt, że nazwisko autora jest dziś tak mocno popularne i znane.

Ja, osoba, która dopiero zaczęła przygodę z prozą H. P. Lovecrafta, jestem zachwycony. Nieczęsto się zdarza, bym podczas lektury rozmyślał nie nad samą książką, ale miał niemal filozoficzne rozważania. Opowiadania nie dłużą się niepotrzebnie, co bywało ogromnym problemem w niektórych horrorach, jakie czytałem. Dodatek w postaci posłowia Pana Macieja Płazy stanowi naprawdę fajny dodatek, dzięki któremu możemy nieco poznać przeszłość Lovecrafta oraz zyskać szerszy pogląd na jego twórczość.

Jeśli ktoś chce, jak ja, zacząć przygodę z prozą "Samotnika z Providence" lub po prostu poszukuje dobrych powieści grozy, "Zgroza w Dunwich i inne przerażające opowieści" to pozycja obowiązkowa!

Gdy zabierałem się za lekturę, nie miałem względem niej jakiś konkretnych oczekiwań. O H. P. Lovecrafcie słyszałem od dawna, od dawna też pragnąłem zanurzyć się w mitologię Cthulhu, którą dotychczas znałem jedynie pobieżnie za sprawą filmów na YT, dlatego widząc na sklepowych półkach "Zgrozę w Dunwich i inne przerażające opowieści" uznałem, że lepszej okazji i pretekstu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ostatni tom tej trylogii o Ezekielu i przyjaciołach na szczęście nie okazał się rozczarowaniem, ale podczas lektury nie odpuszczało mnie wrażenie, że zamiast w trzech, historia powinna zostać ujęta w dwóch nieco dłuższych książkach i wyszłoby dla całej serii lepiej.

Gdzie "Rewers" zakończył się w bardzo fajnym i ciekawym miejscu, które wręcz zmusiło mnie do sięgnięcia po "Kant" i uczyniłoby to, nawet jeśli nie miałbym w planach łyknąć całą trylogię na raz bez popijania, tak całe to napięcie idzie już na początku gdzieś hen, hen daleko. Nie powiem, wybiło mnie to z rytmu i nawet nastawiło na trzeci tom nieco negatywnie. Całe to proroctwo wyszło strasznie byle jak i zrobiło się jakby niezręcznie, co akurat całkiem fajnie pasowało do świata przedstawionego. Jaka apokalipsa taka przepowiednia chciałoby się rzec, także jakiś tam pozytyw jest.

Innym moim problemem z tym tomem jest stosunkowo spora liczba scen, które powstały chyba tylko po to, by zobaczyć, co tam u naszych starych znajomych z poprzednich części; często nic nie wnoszą i można by je wyciąć bez potrzeby wprowadzania dużych zmian w historii.

Jak już tak narzekam, to wypowiem się o brutalności, z którą w żadnym wypadku nie mam problemu, aczkolwiek w tym tomie były dwa lub trzy momenty, gdzie mi nieco przeszkadzała. Taka brutalność dla samej brutalności, która poza właśnie brutalnością nic nie wnosi. Oczywiście takich brutalnych i/lub krwawych momentów jest w tej i poprzednich częściach więcej, ale tylko w "Kancie" kilka razy wydały mi się wepchnięte na siłę.

Im dalej w las tym lepiej się czyta, napięcie rośnie, tępo przyspiesza, jest coraz ciekawiej i ogólnie robi się jakby lepiej. Tak jak druga połowa "Rewersu" w moich oczach stawia ten tom gwiazdkę wyżej od pierwszej części, tak druga połowa "Kantu" sprawiła, że mimo wszystko nie dałem tego tomu gwiazdki niżej. Finał już był naprawdę przyjemny i w pełni rekompensuje on drętwy początek, ale co ważniejsze pozostawia nas w bardzo, bardzo ciekawym położeniu. Z początku nie byłem pewien co o samym zakończeniu sądzić, ale powiedzmy, że mi się podoba. Na wiele ważnych pytań nie poznałem odpowiedzi, tu jednak nadzieja leży w Arenie Dłużników; najbardziej jestem ciekaw, czy druga seria w tym uniwersum będzie kontynuacją, czy może całkiem osobną historią.

