Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

"Apollinie Pytyjski! Ty, który Sullę Korneliusza Szczęsnego wyniosłeś już w tylu bitwach do sławy i wielkości, chyba nie na to prowadziłeś go tutaj, by u bram ojczystego miasta powalić na ziemię i pozwolić mu zginąć najhaniebniej wraz z jego współobywatelami" - to modlitwa Sulli w dramatycznym momencie bitwy przy Bramie Kollińskiej, jaka rozegrała się 1 XI 82 r. p. n. e.* Rozbite skrzydło jego wojsk nie wróżyło triumfu. Poncjusz Telezynus i jego sojusznicy mogli poczuć, że bogowie to jemu sprzyjają i Samnici zdobędą Rzym. "Spanikowani żołnierze Sulli popędzili w stronę miasta, tratując po drodze wielu Rzymian przyglądających się bitwie. Starzy żołnierze, obsadzeni na murach, widząc ich nadejście i obawiając się, aby wróg siedzący im na plecach nie wszedł do miasta razem z nimi, zatrzasnęli bramę. Pozbawieni w ten sposób nadziei na schronienie żołnierze Sulli nie mieli innego wyjścia, jak tylko znów zmierzyć się z wrogiem" - znamienny skutek paniki. Ten dramatyczny opis zawdzięczamy Arthurowi Keaveney'owi. Oto przed nami jego książka "Sulla. Ostatni republikanin", w tłumaczeniu Tomasza Ładonia (Wydawnictwa Napoleon V).

Otwiera się przed nami niezwykły świat: RZYM. Ten, jak najbardziej antyczny. Nie ukrywam, że z całej antyczności tam lokuje się moja sympatia historyczna. To dlatego na jedną z Gwiazdek mój osobisty Syn przygotował dla mnie niezwykły prezent: zestaw monet dynastii julijsko-klaudyjskiej. Nie jestem podatny na coś, co szumnie nazywają "historią alternatywną" (choć takie wymysły od razu wsuwam między bajki), ale ciekawe, jakby potoczyły się losy tego regionu, republiki (SPQR), gdyby nie Lucius Cornelius Sulla (Felix). Nie zapominajmy, że to nieomal u jego boku wzrastali bohaterowi dalszych dramatów, pierwsi triumwirowie: Pompejusz, Krassus i Cezar.
Ciekaw jestem, jakby zrobić sondę pt. "Słynni Rzymianie", to które miejsce zająłby konsul roku 88? Czy w ogóle ujęto by go? To dziwne, bo nawet o wielkim jego protektorze (Mariuszu) uczą się dzieciaki na poziomie gimnazjum (dopóki jeszcze były), ale "Sulla" dla nich nie istnieje. Świat Sulli, to przykład, jak będąc zubożałym przedstawicielem swego stanu (patrycjuszowskiego) wybić się ku wielkości, sławie i jednak nieśmiertelności. A. Keaveney uświadamia nam to dość wyraźnie: "Dopiero gdy dobiegał trzydziestki, dwa czysto przypadkowe zdarzenia, na które nie miał żadnego wpływu, wyciągnęły go z biedy i pozwoliły mu rozpocząć własną karierę". Najchętniej w tym miejscu zrobiłbym pauzę i od słuchających mnie zapragnąłbym postawienia hipotezy. I tak to działa. Niech się sprawdzają, bo słuchacza swoich wywodów trzeba wciągać do współpracy. Biada temu, kto zalewa go potokiem słów i sprawia wrażenie mądrali! Nastąpił nagły przypływ... gotówki! Śmierć dwóch bliskich i zamożnych mu osób sprawiły, że mógł w 108 r. wziąć udział w wyborach na kwestora. Okazuje się, że Sulla nie spełniał ówczesnych tzw. wymogów formalnych. Ale wygrał, dostał urząd, o który zabiegał i znalazł się u boku Mariusza (157-86), ba! wysłany do Afryki miał stanąć na czele kampanii wymierzonej przeciwko Jugurcie? Dość odważna decyzja, skoro Sulla nawet wcześniej nie odbył służby wojskowej. Bardzo drobiazgowo Autor prowadzi nas po tych wojennych i negocjacyjnych ścieżkach.
Czy to znaczy, że jeden sukces otwierał drogę ku kolejnym? To byłoby zbyt piękne i proste. To nie fabuła kategorii B. Bardzo plastycznie o tym pisze Arthur Keaveney: "Zapach Sulli drażnił delikatne nozdrza nobilów. Ciągnął się za nim odór. Jakim prawem ktoś taki jak Sulla chwalił się osiągnięciami w wojnie jugurtyńskiej, skoro wiedziano, że od wielu lat jego rodzina był okrytą niesławą? Sądzono, że nie miała prawa zgłaszać takich pretensji, czy pchać się tam, gdzie nie należy". Z czego wynikały m. in. owo zastrzeżenia wobec Sulli? Mamy na to cytat z autentycznej wypowiedzi, którą ten musiał przełknąć osobiście: "Coś jest z tobą nie w porządku, skoro jesteś taki bogaty, a twój ojciec nic ci nie pozostawił". Jak widać również w I w. czujne oko bacznie śledziło kariery współczesnych. Nic nowego!
Z Mariuszem czy przeciwko niemu? - dylematy pnącego się ku górze Sulli nie obce są pewnie i dzisiejszym karierowiczom. "Mariusz pozwolił Sulli odejść. Pamiętał o przechwałkach sprzed kilku lat i musiał być poirytowany tym pokazem agresji Sulli" - i ten odszedł pod rozkazy Katulusa (120-61). Teraz możemy śledzić przebieg walk Cymbrami. Bez Mariusza jednak sukcesów by nie było, co nie przeszkadzało ambitnemu Sulli podjąć próbę sięgnięcia po urząd polityczny. Pretorem jednak nie został. Porażka jednego roku przekuła się w sukces następnego. Do rangi ważnego wydarzenia, podczas pełnienia funkcji pretor, podnosi się Ludi Apollinares, igrzyska jakie zorganizował: "A zatem jeśli tymi igrzyskami Sulla spełniał obietnicę wyborczą i powiększał swoją sławę, to jednocześnie widowiskowość przedstawienia miała być godna boga, na cześć którego było ono wystawione". Autor wskazuje na znaczenie kultu Apolla w życiu swego bohatera. Wzmiankuje też o jego religijności, stąd dodaje: "...cecha ta nie tylko będzie szła w parze z ambicją, ale także będzie ją zasilała i wzmacniała". Teraz bardziej zrozumiały staje się cytat, jaki otwiera to "Przeczytanie...".
Możemy prześledzić, jak bardzo przeszłość rodowa komplikowała również rozwój kariery samego Mariusza. Nie pochodził ze starego arystokratycznego rodu, trudno więc oczekiwać, aby senatorowie chcieli czynić honory jego osobie!: "Większość senatorów odnosiła się do niego co najmniej nieufnie, a część wręcz z odrazą. Nie był i nigdy nie miał szans na to, by zostać jednym z nich. Odmówili mu zatem miejsca we własnym gronie, choć uprawniały go do tego ranga i kariera, a wciągu następnej dekady robili, co w ich mocy, aby udaremniać jego plany". Lata poświęcania się dla Rzymu na niewiele się tu zdawały. Pośród przeciwników Mariusza znalazł się również Sulla: "...uczynił ze swego sporu z Mariuszem pierwszą zasadę życia politycznego, publicznie identyfikując się z wrogami Sulli w senacie". No i jesteśmy świadkami eskalacji niechęci obu mężów wobec siebie. Z jakim skutkiem dla republiki? Proszę sprawdzić.
Podejrzewam, że gro z nas kojarzy Stabie czy Pompeje tylko z kataklizmem z 79 r. n. e. Oba miasta zdobył Sulla w czasie tzw. wojny ze sprzymierzeńcami w 90 r.. Tak, jak Eklanum, która za to, że stawiało opór zostało wydane na żer jego legionom, choć z drugiej strony: "...oszczędzał jednak te miasta, które dobrowolnie oddały się w jego ręce". Cały splendor zwycięskiej kampanii (mimo kilku rejonów walk) spadł na Sullę. On dla Rzymian był bohaterem. On miał teraz zebrać cały splendor i stać się... realnym zagrożeniem dla stolicy republiki!
Konsulat został osiągnięty! Kolejne małżeństwo (z Metellą) zapewniło mu wsparcie gens Metella: "Dowodzono, że Sulla, dotychczas pogardzany wyrzutek, osiągnął teraz tam znaczącą pozycję, że potężny ród arystokratyczny wyciągnął do nie go rękę, a Sulla ją pochwycił. [...] Sądzono, że za swe czyny w pełni zasłużył na konsulat, ale wejście w ten sposób w arystokratyczny ród był czynem ohydnym". Burza dopiero nadciągała! Rok 88! Oto przeciwko ambitnemu Sulli stawali Mariusz oraz Sulpicjusz. To ten ostatni odebrał dowództwo Sulli w planowanej wojnie z Mitrydatesem, oczywiście przekazał ją Mariuszowi: "Sulla po otrzymaniu wieści o tym, co się stało - jak można było przewidzieć - wpadł w furię [...]. Natychmiast zwołał żołnierzy i opowiedział o doznanej krzywdzie. Nie wspominał o swoich planach, ale nalegał, by żołnierze we wszystkim byli mu posłuszni. Legioniści intuicyjnie odgadli, co ma na myśli, i podnieśli krzyk, aby poprowadził ich na Rzym". Krok po kroku Arthur Keaveney prowadzi nas z armią Sulli pod mury Rzymu, poznajemy okoliczności kolejnych poselstw wysyłanych do buntowników. Widzimy chwile zwątpienia, brak stanowczości: "Tak wielkie przedsięwzięcie niosło ze sobą szereg niebezpieczeństw i niewiadomych, nie można było zatem do niego przystąpić bez jakichś znaków z niebios gwarantujących sukces, zwłaszcza że oficerowie Sulli - z wyjątkiem jego przyjaciela i kwestora, L. Lukullusa - opuścili go, oburzenie jego planami". Składane ofiary bogom i proroczość snów ostatecznie dopięły decyzję o zaatakowaniu Rzymu! Tak o dramaturgii tego zdarzenia pisze dalej Arthur Keaveney: "Szturm był tak dziki i desperacki, że sullańczycy omal nie zostali przełamani. Sulla pochwycił jednak znak bojowy i rzucił się w pierwsze szeregi, dzięki czemu zgromadził żołnierzy wokół siebie". Szkoda, że nie poznajmy "serii mrożących krew w żyłach przygód", jakie towarzyszyły ucieczce Mariusza ze zdobytego Rzymu. Dwunastu dostojników ogłoszono wrogami ludu. Sulpicjusz został zamordowany! Przewrotnie zwycięzca postąpił z niewolnikiem, który wydał swego pana. Odsyłam do lektury "Sulli. Ostatniego republikanina".
Mam wrażenie, że Autor biografii sympatyzuje ze swym bohaterem. Jak bowiem ocenić taką wypowiedź dotyczącą oceny tego, co stało się w owym 88 r.: "Pierwsze spostrzeżenie dotyczące opisanych wydarzeń brzmi jak często powtarzany przy różnych okazjach banał: po raz pierwszy w rzymskich dziejach urzędnik Republiki zaatakował zbrojnie własne państwo. Wkrótce w ślad za nim poszli inni, siejąc w Rzymie powszechne zniszczenie. Historycy, układając na podstawie przedstawionych wypadków zmyślne koncepcje, często zapominają jednak o człowieku, który był odpowiedzialny za to, co się stało, i tylko w niewielkim stopniu próbują przeanalizować jego ówczesną pozycję. Nie zagłębiają się również w motywy, jakie nim kierowały".
Coś musiało umknąć mej uwadze na wykładach z historii starożytnego Rzymu, ale i książek, które przeczytałem przez te wszystkie lata, ale nigdy nie spotkałem się z publiczną przysięgą usankcjonowaną... rzucaniem kamienia: "Twardość kamienia - czytamy, kiedy Cynna i Oktawiusz ślubowali nienaruszalność reform prawnych Sulli - symbolizowała niezniszczalny charakter ślubowania, a akt rzucenia oznacza, że ten, kto złamie przysięgę będzie - podobnie jak ów kamień - wyrzucony z miasta". Sulla z ten sposób, jak mniemał, gwarantował sobie trwałość tego, czego dokonał po zdobyciu Rzymu. Miasta, które już odwracało się od niego i tęskniło za pokonanymi. Wkrótce całkiem je porzuci, a Cynna okaże się na tyle kruchym sojusznikiem, że nie pomny tego, co się dopiero stało zapragnął odebrać Sulli dowództwo! Ignorował to i ruszył na wojnę przeciwko Mitrydatesowi (132-63)!
Zwracam uwagę na bogactwo, jakie Arthur Keaveney zawarł w przypisach. Wprawdzie nie zalewa nas wyjątkami ze źródeł, za to bogactwo treści przypisów dopełnia treści. Szkoda, że polski czytelnik nie może skonfrontować tego wszystkiego ze względu na brak dotarcia do powoływanych się tam publikacji. Jeden przykład: "Jeszcze bardziej rewizjonistyczny pogląd wyrażony przez Kallet-Marxa (1995, 250-260), nie do końca przekonuje. Luce uważa, że Rzymianie początkowo nie dążyli do konfrontacji z Mitrydatesem i dlatego ich siły były tak niewielkie. Być może jednak po prostu Rzymianie uważali - zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę sukcesy Sulli na Wschodzie sprzed kilku lat - że nie ma potrzeby utrzymywać tam większej armii". Pozostaje nam tylko stwierdzić, że Autor naprawdę sumiennie pracował nad biografią Sulli. Proszę się nie obawiać nie skazuje nas na jakieś nudziarstwo.
Trudno, aby drobiazgowo rozebrać, jak toczyła się wojna z Mitrydatesem. Nie ma w książce żadnej ikonografii. Błąd. Pewnie ciekawość skieruje nas w objęcia Internetu. Dopełnieniem treści są mapy. I za to brawo. "...wyprawa Sulli od samego początku była prowadzona przy użyciu bardzo skromnych środków. wojny spowodowały utratę dochodów z Azji i Italii, przez co skarbiec był niemal pusty" - do tego dorzućmy mizerne sukcesy, a mamy doskonały grunt dla buntu Cynny, zamieszek w samym Rzymie, ucieczce z tego, ale w sojuszu z urażonym w ambicji Mariuszu oblężenie "wiecznego miasta" i jego zdobycie. Trudno napisać, że "dzieje się w książce", bo to w końcu zapis rzeczywistych faktów, a nie kolejna mutacja walki o jakiś stalowy tron. I to jest poważny argument za takimi książkami, jak ta, która wypełnia 223 odcinek cyklu nad konfabulacją fantazji...
Łapię się na tym, że miast pisać o książce A. K. piszę o Sulli. I biadoli we mnie dusza, że nie mogę więcej poświęcić czasu choćby wydarzeniom roku 87. Ale z drugiej strony, jak zarzucić przynętę dla potencjalnego Czytelnika. Szczególnie tego, który ma bardzo mgliste pojęcie o Rzymie "przed Cezarem"? A przecież to tu m. in. znajdujemy klucz do czasów, które będą udziałem Gajusza Juliusza Cezara. Jeden militarny cytat z ataku Sulli na Ateny: "Jedna część sił rzymskich stale napierała na Pireus, zaś inna rozpoczęła blokadę miasta, na skutek czego mieszkańcy zaczęli głodować. Miara pszenicy osiągnęła koszt tysiąca drachm. Większość ludzi próbowało przeżyć, jedząc gotowaną skórę z bukłaków i dziewicze ziele rosnące wokół Akropolu, inni w desperacji posuwali się do kanibalizmu. Rzymianie, chcąc pogłębić niedolę Ateńczyków, zablokowali wszelką możliwość ucieczki i ciasno otoczyli oblegane miasto". Jak Arystion rozwiązał o problem? Jak sami Ateńczycy reagowali? Jak Rzymianie wdarli się do Aten? Nie, nie trzeba było strugać kolejnego trojańskiego konia, starczyło posłyszeć rozmowę jakichś niezadowolonych staruszków! Zemsta rzymska, jak mogło być do przewidzenia: "Przy ostrym dźwięku trąb bojowych i rogów Rzymianie rzucili się w boczne uliczki, mordując każdego napotkanego na swej drodze. Sulla wyraźnie rozkazał, aby miasta nie spalono, zostało ono za to doszczętnie splądrowane. Wódz pozwolił swoim utrudzonym zimowym oblężeniem żołnierzom przez kilka godzin dawać upust zemście na nieszczęsnych obywatelach miasta. wreszcie, gdy już uznał, że są nasyceni, zatrzymał rzeź".
Ciekawie wypada ocena tego na co pozwolił Sulla w cieniu Akropolu. Jest niebezpieczeństwo, że w podobnych chwilach padają te różne ciężkie określenia: barbarzyństwo! morderca! krwawy tyran! Nasza ocena nie powinna rozmijać się z ówczesnymi realiami prowadzenia wojen. Stąd niech nas nie obrusza obrona rzymskiego Felixa przez Autora biografii: "Byłoby szaleństwem ze strony Sulli, gdyby z powodu altruistycznych pobudek starał się ich powstrzymać, skoro pojawiła się sposobność wyładowania frustracji na tych, przez których musieli stłoczyć się w jednym miejscu, w dodatku zaciskając pasa. Żołnierze bez wahania zwróciliby się wówczas przeciwko niemu. Sulla, jak wszyscy dobrzy wodzowie wiedział, kiedy dyscyplinować żołnierzy, a kiedy im nieco folgować". Tak, to była norma. I nie ma co się ciskać, rzucać gromy. Stąd aż kusi się o kolejny cytat: "Bylibyśmy [...] niesprawiedliwie względem Sulli, gdybyśmy oczekiwali od niego wzniesienia się ponad powszechnie wówczas akceptowalną moralność. Nie powinniśmy spodziewać się po nim niestandardowych zachować, które tak naprawdę są często niepopularne także i w naszych czasach". I wszystko na ten temat.
To, co nas powinno szczególnie zaciekawić, to odnajdywanie rysów do obrazu osobowości, jaką był Sulla. Na szczęście w morzu zdarzeń, proskrypcji, walk Autor nie zapomina od czasu do czasu wrzucać takie fakty, które przybliżają nam Sullę jako człowieka, nie pomnikowego oblicza, jakie znamy z rzeźb (patrz okładka). Oto Sulla człowiek: "...poprzez swą naturalną serdeczność łatwo zdobywał przyjaciół, jednoczenie nie znosił złego traktowania ze strony wrogów. Wybuchowa natura powodowała, że równie intensywnie kochał i nienawidził".
Powrót do Rzymu był jednoznaczny z... rozpętaniem wojny domowej. Pierwszej w całym ciągu I wieku, jakie pogrążać miały Rzym i sprawiać zarazem, że coraz to nowy objawiał się światu zwycięzca. "Natychmiast po lądowaniu w Tarencie Sulla złożył ofiarę - czytamy na tę okoliczność - i po zbadaniu wnętrzności zauważono, że na wątrobie znajduje się wyobrażenie wieńca laurowego z dwiema zwisającymi triumfalnymi wstążkami". Nie trzeba nikogo przekonywać, że przyjęto to za dobry znak. Swoją drogą ciekawe czy Sulla spożył owe wnętrzności, jak sugerowano mu. U boku wodza stanął m. in. Krassus. Dołączali też inni, byli stronnicy Cynny. A i wróżby kolejne były raczej pomyślne dla pogromcy Aten: "Na drodze w miejscowości Sylwium prokonsul został zaczepiony przez niewolnika należącego do niejakiego Pontiusa, Samnity. Niewolnik ów, nawiedzony przez ducha patronki Sulli, Ma - Bellony, obiecał mu zwycięstwo, ale ostrzegł jednocześnie, że jeśli się nie pospieszy, spłonie Kapitol".
Z przypisów wynika, że głównym źródłem informacji dla A. K. był Appian z Aleksandrii czy Plutarch. Na jego podstawie buduje cały przebieg walk. Dla mnie wielka szkoda, że pozbawia Czytelnika spotkania z oryginalnym tekstem. Pewnie nawet student historii ma coraz mniej okazji sięgnąć po tekst klasyka sprzed wieków. Proszę bardzo podnoszą paluszki osoby, które obcowały z Liwiuszem, Polibiuszem, Plutarchem czy właśnie Appianem? Jest ich coraz mniej. Ma się wrażenie, że czytamy dobrze poskładaną powieść historyczną. Dynamiczność ukazywanych kadrów czyni tą książkę wspaniałą podróżą po choćby polach bitew, potyczek. Przychodzą ku nam bohaterowie zapomnianych kampanii. I zwykli, bezimienni legioniści, którzy dźwigali ciężar wojny domowej: "Gdy żołnierze sullańscy byli zajęci kopaniem rowu, do ofensywy ruszył Mariusz [syn Gajusza Mariusza, który już nie żył od 86 r. - przyp. KN]. Stanął na czele wojska i niespodziewanie zaatakował, w nadziei że dzięki przewadze, jaką da mu zaskoczenie, wywoła zamieszanie i dezorganizację w szeregach wroga. Tym razem jednak to on się zdziwił". To musiał być niezwykły widok, kiedy zmęczeni legioniści rzucają swe łopaty, chwytają za oręż i podjęli walkę: "Bitwa nie trwała długo. Gdy lewe skrzydło Mariusza zaczęło się chwiać, pięć kohort piechoty i dwa oddziały jazdy natychmiast zdezerterowały, a wkrótce opór całkowicie się załamał". I finałowy widok: "Mariusz pozostawił za sobą dużą liczbę zabitych i na czele resztek ocalałych zaczął uciekać do Preneste, zaciekle ścigany przez Sullę". Determinację, w późniejszym etapie walk, oddają dwa pierwsze cytaty, jakie wykorzystałem w tym "Przeczytaniu...". Jesteśmy np. świadkami desperackiej obrony przez Mariusza-juniora właśnie Preneste. Widzimy, jak kruszy się obrona, a wódz szuka próby ucieczki, kiedy okazuje się to niemożliwym "...zdesperowany popełnił samobójstwo, rzucając się na własny miecz". Każąca ręka sprawiedliwości pokazała się wyjątkowo mściwa, choć jak sugeruje Autor Sulla i tak miał wykazać się wyjątkową wspaniałomyślnością i elastycznością, co i tak pociągnęło za sobą wiele ofiar: "Obywatele rzymscy znaleźli się w kleszczach terroru wprowadzonego przez Sullę i jego zwolenników. By zaostrzyć apetyt myśliwych, za głowy ofiar przyznawano nagrody, przed pobraniem pieniędzy od kwestora głowy przynoszono Sulli do sprawdzenia. Atrium domu prokonsula dekorowano tymi ponurymi trofeami, a głowę Mariusza Młodszego wystawiono na forum wraz z cytatem z Arystofanesa: «najpierw naucz się wiosłować, a potem chwytaj za ster»". To właśnie Sulla miał wystawić pierwsze w historii listy proskrypcyjne. I nie chodzi, czy był rzeczywistym pomysłodawcą czy nie. To nie ma większego znaczenia. Za jego dyktatury stało się to faktem. Mnożenie przykładów mijałoby się z celem. Arthur Keaveney zbyt wiele przytacza ich: "Nawet święte miejsca nie chroniły przed krwawą rzezią, a ofiary ścigano także w świątyniach i kaplicach". Proszę zwrócić uwagę na kolejny rys charakteru Sulli, jaki buduje Autor w oparciu o Plutarcha.
"Istnieje takie pojęcie jak «ciało polityczne». Gdyby metaforę tę odnieść do państwa rzymskiego, to być może reformatorską rolę Sulli można byłoby porównać do roli chirurga wycinającego mnożące się wściekle komórki rakowe, stanowiące zagrożenie dla całego organizmu" - tak Arthur Keaveney wprowadza nas w świat dyktatury swego bohatera. Czas budowania nowego prawa, pisania pamiętników, opadania kurzu bitewnego zostawiam wytrwałym. Nie uwierzę, że można odłożyć biografię Sulli w połowie zdania... Tego się nie da! Arthur Keaveney nakreślił nam ten żywot z tak różnych perspektyw, ukazał różne blaski i cienie, że nie niemożliwym jest nie kuszenie się ciągiem dalszym. Nawet dla tych, którzy znają Sullę z innych opracowań (choć ja takowych w języku polskim zupełnie nie kojarzę) nie powinni być zawiedzeni. Patrząc na oferty Wydawnictwa Napoleon V widzę, że biografia Luciusa Corneliusa Sulli, to część zamierzonej serii. Proszę zerknąć na stosowną stronę, znajdziemy biografie Konstantyna, Trajan, Teodozjusza Wielkiego.
Źródło:
http://historiaija.blogspot.com/2017/07/przeczytania-224-arthur-keaveney-sulla.html