Finalnie bawiłem się dobrze, pod koniec nawet bardzo dobrze. W żadnym wypadku nie żałuję czasu poświęconego na lekturę całej trylogii, za "Arenę Dłużników" na pewno się zabiorę, ale raczej już nie w tym roku (chociaż moje czytelnicze plany zmieniają się co najmniej raz na tydzień). Fajerwerków nie było, raczej nie zostanie w mojej głowie na długo, broni się jednak ciekawą wizją świata, przyjemnym klimatem, akcją i humorem. Jeśli ktoś szuka po prostu dobrego fantasy dla zabicia czasu, jednocześnie nie ma jakiś specjalnych oczekiwać, można polecić.

Ostatni tom tej trylogii o Ezekielu i przyjaciołach na szczęście nie okazał się rozczarowaniem, ale podczas lektury nie odpuszczało mnie wrażenie, że zamiast w trzech, historia powinna zostać ujęta w dwóch nieco dłuższych książkach i wyszłoby dla całej serii lepiej.

Gdzie "Rewers" zakończył się w bardzo fajnym i ciekawym miejscu, które wręcz zmusiło mnie do sięgnięcia po...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Początkowo nic nie wskazywało na to, by drugi tom był lepszy od pierwszego, a jednak.

Zacznijmy od tego, że "Rewers" można by podzielić na dwie części. Pierwsza z nich to wyprawa w tytuowy Rewers, miejsce zimne i ciemne, będące siedliskiem Cieni; druga, według mnie dużo lepsza część kręci się wokół Maryam.

Pierwsza połowa początkowo podobała mi się nieco mniej od pierwszego tomu, nie na tyle, bym chciał dać niższą ocenę, ale jednak. Sam Rewest aż tak mocno mnie nie zaciekawił jak Blask. Może być to sprawka faktu, że wbrew tytułowi nie spędzamy tam tyle czasu, ile początkowo myślałem. Prawdopodobnie nie zdążyłem poczuć tego mrocznego, zimnego klimatu, bo gdy już zaczęło tam być ciekawie, Zek wrócił na, że tak to ujmę, stare śmieci.

Zrobiło się ciekawie i wtedy nadeszła druga połowa - drugi wątek - i zrobiło się jeszcze ciekawiej. Nie chcę mówić dużo, bo to byłby spoiler, ale nasz Komornik, za sprawą wspomnianej wcześniej Maryam wpadnie w takie kłopoty, o których mu się nawet nie śniło.

Całkiem podobała mi się zabawa znanymi wątkami z Biblii, ich przerabianie w ciekawy, niespotykany sposób. Fajnie łączy się to z historią, pozwala lepiej spojrzeć na to, co się w tym świecie wyrabia. Sama fabuła jakby też ruszyła na poważnie, a poczynania Ezekiela przestają być obojętne dla reszty świata.

Całościowo "Rewers" podobał mi się bardziej od poprzedniego tomu. Dostałem wszystko, czego się po tej książce spodziewałem a nawet odrobinę więcej i bawiłem się naprawdę dobrze. Od razu biorę się za "Kant" a potem, kto wie, może sięgnę po kolejne książki od Pana Gołkowskiego szybciej, niż początkowo myślałem?

Początkowo nic nie wskazywało na to, by drugi tom był lepszy od pierwszego, a jednak.

Zacznijmy od tego, że "Rewers" można by podzielić na dwie części. Pierwsza z nich to wyprawa w tytuowy Rewers, miejsce zimne i ciemne, będące siedliskiem Cieni; druga, według mnie dużo lepsza część kręci się wokół Maryam.