"Apollinie Pytyjski! Ty, który Sullę Korneliusza Szczęsnego wyniosłeś już w tylu bitwach do sławy i wielkości, chyba nie na to prowadziłeś go tutaj, by u bram ojczystego miasta powalić na ziemię i pozwolić mu zginąć najhaniebniej wraz z jego współobywatelami" - to modlitwa Sulli w dramatycznym momencie bitwy przy Bramie Kollińskiej, jaka rozegrała się 1 XI 82 r. p. n. e.*...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Fenomenalna – to właśnie określenie przyszło mi na myśl, gdy skończyłam lekturę recenzowanej książki. Jej bohaterem jest francuski król o imieniu Franciszek, pierwszy tego imienia. Człowiek dumny, namiętny, skomplikowany, fascynujący. Jeśli chcecie poznać go bliżej, koniecznie sięgnijcie po jego biografię autorstwa Francisa Hacketta.

Prezentowana książka po raz pierwszy ujrzała światło dzienne już w 1934 r., lecz nie w Polsce. Dopiero teraz, po wielu latach, pozycją zainteresowało się wydawnictwo Napoleon V, które postanowiło przedstawić ją czytelnikom w naszym kraju – i to w przepięknym wydaniu.

Czytając książki Hacketta, trzeba nastawić się na to, że nie będzie to zwyczajna biografia. Te książki to prawdziwe dzieła sztuki, dopracowane w każdym szczególe majstersztyki, na które potrzeba nieco czasu. Język autora na początku może się wydawać trochę ciężki, trudny, bardzo poetycki, dlatego, by w pełni docenić jego dzieło, trzeba znaleźć wygodny kąt i czytać w skupieniu, a nie w biegu. Dopiero wtedy dotrą do czytelnika całe piękno i kunszt autora włożone w stworzenie czegoś wspaniałego, co będzie prawdziwym skarbem w biblioteczce każdego historyka.

Przejdźmy do rzeczy. Francis Hackett przedstawia w swojej książce postać popularnego monarchy, Franciszka I Walezjusza, nie robi tego jednak pobieżnie. Choć bardzo wiele miejsca poświęca prowadzonym przez niego wojnom i sprawom politycznym, stara się dotrzeć do jego człowieczeństwa, dojrzeć to, co znajdowało się pod maską władcy, i zrozumieć, co kochał, a czego pożądał. Autor skupia się także na jego nieco skomplikowanych relacjach z matką, która poświęciła mu całe swoje życie, a także z siostrą Małgorzatą, która kochała go całym sercem. Wielbiła go tak mocno, że historycy do dziś doszukują się w ich relacjach czegoś kazirodczego i zakazanego, choć temu akurat Hackett zdaje się zaprzeczać.

Ważną częścią biografii są również związki króla z kobietami, a tych było naprawdę sporo. Autor nie poświęca jednak zbyt wiele czasu przelotnym romansom Franciszka, analizując to, co połączyło go z żonami – a nie były to zbyt szczęśliwe małżeństwa – oraz z ubóstwianymi przez niego kochankami, Franciszką i Anną, dwiema kobietami, które wywyższył ponad wszystkie inne. Tu odkrywa niezwykle namiętną stronę Franciszka, momentami nawet romantyczną, choć niewielu podejrzewałoby go o to, że władca takową posiadał. Być może momentami Francis Hackett próbuje w ten sposób nieco wybielić swego bohatera, być może dostrzegł w nim to, czego nie widział nikt inny, szczególnie, że na pierwszy rzut oka widać, jak wiele pracy włożył w przygotowanie jego biografii.

Franciszek I Walezjusz to jednak nie tylko książka o tym królu Francji. W recenzowanej pozycji czytelnik znajdzie fantastycznie zarysowane tło historyczne i to nie tylko na temat francuskiego dworu. Nieodłączną częścią życia Franciszka była polityka i jego stosunki z innymi monarchami – przede wszystkim z Henrykiem VIII Tudorem oraz Karolem V Habsburgiem. Hackett nie zapomina więc także o nich. Zresztą w swojej książce wspomina też papieża Aleksandra VI i jego syna Cezara Borgię, jak również Leonarda da Vinci, Wawrzyńca Wspaniałego czy Niccolo Machiavellego, a więc wszystkich słynnych ludzi, którzy w jakikolwiek sposób związani byli z Franciszkiem i jego królestwem.

Na wielką pochwałę zasługuje wydanie, o które zadbało wydawnictwo Napoleon V. Jest tu twarda oprawa, bardzo dobrej jakości papier, a także drzewa genealogiczne, które pomogą w lekturze mniej zorientowanym w temacie osobom. Na końcu książki znajduje się pomocny indeks. Jeśli więc chodzi o wizualne przygotowanie książki, absolutnie niczego nie można zarzucić, jest wprost idealnie. Plus należy się też za piękne tłumaczenie oraz doskonałą korektę. Jedyny błąd, który znalazłam, znajduje się na liście papieży, gdzie pojawiła się informacja, iż Paweł III został wybrany na papieża w 1534 r., a zmarł w 1459 r. Papież ów zmarł w roku 1549, rozumiem więc, że to jedynie przestawienie cyfr i każdy może się w tym zorientować, wywołało to jednak niemały uśmiech na mojej twarzy.