Pierwsza połowa początkowo podobała mi się nieco mniej od...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Miałem lekkie obawy przed lekturą, kilka lat temu miałem podejście do innej książki tego autora i się od niej odbiłem. Co prawda była to wina nie samej treści owej książki, ale faktu, że dialogi prowadzone w języku innym niż polski, faktycznie były w tym innym języku pisane. Może i duperelka, ale pewne obawy z tyłu głowy pozostały. Całe szczęście, wszelkie moje lęki okazały się nieuzasadnione.

Przede wszystkim książka a na siebie naprawdę fajny pomysł. Wiele jest tytułów, które opisują apokalipsę i postapokalipsę, tutaj również mamy do czynienia z postapo, z tym że sama apokalipsa się tak do końca nie udała. Ziemia stanęła w miejscu, dzieci się nie rodzą, wszelka roślinność nie daje rady, a ludzie mimo to jakoś tak nie za bardzo chcą umierać. Świat przedstawiony może i nie jest niczym wybitnym, ale jest dość fajny i ciekawy, bym chciał poznawać go więcej i więcej.

Innym fajnym pomysłem są tytułowi Komornicy. Mają oni za zadanie w imieniu Góry dokonywać egzekucji na ludziach za różne, nawet absolutnie absurdalne grzechy, aż pewnego dnia nastaną czasy, kiedy Dłużników zabraknie. Co stanie się później? Któż to wie? Sami Komornicy mogą cieszyć się pewnymi, że tak je nazwę, bonusami zawodowymi w postaci magii czy faktu, że trudno ich zabić. Tylko czy ten niezbyt szanowany zawód może ich ocalić od ostatecznego końca? Wszak Komornik czy nie, dalej są tylko ludźmi.

Mówiąc o komornikach nie sposób nie wspomnieć o głównej postaci, Ezekielu. Wykonuje on swoją robotę, da się jednak odczuć, że nie daje mu to radości czy satysfakcji, zamiast tego zaczyna mu coraz bardziej ciążyć na sercu. Ezekiel jest bardzo ciekawą postacią, żyje od snu do snu, stara się jakoś funkcjonować w tym świecie i stroni od ludzi nie tyle dlatego, że jest samotnikiem, ale absolutnie każdy człowiek na ziemi to potencjalny Dłużnik, na którym będzie musiał prędzej czy później wykonać egzekucję. Przy tym jest o tyle sympatyczny, że da się go lubić. Trochę po niektórych opiniach w internecie bałem się, że będzie z niego absolutnie tępy kretyn i faktycznie, intelekt nie jest jego mocną stroną, ale raczej nie można nazwać go amatorem czy debilem. W każdym razie zazwyczaj nie można nazwać go debilem.

Cała otoczka tworzy fajny, pesymistyczny klimat. Ślamazarnie i powoli, małymi krokami, ale wszystko zmierza ku ostatecznemu końcowi i nie widać, by coś mogło ten proces zatrzymać.

Finalnie dostałem naprawdę fajną i bardzo dobrą książkę. Ciekawy bohater, oryginalny pomysł na świat, fajne sceny akcji, przygnębiający klimat, brutalność, która nie jest tylko dla samej brutalności, to wszystko razem komponuje się w spójną całość, którą mógłbym bez zastanowienia komuś polecić! Jeśli dwa kolejne tomy okażą się co najmniej tak samo dobre, być może wezmę się również za inne książki Pana Gołkowskiego. Może i nawet dam szansę tej nieszczęsnej książce, którą próbowałem kilka lat temu?

Miałem lekkie obawy przed lekturą, kilka lat temu miałem podejście do innej książki tego autora i się od niej odbiłem. Co prawda była to wina nie samej treści owej książki, ale faktu, że dialogi prowadzone w języku innym niż polski, faktycznie były w tym innym języku pisane. Może i duperelka, ale pewne obawy z tyłu głowy pozostały. Całe szczęście, wszelkie moje lęki okazały...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Może nie była to najlepsza książka, ale na obecną chwilę, krótko po skończonej lekturze, mógłbym ją dać do swojego top 5 tej serii, tak na czwartym lub i nawet trzeci miejscu.