Podsumowując, Franciszek I Walezjusz to książka niezwykle ciekawa, pięknie dopracowana i porywająca. Narracja Hacketta jest tak niezmiernie ujmująca, że ciężko by było jej nie docenić. Jedyne, co mogę zrobić, to życzyć zarówno Wam, jak i sobie, by tego typu biografii pojawiało się jak najwięcej, bo są to pozycje, które niosą ze sobą naprawdę ogromną wartość.

Źródło:
http://historia.org.pl/2017/06/10/franciszek-i-walezjusz-f-hackett-recenzja/

Fenomenalna – to właśnie określenie przyszło mi na myśl, gdy skończyłam lekturę recenzowanej książki. Jej bohaterem jest francuski król o imieniu Franciszek, pierwszy tego imienia. Człowiek dumny, namiętny, skomplikowany, fascynujący. Jeśli chcecie poznać go bliżej, koniecznie sięgnijcie po jego biografię autorstwa Francisa Hacketta.

Prezentowana książka po raz pierwszy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Historia dwudziestego wieku naznaczona jest trzema zasadniczymi konfliktami: pierwszą i drugą wojną światową oraz zimną wojną, która jeśliby przestała być zimna, zepchnęłaby dwie poprzednie w cień, a być może nawet zakończyłaby istnienie ludzkości. Rywalizacja toczona w drugiej połowie dwudziestego wieku między dwiema ideologiami wspieranymi przez dziesiątki tysięcy głowic nuklearnych wpływała na wszystkie dziedziny życia we wszystkich krajach. Nawet te najmniejsze i najsłabiej rozwinięte musiały się opowiedzieć po jednej ze stron, a nawet jeśli pozostały niezaangażowane, musiały dostosować się do dwubiegunowego podziału świata.

Ponad dwie dekady, które upłynęły od zakończenia zimnej wojny, pozwoliły na dotarcie do wielu nowych archiwów, a także stworzyły dystans niezbędny do szerszego spojrzenia na czas rywalizacji Stanów Zjednoczonych i Związku Radzieckiego. Dlatego właśnie badacze z Uniwersytetu Cambridge zdecydowali się, pomimo wydania na ten temat już tysięcy opracowań, napisać kolejną historię zimnej wojny. W odróżnieniu od wielu innych prac ta nie koncentruje się wyłącznie na dwóch głównych uczestnikach, ale proponuje spojrzenie prawdziwie międzynarodowe, dlatego w skład zespołu autorów wchodzą przedstawiciele wielu państw i kontynentów. Każdy z nich przedstawia własne spojrzenie, z perspektywy Czech, Chin, Korei czy Japonii. Amerykanie, Brytyjczycy i Rosjanie oczywiście także są szeroko reprezentowani. W składzie autorów pierwszego tomu nie ma natomiast ani jednego Polaka.

Tom „Geneza” jest pierwszą częścią trylogii obejmującej całą zimną wojnę i omawia lata 1945–1962. Oczywiście taki zakres – jak każdy inny – może być kwestionowany, ponieważ kubański kryzys rakietowy trudno uznać za genezę zimnej wojny; było to raczej jej apogeum. Znajdą się jednak liczne argumenty za takim podejściem, a jednym z nich może być pierwsza fala dekolonizacji, na którą zimna wojna miała ogromny wpływ. Czy się to komuś podoba czy nie, takie daty Autorzy uznali za najwłaściwsze i pozostaje nam się jedynie zagłębić w to, co dla nas przygotowali na ponad 500 stronach.

W dwudziestu trzech rozdziałach omówiono takie kwestie jak: wpływ zimnej wojny na światową gospodarkę, formowanie się amerykańskiej i radzieckiej polityki zagranicznej po zakończeniu drugiej wojny światowej, plan Marshalla, podział Niemiec, proces sowietyzacji Europy Wschodniej, sytuację na Bałkanach i w państwach trzeciego świata, przejęcie władzy przez komunistów w Chinach, wojnę koreańską, przejście od okupacji Japonii do jej sojuszu z Zachodem, pierwsze bunty ludności w demoludach, sojusze i spory radziecko-chińskie, kwestię światowej ropy naftowej, wpływ rywalizacji mocarstw na kulturę czy politykę wewnętrzną poszczególnych państw.

Tematów jest bardzo wiele i wszystkie zostały opisane na wysokim poziomie wymagającym od Czytelnika pewnej choćby minimalnej wiedzy o danych zagadnieniach. Autorzy poszczególnych rozdziałów nie koncentrują się jedynie na przestawieniu faktów i umiejscowieniu ich pod konkretnymi datami (tych jest w książce niewiele), ale poświęcają więcej miejsca procesom i wzajemnym oddziaływaniom uczestników i wydarzeń na to, co działo się w przyszłości. Przy tym narracja jest prowadzona w sposób jasny i klarowny, więc nawet duża objętość materiału i niekiedy skomplikowanie materii nie sprawia żadnych trudności w czytaniu czy zrozumieniu, o czym mowa. Pod względem konstrukcji książka stanowi znakomite uzupełnienie wielu innych publikacji, które przedstawiają jedynie fakty, ale bez głębszej analizy. Przy tym Czytelnik nie jest ograniczony do jedynej słusznej wizji redaktorów odpowiadających za całość pracy, ale może zapoznać się z różnymi, niekiedy dokładnie przeciwstawnymi ocenami Autorów poszczególnych rozdziałów. Przykładem może być ocena amerykańskiej siły wojskowej w latach pięćdziesiątych. Według jednych były one potężne, ponieważ dysponowały największym arsenałem jądrowym i środkami do jego przenoszenia oraz najlepszym zapleczem gospodarczym, a według innych – kraj był słaby, a siły konwencjonalne znajdowały się w rozkładzie, przez co omal nie doszło do porażki w pierwszej fazie wojny w Korei, a w wypadku wojny ze Związkiem Radzieckim jedyną metodą zwycięstwa byłaby wielka wojna atomowa. Takich kwestii jest więcej i jest to bardzo dużą zaletą książki.

Oczywiście niektóre z nich mogą być dyskusyjne, jak twierdzenie, że Stalin w latach 1952–1953 nie planował kolejnej wielkiej czystki, której początkiem była sprawa kremlowskich lekarzy lub też opinia jakoby Stalin nie od razu miał pomysł narzucenia reżimów komunistycznych w Polsce i pozostałych krajach regionu. Niemniej warto zapoznać się z rzeczową argumentacją Autorów.

Inną zaletą szerokiego potraktowania tematu i nieskupiania się wyłącznie na dwóch największych mocarstwach – chociaż siłą rzeczy niemal wszystko, co działo się na świecie, miało związek z jednym, drugim bądź oboma na raz – jest opisywanie również mniej znanych epizodów zimnej wojny, jak amerykańska pomoc wojskowa dla Jugosławii czy Pakt Bałkański utworzony w 1953 roku przez należące do NATO Turcję i Grecję oraz komunistyczną Jugosławię. To tylko dwa przykłady, ale podobnych drobnych, ciekawych epizodów znajdziemy w książce znacznie więcej.

Rzeczy idealne niemal się nie zdarzają i ta książka również się do nich nie zalicza, chociaż poniższe niedociągnięcia z pewnością nie mogą rzutować na generalnie bardzo wysoką ocenę.

Wspomniane wcześniej założenie, że Czytelnik będzie już dysponował jakąś wiedzą na temat opisywanych wydarzeń, w niektórych miejscach poszło za daleko. Tak jest moim zdaniem na przykład na stronie 183, gdzie opisywane jest polskie referendum z 1946 roku. Norman Naimark pisze: „Polakom i tak udało się zamanifestować swoje niezadowolenie z komunistów, odpowiadając «nie» na pierwsze, symboliczne i najważniejsze pytanie”. Nigdzie jednak nie znajdziemy treści wszystkich trzech pytań ani nawet tego jednego, symbolicznego (Czy jesteś za zniesieniem Senatu?). Nie wytłumaczono też, dlaczego właśnie to pytanie było symboliczne i kluczowe. Dla każdego, kto uważał na historii w szkole, będzie to w miarę oczywiste, ale książka skierowana jest do odbiorcy światowego, a ten niekoniecznie musi znać historię polskiego referendum. Podobnie jest też w kilku innych przypadkach.

Inne uwagi dotyczą już raczej polskiej redakcji. Chodzi mianowicie o angielską pisownię rosyjskich nazwisk, chociaż sprawa dotyczy oczywiście jedynie autorów książek, a nie postaci historycznych, jak Chruszczow. Większym może nie błędem, ale niedociągnięciem polskiego wydania jest pozostawienie oryginalnej, jedynie angielskiej bibliografii i niezaznaczenie książek, które mają już polskie wydania. A jest ich sporo z książką Teresy Torańskiej „Them” czyli „Oni”, na czele. Do tego dorzucić można jeszcze taką drobnostkę jak pułki zamiast eskadr lub skrzydeł w amerykańskim lotnictwie, ale to właściwie wszystko, do czego można się przyczepić w tej bardzo ładnie wydanej i dobrze przetłumaczonej książce wydanej przez Napoleona V.

„Historia zimnej wojny” zawiera potężną dawkę wiedzy i jest znakomitym uzupełnieniem lub też nowym spojrzeniem na tematy poruszane we wcześniejszych opracowaniach tematu. Międzynarodowej podejście rzuca nowe światło na ewolucję zmagań między mocarstwami. Jest przy tym dobrze przygotowana i bardzo ładnie wydana. Zdecydowanie jest warta swojej niemałej ceny (na okładce 85 zł). Ja już nie mogę się doczekać kolejnych tomów.