Tytuł może być dosyć mylący, bo sugeruje, że zobaczymy pewne wydarzenie z całkiem innej perspektywy. W sumie tak jest, widzimy tę bitwę ze strony Kosmicznych Wilków, ale książka a za zadanie raczej przede wszystkim przybliżyć nam VI Legion, co nie znaczy, że nie rzuca pewnego światła na całą Herezję Horusa.

Początek wydał mi się nieco dezorientujący, zagmatwany. Akcja, której kierunku na początku oczywiście nie znałem, cały czas przeplata się z retrospekcjami, co w sumie ma tu miejsce przez cały czas, lecz przez pierwsze strony ciężko mi było się wgryźć. Dodatkowo, choć głównym bohaterem jest niejaki Hawser i jak najbardziej pojawia się on już na początku, pierwszą część książki poznajemy (poza retrospekcjami) z perspektywy całkiem innej postaci i ta część zdaje się również być nieco inaczej napisana. Ogólnie przez sam początek raczej ciężko mi się brnęło i był on, mimo wszystko, średnio ciekawy.

Dalej jest już dużo lepiej. Astartes z VI Legionu niejako przygarniają Hawsera do swego stadka i to właśnie jego oczyma będzie nam dane poznać lepiej ten konkretny legion. Poznamy ich filozofię, zobaczymy ich w akcji, ujrzymy Lemana Russa od strony, z jakiej niedane nam było go oglądać w poprzednich tomach.

Dla fanów uniwersum oraz samych Kosmicznych Wilków pozycja zdecydowanie obowiązkowa. Jeśli jednak ktoś z jakiegoś powodu chciałby zacząć Herezję Horusa od tej części, raczej polecałbym jednak zacząć od początku; jeśli ktoś chciałby od tej części zacząć Herezję, a nie miał wcześniej styczności z uniwersum Warhammera 40K, wówczas zdecydowanie odsyłam do pierwszego tomu, jednoześnie uprzedzając, że i tak zostaniecie wrzuceni na głęboką wodę bez uprzedniego przygotowania.

Może nie była to najlepsza książka, ale na obecną chwilę, krótko po skończonej lekturze, mógłbym ją dać do swojego top 5 tej serii, tak na czwartym lub i nawet trzeci miejscu.

Tytuł może być dosyć mylący, bo sugeruje, że zobaczymy pewne wydarzenie z całkiem innej perspektywy. W sumie tak jest, widzimy tę bitwę ze strony Kosmicznych Wilków, ale książka a za zadanie raczej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Koniec, a szkoda, choć nam, czytelnikom, znany jest jeszcze jeden wszechświat, w którym Rudnicki jak na razie stopy nie postawił. Czyż to się nie prosi o następną trylogię?

No ale pozostańmy przy "Materia Secunda" i "Słudze Cesarstwa". Przede wszystkim książka ta podobała mi się nieco mniej od dwóch poprzednich, ale nie na tyle, by dać jej niższą ocenę.

Zacznijmy od mojego największego rozczarowania. Akcja dziejąca się w normalnym świecie niestety mnie zawiodła. Po pierwszym tomie miałem wrażenie, że autor umieścił ją tylko dlatego, że tak wypadało, po drugim byłem naprawdę tym wątkiem zaciekawiony, po ostatnim tomie jednak zdałem sobie sprawę, że moje początkowe przypuszczenia były poprawne. Boli głównie to, że nie przygody Samarina i reszty nie tylko nie miały właściwie żadnego wpływu (z jednym wyjątkiem) na główną akcję, ale i można by to wyciąć, a książki jakoś dużo by na tym nie straciły.

Cała reszta ponownie na plus. Pan Przechrzta ma bardzo przyjemny styl pisania, dzięki któremu przez jego książki wręcz się płynie i nie wiadomo kiedy się kończą. Cały czas albo jakaś akcja, albo jakieś knowania, albo spisek lub inna ciekawa rzecz, czytelnik nie ma się jak nudzić, bo jego uwagę cały czas coś przykuwa.

Bardzo lubię postacie, jakie tu występują. Szkoda tylko, że ostatecznie zabrakło czasu dla niektórych, zarówno z tej jak i poprzedniej trylogii. Zabrakło mi moich ulubieńców z "Materia Prima", całe szczęście nie wszystkie postacie, które w "Materia Secunda" obdarzyłem sympatiom, poszły w odstawkę, choć oczywiście nie wszyscy uniknęli tego losu.

Rzadko zdarza się seria, którą czytałoby mi się z taką przyjemnością. "Materia Secunda" bardzo dobrze spełnia swoje zadania i dostarcza ciekawej oraz płynnej rozrywki. Zdecydowanie polecam każdemu, kto lubi fantasy lub po prostu szuka miłej i lekkiej lektury, oczywiście zalecałbym zacząć od pierwszej trylogii (Adept, Namiestnik, Cień), jestem pewien, że nie będzie to stracony czas.

Koniec, a szkoda, choć nam, czytelnikom, znany jest jeszcze jeden wszechświat, w którym Rudnicki jak na razie stopy nie postawił. Czyż to się nie prosi o następną trylogię?

No ale pozostańmy przy "Materia Secunda" i "Słudze Cesarstwa". Przede wszystkim książka ta podobała mi się nieco mniej od dwóch poprzednich, ale nie na tyle, by dać jej niższą ocenę.

Zacznijmy od...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Drugi już tom drugiej trylogii w tym uniwersum dzieje się bezpośrednio po "Słudze krwi", i do dosłownie, bo początek "Sługi honoru" dzieli od końca poprzedniego tomu jakieś pięć sekund? Także ponownie zaczynamy z przytupem, aczkolwiek mniej chaotcznym.

W dużej części mógłbym przekopiować bez większym modyfikacji swoją opinię z poprzedniego tomu i bardzo dobrze, bo była to bardzo dobra, przyjemna książka i tutaj też tak jest. Dochodzą nowe wątki i postaci, cały czas coś się dzieje i nie sposób przy tym się nudzić.

Rudnicki przechodzi powolną przemianę, pewne nieprzyjemne decyzje jakby łatwiej mu podjąć niż kiedyś, ale to ciągle ten sam alchemik, który uczy się poruszać po obcym mu świecie i środowisku. Może do tego przywykłem, ale jego gwałtowne rośnięcie w siłę jakby zwolniło.

U Samarina również, podobnie jak poprzednio, dużo się dzieje i albo wydarzenia z normalnego świata jest w tym tomie dużo ciekawsza, albo odciąganie mnie od historii Rudnickiego mniej mnie irytowało. No i akcja z obu światów bardzo powoli zaczyna się przeplatać wzajemnie.

Wszystko, co mogło podobać się w poprzednim tomie, jest i tutaj, mamy więcej tego samego i bardzo dobrze.

Drugi już tom drugiej trylogii w tym uniwersum dzieje się bezpośrednio po "Słudze krwi", i do dosłownie, bo początek "Sługi honoru" dzieli od końca poprzedniego tomu jakieś pięć sekund? Także ponownie zaczynamy z przytupem, aczkolwiek mniej chaotcznym.

W dużej części mógłbym przekopiować bez większym modyfikacji swoją opinię z poprzedniego tomu i bardzo dobrze, bo była to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Początek drugiej trylogii o Rudnickim okazał się być naprawdę świetny! Ciekawy świat, płynna akcja, nawet ciekawa historia, niesamowita lekkość z jaką się to czyta, czy można chcieć czegoś więcej od książki fantasy?