Źródło:

http://www.konflikty.pl/recenzje/ksiazki/praca-zbiorowa-historia-zimnej-wojny-geneza/

Historia dwudziestego wieku naznaczona jest trzema zasadniczymi konfliktami: pierwszą i drugą wojną światową oraz zimną wojną, która jeśliby przestała być zimna, zepchnęłaby dwie poprzednie w cień, a być może nawet zakończyłaby istnienie ludzkości. Rywalizacja toczona w drugiej połowie dwudziestego wieku między dwiema ideologiami wspieranymi przez dziesiątki tysięcy głowic...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Prusy rozstrzygająco zademonstrowały, że siła wojska leży w jego gotowości. Wojny wybuchają teraz tak szybko, że to co nie będzie gotowe w momencie wybuchu, nie uda się przygotować na czas (...) a gotowa armia jest dwakroć silniejsza od na wpółgotowej" - to ocena austriackiego feldmarszałka Heinricha Hessa po klęsce, jaka zadane jego państwu w pamiętnym 1866 r. Nie przesadzę, że od wielu (bardzo wielu) lat czekałem na książkę, która zaspokoiłaby moją ciekawość na temat jednej z najważniejszych wojen w nowożytnych dziejach Europy. Kiedy tłumaczę swoim uczniom, że bez wydarzeń z 1870 r. nie zrozumieją czym była... II wojna światowa, to się uśmiechają pod nosem. No to zaczynam pewną wyliczankę: "W 1870/71 Francja przegrywa wojnę a Prusami! Prusy zabierają Alzację i Lotaryngię. W 1918 r. Niemcy przegrywają I wojnę Światową! Francja odzyskuje Alzację i Lotaryngię. W 1940 r. Niemcy najeżdżają Francję! Hitler odłącza Alzację i Lotaryngię.W 1945 r. III Rzesza przegrywa i Francja przyłącza... I klasa dokańcza to zdanie: Alzację i Lotaryngię". I w tym momencie wojna francusko-pruska wcale nie jest tak odległa, jak pierwotnie się uważało. Wydawnictwo Napoleon V po raz pierwszy w moich "Przeczytaniach...". Debiutuje książką autorstwa Geoffreya Wawro "Wojna francusko-pruska. Niemiecki podbój Francji w latach 1870-1871", w tłumaczeniu Juliusza Tomczaka.
Walorem książki, niezaprzeczalnym, jest jego język. Pewnie, że w podobnych chwilach, kiedy mamy do czynienia z tłumaczeniem nie wiadomo komu zaliczamy ten fakt na "+": Autorowi czy Tłumaczowi? Jedno nie ulega wątpliwości: "Wojnę francusko-pruską..." czyta się doskonale! Od pierwszego do ostatniego zdania. Tym bardziej, że chronologia zdarzeń jest obfita, a jednak nie nudna. To nie jest akademicki popis profesorski! A mogłoby tak być. Z krótkiej notki biograficznej Geoffreya Wawro dowiadujemy się m. in. że: "...jest profesorem Badań Strategicznych w U.S. Naval War College w Newport w stanie Rhode Island". Zgrzyta mi w uszach, kiedy czytam o pokrewieństwie Napoleona III (nie wiedzieć czemu z uporem nazywanym Ludwikiem Napoleonem?) z Napoleonem I, że ten drugi wobec tego pierwszego był... wujem. Nie wiem czy w języku Autora nie ma rozróżnienia między bratem ojca (stryjem), a bratem matki (wujem)? Widzę, że Wydawnictwo poważnie traktuje swoich czytelników, skoro zatrudnia "korektę językową". To samo dotyczy tytulatury trzeciego Bonapartego: to jednak cesarz Francuzów. Wartością dodaną jest ikonografia. 18 rycin i zdjęć. 13 mapek. Aha! na stronie 32 wdarł się błąd dotyczący kardynała Armanda-Jeana du Plessis de Richelieu: "...dyktował granice Świętego Cesarstwa Rzymskiego w 1648 r.?". Jak ktoś, kto zmarł 4 XII 1642 r. mógł podpisywać dokument w 1648 r.? Raczej chodziło o kardynała Giulio Mazzariniego, następcę i ucznia Richelieu.
"Umieścił lufę swojego Chassepota naprzeciw lewego oka i pociągnął za spust palcem u stopy. Kula urwała prawą stronę jego twarzy. To było straszne" - to jest straszne. Relacja sprzed blisko stu pięćdziesięciu laty robi wciąż wrażenie. Samobójstwo francuskiego żołnierza, z użyciem karabinu, to wcale nie odosobniony epizod. Klęska? Kapitulacja Sedanu? Też bym tak myślał. Nic bardziej mylnego. Ten epizod wprawdzie wydarzył się w twierdzy Metz, aliści jeszcze nie padł żaden strzał ze strony wroga. Że był telegram z Ems, upadek Sedanu, obrona Metz, von Moltke i von Bismarck, to niemal alfabet podstawowych faktów. I podejrzewam do nich ogranicza się nasza wiedza o wojnie z przełomu lat 1870 i 1871. Tym bardziej musimy sięgnąć po książkę Geoffreya Wawro, bo tylko ona zaspakaja naszą ciekawość w temacie.
Tak, nawet w takiej monografii szukam człowieka, uwikłania. I Geoffrey Wawro, i w tej materii nie zostawia nas samych sobie. Kreśli nie tylko wnikliwą analizę, jak TO się stało, ze Francja porwała się na wojnę z Prusami, dlaczego Napoleon III był tak bardzo chętny machać szablą, ale widzimy od podszewki wnikliwe dochodzenie do wybuchu i ludzi, którzy do tego dążyli. Nic nowego? A ja mam wrażenie, że często umykają nam ty rysy, jak jeden panem z drugim panem planował, przewidywał, stawiał wszystko na jedna kartę. Otwierając książkę o tytule "Wojna francusko-pruska..." raczej spodziewamy się natknąć na suchą faktografię, wykazy, tabele, zestawienia pułków, analizę strat i zysków. Nie twierdzę, że odbiera się nam i takie przyjemności, ale Autor naprawdę patrzy szerzej. Nim znajdziemy się pod murami Wissembourga i przemówią miast argumentów armaty, umiejętnie wprowadza nas do gabinetu cesarza Francuzów. Ale nie tylko, jak bratanek chciał iść drogą wielkiego stryja, ale jaki wpływ miała na bieg zdarzeń cesarska małżonka. G. Wawro widział to tak: "...Napoleon III był osłabiony atakiem podagry, który zbiegł się z hiszpańską aferą, małżonka skupiła uwagę na pruskim zagrożeniu i przechwalała się w szczytowym momencie kryzysu: «c'est ma guerre» («To jest moja wojna»). Adolphe Thiers, który zastał cesarz rozdartego «wahaniem typowym dla jego charakteru», oświadczył, że w roku 1870 do wojny parła tak naprawdę cesarzowa Eugenia, Gramont, Ollivier, oraz wojsko - «generałowie, w nadziei zostania marszałkami, oraz marszałkowie, ponieważ chcieli zostać diukami i książętami»". Postawa cesarzowej zaskakuje. Przyznajmy się: raczej nie widzieliśmy w tym wszystkim "kobiecej ręki". A tu taka niespodzianka. Dalej jest jeszcze ciekawiej: "Postawa Eugenii wynikała z nienawiści wobec Bismarcka i Prus, oraz obawy, że Francja «Francja traci swoją pozycję wśród państw i musi ją odzyskać lub zginąć»". No to piękne rączki pchnęły Mariannę ku wojnie z berlińskim niedźwiedziem?Pewnie, że wielu z nas fascynują główni bohaterowie tego dramatu, jaki rozegrał się na oczach Europy i na dziesięciolecia wytyczył kształt kontynentu. Napoleon III, cesarz Francuzów w latach 1852-1870, nie tryskał tryumfalizmem? Stan ducha i ciała z końca lipca 1870 r. nie rokował nazbyt optymistycznie. Geoffrey Wawro nie bez podstaw przytacza taką oto sytuację: "Napoleon III zdawał się tak słabowity, że kiedy 29 lipca w otwartym powozie udał się przez St. Avold na inspekcję, jego adiutanci pochylali się nad nim, by osłonić go przed rzucanymi z balkonów kwiatami". W końcu okrzyk "àbas la famille imperiale!" ("Precz z rodziną cesarską!") wznosił szeregowiec armii francuskiej Louis Germain, a nie pruski czy bawarski rekrut. Te dwa przykłady (jest tu ich znacznie więcej) uświadamiają nam, że nie najlepiej było z nastrojami pośród mieszkańców II Cesarstwa. Czy zatem nie wznoszono okrzyków typu "Na Berlin!"? Też były. Ale wyobrazi sobie armię, która idąc do punktów zbornych porzuca... sprzęt wojskowy? Oczom samego Cesarz, pod Saarbrücken, objawił się taki widok: "...na przestrzeni 3 mil teren usłany był porzuconymi tornistrami, kocami, ładownicami, niezbędnikami i nabojami. Zmęczeni drogą na front, żołnierze Frossarda [gen. Charles Auguste Frossard (1807-1875), uczestnik wojny krymskiej i kampanii włoskiej - przyp. KN], po prostu porzucili po drodze wszystko oprócz karabinów". Ten stan rzeczy tłumaczono m. in. skutkiem agitacji rewolucyjnej. Ale i strona pruska nie grzeszyła stuprocentowym entuzjazmem. To pozwoliło Autorowi przypomnieć i taki epizod: "Wielu pruskich jeńców było zdemoralizowanych jeszcze zanim rozpoczęła się bitwa. Byli żonatymi mężczyznami, którzy mieli na utrzymaniu rodziny. Niektórzy «rzucali broń» bez walki;uważali Francuzów za «zbyt groźnych» [...]". Chwilami dziw bierze, że w ogóle ktoś te wojnę wygrał.
Od statystyki nie uciekniemy. Zresztą, co bardziej uświadamia ogrom dysproporcji walczących stron, jak liczby. Nie, nie znajdziemy tu najdrobniejszej tabelki, ale stosowne liczby znajdziemy. Dzięki nim chyba doskonale zrozumiemy czym były Francja i Prusy w 1870 r.: "Znacznie większą część niemieckiej sieci klejowej była dwutorowa, co oznaczało, że Niemcy przemieszczali się w 1870 roku nad francuska granicę średnio 50 pociągów dziennie, Francuzi zaś tylko 12". Kiedy Francuzom tygodni trzeba było, aby przemieścić swe wojska ("...żaden francuski pociąg nie mógł przewieźć na raz więcej, niż jeden batalion piechoty, szwadron kawalerii, baterię artylerii lub kolumnę zaopatrzeniową"), to Prusakom zajmowało to kilka dni. "Nic dziwnego - konkluduje G. Wawro - że francuskie dywizji, które miały liczyć po 9100 ludzi, siódmego dnia mobilizacji miały tylko 65000". Zaskakujące są informacje o... morale wojskowym pośród Francuzów: "Już w toku mobilizacji armii żołnierze regularni wykazywali znikomy entuzjazm wobec zadania, jakie przed nimi stało, i wymagali ustawicznego egzekwowania dyscypliny. [...] 28 lipca «Journal de Marseille» donosił, że batalion skierowany tego dnia do Metzu wyruszył w drogę koleją bez 200 ludzi, którzy rozeszli się w celu delektowania się «rozkoszami miasta»". Jak to się miało do nastrojów strony przeciwnej, skoro dwa tygodnie wcześniej, kiedy król Prus Wilhelm I Hohenzollern przejeżdżał przez Marburg wznoszono okrzyki: "Krieg, wir wollen Krieg Majestät!" ("Wojny, chcemy wojny, Wasza Wysokość!")? Musiało być niezwykłym zjawiskiem, to co opisywała paryska prasa o ty, s co dostrzegli korespondenci z Prus, że masowo znikali "...wszyscy mężczyźni w wieku od 20 do 38 lat. (...) Wszyscy pod bronią (...). Okolica jest opuszczona. Kłosy pszenicy czekają na nieobecne kosy, a wszędzie, gdzie nie spojrzeć, są żołnierze!". Aż dziw, że mego wielkopolskiego prapradziada Antoniego (rocznik 1846) pominął pobór. Chyba, że ja o czymś nie wiem.
"Wielu francuskich generałów ignorowało przewagę siły ludzkiej po stronie pruskiej, pocieszając się myślą, że francuscy grognards («stare zrzędy») - posiwiali weterani wojny krymskiej, włoskiej i kampanii meksykańskich - spiszą się znacznie lepiej niż zieloni rekruci czy naprędce powołani rezerwiści pruscy" - proszę doczytać, jak wyglądał system rekrutacji we Francji,a jak w Prusach. Nas może tylko śmieszyć lub z goła oburzać beztroska Francuzów. Kiedy czyta się stosowne fragmenty zachodzimy w głowę czy naprawdę nad Sekwaną nie brano pod uwagę skutki tego, że wróg prowadził zwycięskie wojny w 1864 i 1866 r.? A do tego musiała być chyba znana wykładnia wbijana pruskim rekrutom do głów: "Der Soldat soll das Vaterland gegen äussere Feinde verteidigen, und die Ordung im Innern beschützen" ("Żołnierz musi bronić ojczyzny przeciwko nieprzyjaciołom zewnętrznym, jak również stać na straży porządku wewnętrznego"). I raz jeszcze liczby: "W roku tym [tj. 1870 - przyp. KN] w pełni zmobilizowana armia pruska osiągnęłaby liczebność ponad miliona ludzi. Przeciwko tej zbrojnej rzeszy Francuzi mieliby szczęście, jeśli zdołaliby zgromadzić 400 000 żołnierzy". Tego sztab Napoleona III też nie wiedział?
"Francja ma pieniądze i żołnierzy. Prusy już wkrótce nie będą miały ani jednego, ani drugiego. Zachowajcie spokój; nagroda czeka cierpliwych" - to w 1869 r., słowa Otto von Bismarcka. Wielokrotnie wraca do mnie problematyczne dla mnie pytanie: czy jako Polak, potomek Wielkopolan (gniazdo rodowe leży pod samą Wrześnią), mogę się fascynować "żelaznym kanclerzem"? Trudno, aby był mi obojętny. Trzeba oddać sprawiedliwość: kanclerz był cierpliwy. Kuł żelazo bardzo starannie i skutecznie. Intryga z osławioną emską depeszą, to prawdziwy majstersztyk! Kilkaset metrów od miejsca, w którym teraz piszę znajdowało się jeszcze sto lat temu... Bismarckhöhe und Bismarckturm. Warto chyba przytoczyć kilka wypowiedzi tego polityka:

Wielkie kryzysy sprzyjają wzrostowi Prus.
Jest tylko jeden sojusznik dla Prus: lud niemiecki.
Drzewa znaczą dla mnie więcej niż ludzie.
Jeśli Prusy znów ruszą, Francja uderzy.
Zwróciłem uwagę [Gramonotowi], że pruskie zrzeczenie się całkowicie zmienia położenie Francji. Gdyby doszło do wojny, cała Europa powie, że to wina Francji, że Francja to rozpętała z dumy i urazy.
Błędem jest liczyć na "wdzięczność", szczególnie zaś "wdzięczność" narodu.

Nie było obiecywanej "drugiej Jeny"! Ale i Napoleonowi III ni jak się nie miało do Napoleona I! Samo noszenie nazwiska "Bonaparte" nie czyniło z nikogo bogiem wojny! Sromotnie się o tym przekonał ostatni panujący dziedzic tego nazwiska. I o tym tez jest książka Geoffreya Wawro.
Trudno, bym zatrzymywał się przed każdą bitwą i analizował jej przebieg. Szukam smaczków, jakie niesie z sobą taka monografia. I znajduję je: "Większość niemieckich żołnierzy był pochłonięta pierwszym zetknięciem z mieszkańcami Afryki i zaciekawieniem przyglądali się zabitym oraz wziętym do niewoli turkosom «jakby byli zwierzętami w zoo», z wahaniem dotykali ich «włosów jak u pudli ». [...] Prusacy i Bawarczycy tłoczyli się wokół turkosów, strojąc dziwne miny, bełkocząc do nich niezrozumiale i gestykulując żywiołowo, a nawet częstując cygarami i w nadziei, że przemówią". Wśród tych zdziwionych byli m. in. Ślązacy. Jak to ówczesna propaganda zwielokrotniała owoce zwycięstwa i podkreślała znaczenie bitew! Nic się nie zmieniło przez ostatnie blisko 150-ąt lat: "Bawarczycy w rozstrzygający sposób pokonali wrogów Niemiec (...) pole bitwy stanowi świadectwo ich niezachwianej wierności". Prawdę mówiąc, to pod Wissembourgiem nie wszystko było tak różowe... Ale ten problem do rozstrzygnięcia pozostawiam każdemu czytającemu.
Pewnie, że obie walczące strony odróżniała taktyka. Raz po raz Geoffrey Wawro powraca do tej kwestii, albo jeszcze lepiej: samo przypomina się, kiedy przychodzi do opisywania walk. Swoją droga ciekawe, jak bardzo podobnie myślano w czasie wojny, która nadeszła w 1914 r.: okopać się, czekać na wroga, zadać mu starty i wygrać. Tylko, że takie myślenie okazało się mało efektywne już w 1870 r.! W "Wojnie francusko-pruskiej..." czytamy m. in. to: "Kontrast pomiędzy stylami dowodzenia obu stron był uderzający: podczas gdy francuscy generałowie wykazywali niewiele inicjatywy i rzadko opuszczali ustalone pozycje i linie komunikacyjne, pruscy generałowie natychmiast wchodzili do bitwy, nawet jeśli oznaczało to możliwość użycia tylko ułamka sił i to bez zaopatrzenia". Zaskakuje, jak mało mobilni strategicznie i... umysłowo byli Francuzi. Prusacy zaś: "Potrafili zgrupować przypadkowe bataliony i podzielić się zaopatrzeniem oraz amunicją. Celem nadrzędnym było zwiększenie liczebności w miejscu ataku i naciskanie przeciwnika". Skutkiem takiego prowadzenie wojny będzie upadek jednego cesarstwa i narodziny kolejnego. Proponuje kilka uwag Helmuta von Moltke (1800-1891), zwanego przez Niemców „der große Schweiger":

Tajemnica naszego sukcesu leży w nogach; zwycięstwo wynika z maszerowania i manewrowania.
Minął czas, kiedy [Francuzi] mogli wykorzystać swoją nazbyt pospieszną mobilizację.
Odszukać główne siły nieprzyjaciela i zaatakować je, gdziekolwiek będą.
Teraz mamy ich w pułapce na myszy.
...musimy walczyć z tym narodem kłamców [tj. Francuzami - przyp. KN] do gorzkiego końca.