Sięgając po "Sługę krwi" miałem lekkie obawy, czy się nie pogubię. Już poprzednia trylogia bardzo mi się podobała, jednak czytając ostatni jej tom, czyli "Cień", łapałem się na tym, że główna intryga gdzieś mi uleciała. Gdy działy się jakieś sceny akcji, nie zawsze pamiętałem, dlaczego i przez kogo nasi bohaterowie byli atakowani. Całe szczęście te obawy były bezpodstawne, choć sam pierwszy rozdział wrzucający od niemal od razu w sam środek akcji mógłby sugerować, że jednak tak będzie.

Nasz alchemik wciągnięty zostaje do całkiem nowego, obcego dla niego świata - i to w bardzo dosłownym sensie - gdzie intryga goni intrygę a wszystko, nawet najprostsze rzeczy zdają się mieć jakieś swoje drugie i nawet trzecie dno. Nie jest oczywiście zaskoczeniem, że wbrew temu, czego nasz biedny Rudnicki by sobie życzył, niedane mu będzie trzymać się na uboczu z dala od polityki i dworskich zakulisowych gierek. Oczywiście od czasu do czasu odwiedzamy (w sensie, że my, czytelnicy) też starych znajomych z naszego świata, ale choć i tam się sporo dzieje, odbierałem to raczej na zasadzie "zobaczmy, co w tym czasie robił Samarin". Trochę mnie te rozdziały irytowały, bo odciągały mnie od Rudnickiego, ale koniec końców były bardzo fajne, a na koniec się nawet autentycznie zaciekawiłem.

Miejscami dało się odczuć, że Rudnickiemu wszystko przychodzi zbyt łatwo i wszyscy go wręcz uwielbiają, ale szczerze? Nie przeszkadza mi to. Ba! W pewnym sensie dodaje to sporo uroku. Interakcje między postaciami są tu naprawdę fajne, takie wręcz pocieszne momentami. Gdy czytałem, jak to wszyscy Rudnickiego uwielbiają, ku jego zaskoczeniu i miejscami niezadowoleniu, zdarzało mi się uśmiechnąć. Nie ze śmiechu, ale przez jakąś taką dobrą energię, jaką dało się w tej książce wyczuć.

Pozostając jeszcze na chwilę przy Rudnickim. Został on wciągnięty do obcego świata, nie dziwi więc, że nie rozumie zasad, jakie w nim panują. Mnóstwo rzeczy muszą mu inni bohaterowie wyjaśniać jak dziecku, ale nie sprawiło to, że odbiera się alchemika jak jakiegoś idiotę. Koniec końców mamy do czynienia z naprawdę bystrym gościem, który zresztą niby powoli, ale szybko zaczyna łapać, jakie panują to prawa. Nie da się nie odnieść wrażenia, że w wielu kwestiach ma po prostu z gówki albo dysponuje niesamowitym wręcz śczęściem.

Sceny walki jakieś wyjątkowo porywające nie były, ale i słowa złego powiedzieć o nich nie można. Czegoś mi w nich brakowało. Właściwie zawsze byłem wstanie przewidzieć może nie tyle przebieg, co rezultat. W sumie nie wiem, co mi w tym aspekcie nie pykło, być może za mało tam dynamizmu? Nie wiem, naprawdę. Sceny te opisane są w bardzo fajny, dokładny sposób, jednocześnie nie ma w nich czegoś takiego, że człowiek musi się stale skupiać bo inaczej się zgubi i będzie musiał wertować cały akapit na nowo.

Choć mi one nie przeszkadzały, jak najbardziej wady tutaj są i ktoś inny może już na nie kręcić nosem. Przede wszystkim szczęście głównego bohatera, przez które niemalże wszystko ma podawane na tacy, to się może nie podobać. Etykieta jest ważnym elementem tego świata, ale nie dało się tego odczuć. Przypomina nam się stele, jak bardzo istotną rolę ona odgrywa, ale w sumie ogranicza się tylko do odmierzenia odpowiedniej ilości kroków, po której należy się ukłonić. Rudnicki to jedna z tych postaci, która strasznie szybko rośnie w siłę, a jedyną słabością jest to, że wykorzystywane techniki go męczą i często mdleje, niemniej akurat ten wzrost mocy jest nawet zrozumiały.

Mi się książka bardzo, ale to bardzo podobała, musiałbym ponownie przeczytać, by porównać, ale jest półkę wyżej niż poprzednia trylogia. Z jednej strony aż mi wstyd, że tyle to na mojej półce leżało, z drugiej strony cieszę się, bo mogę pochłonąć całą "Materia Secunda" na raz i dokładnie to zamierzam zrobić.

Początek drugiej trylogii o Rudnickim okazał się być naprawdę świetny! Ciekawy świat, płynna akcja, nawet ciekawa historia, niesamowita lekkość z jaką się to czyta, czy można chcieć czegoś więcej od książki fantasy?

Sięgając po "Sługę krwi" miałem lekkie obawy, czy się nie pogubię. Już poprzednia trylogia bardzo mi się podobała, jednak czytając ostatni jej tom, czyli...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Niby książka dostarczyła dokładnie to, co miała dostarczyć, ale gdzieś z tyłu głowy miałem wrażenie, że mogło być dużo lepiej.

Parę lat temu czytałem "Kroniki Jakuba Wędrowycza" i względem tej książki miałem pewne wymagania. Wymagania te w stu procentach spełniły pomniejsze opowiadania. Było zabawnie, absurdalnie i ciekawie, tego oczekiwałem i to dostałem.

Nieco zawodzi gwóźdź programu, czyli tytułowy "Czarownik Iwanow". Myślę, że głównym problemem w tym opowiadaniu, czy może raczej powieści, jest długość. Bo naprawdę było tu bardzo dużo fajnym momentów, wiele razy uśmiechałem się pod nosem, raz czy dwa nawet zaśmiałem się na głos. Niestety, wydaje się to być nieco przedłużane. Gdyby kilka wątków wyrzucić, zwłaszcza takich, które absolutnie nic do historii nie wnosiły, wyszłoby to książce na dobre. Naprawdę, uważam, że gdyby to skrócić, wydobyć z tego samą esencję, byłoby zajebiście, a tak jest tylko dobrze. Jeden z tych przypadków, gdzie coś jest dobre, ale średnio się podoba przez świadomość, że mogłoby być bardzo dobre.

Jakub ponownie nie zawodzi, nie da się go nie lubić. Wioskowy pijak i przygłup a w wolnej chwili profesjonalny egzorcysta amator, pogromca wampirów a jak trzeba to i nawet w Doktora Strange'a się pobawi. Ja go lubię, bo pod warstwą śmiesznego, starego dziada, który raz się upije, a raz odkręci jakąś klątwę, kryje się naprawdę mądry człowiek z bogatą przeszłością. Lubię to, jak ten jego profesjolanizm i doświadczenie dają o sobie znać. Reszta obsady też w większości fajna i sympatyczna.

Kolejne książki z Wędrowyczem w roli głównej z pewnością będę czytał, ale raczej za szybko po nie nie sięgnę. Jako odskocznia od innych, poważniejszych tytułów sprawdza się bardzo dobrze. Finalnie "Czarownik Iwanow" nieźle sprawdził się jako chwila oddechu od tytułów pisanych na poważnie, ale spodziewałem się czegoś lepszego.

Niby książka dostarczyła dokładnie to, co miała dostarczyć, ale gdzieś z tyłu głowy miałem wrażenie, że mogło być dużo lepiej.

Parę lat temu czytałem "Kroniki Jakuba Wędrowycza" i względem tej książki miałem pewne wymagania. Wymagania te w stu procentach spełniły pomniejsze opowiadania. Było zabawnie, absurdalnie i ciekawie, tego oczekiwałem i to dostałem.

Nieco zawodzi...

więcej Pokaż mimo to