Opowieści o skuteczności ówczesnej broni mogą zaskoczyć nie jednego czytającego: "...mniej niż jedna na każde 75 kul trafiała w cel". W ciągu jednego dnia walki pod Spicheren dywizja generała Vergé zużyła 146 tys. nabojów, co stanowiło 1/3 "całej wojennej produkcji karabinowej francuskiego przemysłu". Trzeba jednak podziwiać pruskiego jegra, który zdobywał wskazane mu pozycje: "...Prusacy zmierzający ku Spicheren nacierali pod krzyżowym ogniem na ukształtowane w półksiężyc pozycje dwóch francuskich pułków liniowych i batalionu szaserów, parli zacięcie naprzód. [...] Maszerując i strzelając, Prusacy niepowstrzymanie parli naprzód, najpierw przez lasy, później przez kartofliska wreszcie żwir zbocza Rote Berg". Oto, co zanotował jeden z francuskich oficerów: "Nasi żołnierze strzelali z karabinów przez cały dzień nie wywierając żadnego widocznego wpływu na nieprzyjaciela, który ustawicznie zwiększał swoją liczebność i zwinął nasze skrzydła". Tak, uznanie w oczach wroga! Bezcenny głos! "Nous sommes tournées!" ("Jesteśmy oskrzydlani!") - ten okrzyk wniosło wielu dowódców w tym języku. Jaka szkoda, że nie miejsce, aby każda, że wspomnianych bitew może znaleźć swoje miejsce w tym "Przeczytaniu...". W końcu stawiam sobie za cel rozbudzenie tematyką, książką, a nie przekazanie w 100% odczuć i jej sekretów.
"Troski cesarza Napoleona III były znacznie poważniejsze. Prusacy zdawali się rozbijać jeden korpus armijny za drugim" - uzupełnia nam sumiennie wojenną biografię JCM Geoffrey Wawro. Ciekaw jestem z jakimi uczuciami obecni Francuzi czytają dziś treść listu, jaką synowiec Napoleona wielkiego pisał do króla Prus, który był na tyle stary, że pamiętał upokorzenie czasu Jeny i Tylży: "Nie zdoławszy polec wśród swoich żołnierzy, nie pozostało mi nic innego, jak tylko oddać moją szpadę w ręce Waszej Wysokości". A prości żołnierze krzyczeli: "Ne tires pas! On pose les armes!" ("Nie strzelajcie! Składamy broń!"). Wiele bym dał, aby przenieść się w czasie i być 2 IX 1870 r. w Donchéry. To tam doszło do spotkania złamanego Napoleona III i triumfującego O. von Bismarcka, Geoffrey Wawro tak to opisuje: "Bismarck przechwycił francuskiego cesarza, pokierował go na dziedziniec karczmy, usiadł z nim na ławce i gromił go przez całą godzinę. Prusacy nie okażą żadnej łaski oprócz zwyczajowych formalności towarzyszących kapitulacji. świadkowie, którzy obserwowali ich ze stosownej odległości, zwrócili uwagę, że Bismarck gorączkowo gestykulował, podczas gdy cesarz osuwał się coraz bardziej na swoim krześle". Wielka szkoda, że Autor nie wtrącił do swej narracji pamiętnego okrzyku radości samego Helmuta von Moltke: "Der Kaiser ist da! Der Kaiser ist da!". Czy to nie paradoks dziejów, że w spotkaniu cesarza i króla wzięli również udział Achille Murat oraz Egar Ney, synowie słynnych marszałków napoleońskich (obaj rozstrzelani w 1815 r.)?
Wraz z Cesarzem do niewoli dostało się 83 000 żołnierzy! Prusacy nie byli na to przygotowani. O techniczny rozwiązaniu tej sprawy taki pisze Geoffrey Wawro: "Zamiast wybudować obóz jeniecki, Niemcy po prostu zagonili wszystkich jeńców z Armii Châlons na «półwysep Iges» - skrawek ziemi na zachód od Sedanu, z trzech stron otoczony Mozą". Warunki, jakie tam panowały jeszcze dziś robią szokujące wrażenie: "Był to obraz nędzy: przygnębieni francuscy żołnierze, przemienienie przez los w «szumowiny, hałastrę i włóczęgów». Smród dziesiątek tysięcy brudnych ludzi był niczym w porównaniu z odorem umierających koni. Wiele z nich padło z głodu lub ran; 3000 zabili żołnierze bawarskiego batalionu, którym rozkazano zlikwidować wszystkie, które wyglądały na chore. Zamiast pogrzebać zwłoki, Bawarczycy stoczyli je do Mozy". Bagatela! zagarniętych koni było 10 000. Rzeka szybko zamieniła się w zwierzęcą trupiarnię! W tym samym czasie w Paryżu gniew ludu skierował się przeciwko wszystkiemu, co napoleońskie i cesarskie. Place de la Concorde wypełnił tłum 60 000 zrewoltowanych ludzi! Po stronie ludu stawało wojsko, a po ulicach niósł się okrzyk: "Vive la République, pas de Commune!". III republika stawała się faktem.
"Bismarck spodziewał się, że Napoleon III podpisze szybko zawieszenie broni po Sedanie, lecz jego nadzieje upadły z powodu rewolucji w Paryżu i apatyczności samego cesarza" - kreśli G. Wawro sytuację, w jakiej znalazł się pruski najeźdźca. Czas grał na korzyść Francuzów. Przed Prusakami stała stolica z dwoma milionami mieszkańców i czterysta tysięczną armią. To sam Bismarck usłyszał pytanie: "Czy powinniśmy uznać wojnę za zakończoną wraz z wzięciem do niewoli francuskiego cesarza?". Na Sedanie wojna nie wygasła. Niespodzianką w tej książce dla mnie jest ten choćby zapis (dlaczego? zaraz wyjaśnię): "Niemal każda stopa drogi usłana była kawałkami szkła z butelek po winie, opróżnionych i rozbitych przez żołnierzy (...) droga dosłownie wybrukowana szkłem, a ilość wypitego (nic nie zmarnowano) wina musiały być olbrzymie (...) Przez całą drogę z Sedanu na poboczach ciągnęły się dwie niemal ciągłe linie rozbitych butelek". To o opilstwie zwycięskich pruskich wojaków! Autorem tego zapisu był... generał Philip Sheridan (1831-1888). Tak, chodzi o t e g o Sheridana z wojny secesyjnej. Obok niego, u boku armii pruskiej, znalazł się również inny jankeski dowódca: Ambrose Burnside (1824-1881)! Nie spodziewałem się spotkać obu tych panów w tym miejscu. Oczywiście Prusacy walczyli nie tylko z korkami od butelek. Bilans, na niekorzyść Francuzów, był przytłaczający: w niewoli znalazło się oprócz Cesarza ćwierć miliona żołnierzy, czterech marszałków, stu czterdziestu generałów i dziesięć tysięcy oficerów! Sama mapka oblężonego przez pruskie korpusy Paryża już przeraża. Geoffrey Wawro przypomina do jakiej brutalizacji chciał posunąć się Bismarck: "...nalegał, by nie okazywano «lenistwa w zabijaniu», dopóki Francja kontynuować będzie swój daremny opór. Jeśli francuska wioska odmówiła pokrycia nałożonych zobowiązań, Bismarck chciał, by powieszono wszystkich jej mieszkańców płci męskiej. Jeśli francuscy chłopcy pluli na niemieckich żołnierzy z mostów czy okien, Bismarck chciał, by żołnierze ich zastrzelili. [...] Żołnierze. którzy wzdrygali się przed wykonaniem tych rozkazów, mieli zostać straceni". Proszę zwrócić uwagę, co się stało z wsią Fontenoy-sur-Moselle. Nie ukrywam, że zaskoczyło mnie to bezprzykładne rozpalanie nienawiści i chęci mordu na pokonanych. Geoffrey Wawro wyciąga dalej wnioski: "...pruska armia, która - o! ironio! - potępiała okrucieństwa i wielkie starty wojny secesyjnej, rozpoczęła teraz z determinacją całkowita amerykanizację wojny francusko-pruskiej, Bismarck zaś czynił wszystko, co było w jego mocy, aby - jak mógłby to ująć generał William T. Sherman - «sprawić, że Francja zawyła»". Smutne. "zastrzelić i zadźgać wszystkich Francuzów, łącznie z małymi dziećmi" - takie radykalno-bandyckie żądania wnosiła sama Frau Johanna von Bismarck, geboren von Puttkamer (1824-1894). Swoją drogą ciekawe w jakim stopniu spokrewniona z Marylą Puttkamerową urodzoną Wereszczakówną (1799-1863)?
Morale, dyscyplina opuszczała nie tylko przegranych Francuzów. Geoffrey Wawro rozszerza nam horyzonty spojrzenia na rok 1871: "Wraz ze spadkiem temperatury ramia niemiecka skupiała się coraz bardziej na jedzeniu, seksie i występkach. Hanowerski szeregowy wspominał, że «humor stawał się coraz bardziej paskudny»; żołnierze wkraczali do francuskich miasteczek krzycząc: «Mademoiselle, voulezvouz baiser?» ("Panienko, chciałabyś się pier...lić?). Śpiewali na cały głos Deutschland, Deutschland über alles, by rozzłościć słyszących to Francuzów".
Książka Geoffrey Wawro, to kolejne moje czytelnicze doczekanie! Nie mam skali porównawczej. Po prostu nie znam (nigdy nie wyszła?) drugiej tak obszernej publikacji na temat wojna francusko-pruskiej. Zapewne miłośnik epoki nie powinien być rozczarowany. Książka ma wszelkie znamiona literatury popularnej, ale przy tym rzetelnej roboty historycznej. Pewnie, że nie mając dostępu do proponowanej literatury na niewiele się nam zda trud Autora. Rozumiem, że polski tytuł jest wierną kalką angielskiego oryginału ("The Franco-Prussian War: The German Conquest of France in 1870-1871"), ale proszę uważnie wczytać w niego. Mamy zgrzyt. Bo niby: "kto z kim walczył? kto kogo najeżdżał?". Osobiście nie oglądałbym się na oryginał i wpisał podtytuł: "Pruskie zwycięstwo nad Francją". Nie ukrywam, że z chęcią i ciekawością sięgnąłbym po "Wojnę austriacko-pruską..." autorstwa G. Wawro, jaką też wydało Wydawnictwo Napoleon V. Może w niedalekiej przyszłości będzie mi dane napisać kilka zdań i o tej pozycji, i o tej wojnie?


* * *

Bydgoszcz, to osobliwe miejsce, aby pisać o wojnie francusko-pruskiej. Stoi tu po dziś dzień kilka gmachów użyteczności publicznej, które wzniesiono z onej sławetnej kontrybucji wojennej, jaką musiała zapłacić pokonana Francja. Na Cmentarzu Starofarnym przy ul. Grunwaldzkiej jest wspólna mogiła żołnierzy-jeńców francuskich z wojny francusko-pruskiej. Mego ucznia przodek eskortował nad Brdę owych wziętych do niewoli razem ze swym przyjacielem, niejakim Hansem von Beselerem (1850-1921), którego adiutantem w czasie wielkiej wojny był zięć tegoż przyjaciela. Niemożliwe? Ale, to fakt. Historyczny - dodajmy.

PS: Kiedy skończyłem to pisanie jeden z moich kolegów zdradził się, ze jego prapradziadek brał udział w wojnie francusko-pruskiej, ba! walczył m. in pod Gravelotte (18.08.1870). Kawaler Ehrenkreuz za wojnę z Austrią w 1866 r. i Kriegsdenkmünze za kampanię z Francją 1870/71.
Źródło:
http://historiaija.blogspot.com/2017/04/przeczytania-209-geoffrey-wawro-wojna.html

"Prusy rozstrzygająco zademonstrowały, że siła wojska leży w jego gotowości. Wojny wybuchają teraz tak szybko, że to co nie będzie gotowe w momencie wybuchu, nie uda się przygotować na czas (...) a gotowa armia jest dwakroć silniejsza od na wpółgotowej" - to ocena austriackiego feldmarszałka Heinricha Hessa po klęsce, jaka zadane jego państwu w pamiętnym 1866 r. Nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Należy mieć nadzieję, że nasz zwięzły opis pokazał, że nawet jeśli Filip nie był jednym z wielkich dowódców średniowiecza, to by przynajmniej dowódcą kompetentnym. Skutecznie rozmieścił swoje oddziały, pomimo presji czasu i okoliczności. zmuszony do podjęcia walki wbrew swej woli, wybrał odpowiednie miejsce, chronione z tyłu przez rzekę, po lewej i prawej stronie przez lasy i mokradła" - jest-że bardziej słusznym wyborem spotkanie z nową książką i jej bohaterem, jak poprzez pozytywną ocenę tegoż na polu bitwy pod Bouvines (1214)? Pierwotnie chciałem wykorzystać jakiś opis samej potyczki, aliści doszedłem do wniosku, że ten wart jest osobistego poznania. Trzeba sięgnąć po książkę, którą napisał Jim Bradbury pt. "Filip II August król Francji 1180-1223", w tłumaczeniu Idalii Smoczyk-Jackowiak (Wydawnictwo Napoleon V).
Przeciętny miłośnik średniowiecznej historii Europy ma rzadką okazję poznać panowanie jednego z Kapetyngów. Już samo kojarzenie JKM z tą dynastią należy potraktować jako wielki sukces. Ja nie ironizuję. Stwierdzam fakt. Zachodzę w głowę, co ostatnio o czasach tego monarchy ukazało się na rynku księgarskich i poza monografią "Bitwa pod Bouvines" G. Duby, w tłumaczeniu M. Tournay-Kossakowskiej oraz A. Falęckiej, która ukazała się w 1988 r. staraniem Państwowego Instytutu Wydawniczego - nic mi nie przychodzi do głowy. Ludwik Stomma poświęcił monarsze jeden rozdział swoich "Królów Francji wzloty i upadki", Twój Styl Wydawnictwo Książkowe, Warszawa 2004. Oczywiście można szperać w różnych syntezach (czytaj: historiach powszechnych średniowiecza, dziejach wypraw krzyżowych), ale to i tak będzie jak zwykle tylko kilka podstawowych informacji. Innymi słowy Wydawnictwo Napoleon V z Oświęcimia wypełnia zaniedbaną książkowo lukę. I ja się z tego powodu bardzo cieszę.
Czytelnik zainteresowany epoką powinien stęknąć: "No! nareszcie!". Ja osobiście przecierałem ze zdziwienia oczy. Jakie skojarzenia cisną się na usta: krucjata! Ryszard Lwie Serce! Saladyn! No i bitwa z 1214 roku. Czasy rodzinnego nam rozbicia dzielnicowego, to tak gwoli umiejscowienia tematyki na linii chronologicznej.
O samym Autorze dowiadujemy się niewiele zapisu na okładce: "Jim Bradbury, znany przede wszystkim jako historyk wojskowości okresu średniowiecza, w niniejszej pracy porusza szeroki wachlarz zagadnień - od polityki przez kulturę po religię. Jego książka stanowi pożądane uzupełnienie serii wydawniczej dotyczącej świata średniowiecza dzięki temu, że stawia on sobie za cel dokonania osobistej, a zarazem zrównoważonej i krytycznej oceny postaci ważnego średniowiecznego władcy". Jak dobrze policzyłem sześć wyrazów określających zakres pracy naukowej. Zerknięcie do Internetu rozjaśnia nam umysł o tyle, że był pracownikiem naukowym Brunel University of London, a 27 lutego tego roku skończył 80. lat. Może dane nam będzie kiedyś przeczytanie tegoż monografii o bitwie pod Hastings, angielskich łucznikach czy samym Robin Hoodzie.
Mamy przed sobą jedenaście rozdziałów na przeszło trzystu stronach. Mapy i tablice genealogiczne (przy braku ikonografii) umożliwiają zrozumieć zawiłości familijne bohatera. Na szczęście polski czytelnik nie musi wpadać w panikę, że XII-wieczna historia Francji, to trochę dla niego kosmos. Jim Bradbury najpierw wprowadza nas do świata poprzednika Filipa II Augusta, jakim był jego ojciec Ludwik VII (1131-1180). Tu wypada wspomnieć, że ów był mężem najpierw Aliénor d'Aquitaine (Eleonory Akwitańskiej). Ta po rozwodzie wyszła za Henryka Plantageneta (przyszłego Henryka II, króla Anglii, tego, co to kazał Tomasza Becketa porąbać) i stała się matką m. in. Ryszarda Lwie Serce oraz Jana bez Ziemi. Prawda jakie interesujące towarzystwo. Jeśli do tego dorzucimy pontyfikat bodaj najwybitniejszego papieża średniowiecza, Innocentego III (1198-1216) - to nie mamy innego wyjścia: musimy przeczytać biografię Filipa II Augusta! Dla mnie, to będzie, jak spotkanie grona starych znajomych. A do tego wszystkiego III krucjata! Kroi się naprawdę niezwykła podróż historyczna.
Już samo poznanie Robertynów-Kapetyngów budzi naszą ciekawość. A Jim Bradbury w kilku akapitach (przecież nie mógł rozpłynąć się w wykładzie tylko na ich temat) cudownie przeprowadza nas przez to kim byli, czego dokonali, co było ich atutem, a co porażką. Ja też ograniczę się tylko do kilku zdań : "Robertyni byli potężnymi książętami terytorialnymi, ale stali się słabymi monarchami. Jak mówiono: «Najpotężniejsi diukowie okazali się najsłabszymi królami». Państwa średniowieczne szczyciły się swymi historycznymi zwycięstwami odniesionymi pod wodzą królewskich dowódców. Kapetyngowie nie posiadali takiej tradycji. Nawet jeśli wcześni Kapetyngowie nie byli szczególnie pobożni, to z pewnością byli cnotliwi w porównaniu z innymi rodami królewskimi swoich czasów. Kapetyngowie byli długowiecznymi monarchami i zawsze mieli męskich potomków - przez dwa stulecia syn następował po ojcu, przez co na trwałe ustanowiona została dziedzina sukcesja". Dla przejrzystości czytających usunąłem nawiasy wskazujące na "wycięcia" teksu. Zdania wyłuskałem ze stron 31-33.
"W całym wielkim mieście był taki hałas i dzwonienie dzwonów, takie mnóstwo świec woskowych płonących we wszystkich otwartych przestrzeniach miasta, że nie wiedząc, co może oznaczać taki harmider i niezwykły zamęt, z takim blaskiem świateł w nocy, mogło się wydawać, że nad miastem zawisła groźba wielkiego pożaru" - mamy, jak u mistrza Alfreda H.! Tak w 1165 r. w Paryżu witano narodziny następcy tronu, syna Ludwika VII. A opis nie pochodzi od Autora biografii, a został sporządzony prze Geralda Walijczyka (1146-1223), naocznego świadka opisywanego zdarzenia. Adela z Szampanii spełniła pokładane w niej nadzieje. Trudno nie zgodzić się ze stwierdzeniem Autora książki, kiedy napisał: "Ludwik VII i cała Francja z całego serca dziękowali Bogu za narodziny następcy tronu. Fakt, że król nie miał potomka, stanowił zagrożenie dla przyszłości dynastii". O podobnych sytuacjach mówi się, że spadł kamień z serca. To musiał być dość gromki łomot!
"To kuriozalne, że w naszych czasach, kiedy potępiamy działania wojenne, jednocześnie rezerwujemy najwyższą pochwałę dla tych władców z przeszłości, których triumfy były głównie militarnej natury, i nie doceniamy tych, którzy odnosili sukcesy na inne sposoby/ Jeśli mamy docenić Kapetyngów, musimy zrewidować wartości, które cenimy w przeszłości" - kto wie czy ta myślę na dłużej nie zapadnie w mej nauczycielskiej pamięci. Często słyszymy, że preferujemy militarną historię wobec osiągnięć kulturalnych czy przemysłowych (gospodarczych). Muszę przyznać, że im więcej czytam (za sprawą tej biografii) o Ludwiku VII, tym bardziej rośnie mój podziw dla niego i mogę tylko żałować, że mam marne szanse na bardziej dogłębne poznania biografii JKM. Chyba, że Wydawnictwo Napoleon V pójdzie "za ciosem" i zaskoczy nas kolejnym tytułem. Warto zacytować za czytaną książką inskrypcję z grobu Ludwika VII:

Ty, który go przeżyłeś, jesteś następcą jego godności;
Umniejszysz jego ród, jeśli umniejszych jego sławę.

Jim Bradbury doskonale wie, jak rozpalić naszą ciekawość. Mając mgliste pojęcie o Filipie II Auguście nagle jesteśmy niemal magicznie wciągani w jego świat: "Filip II niestety nie stał się inspiracją dla licznych barwnych portretów dotyczących jego wyglądu bądź charakteru. Dla współczesnego historyka jest więc postacią trudno uchwytną". A ja bym dodał: tym bardziej godną poznania i podążania za młodym królem w jego życie, w jego świat. Zwracam uwagę na bogatą oprawę naukową książki (przypisy, bibliografię) - niestety dla większości z nas... nieprzydatną, bo u nas nie do zdobycia. Proszę mi wierzyć, to boli! Szkoda.
I znowu muszę się bronić przed samym sobą. Pochłaniam kolejne strony, spotykam władców Flandrii, Szampanii, królewskich wujów i pociotków - muszę uważać, aby miast kolejnego "Przeczytania..." nie odmalować biografii Filipa II Augusta. Nie wiem czy to dla Autora byłby komplement, czy wręcz potwarz, ale biografię panującego w latach 1180-1223 króla czyta się, jak powieść. Dla mnie cudowne dopełnienie Maurice Druona. Że "Królowie przeklęci" otwiera panowie praprawnuka Filipa II Augusta, Filipa IV Pięknego? Może literatura francuska ma dla nas niespodziankę w formie powieści o Auguście? Nie wiem. Moje tu pisanie może być wybranym freskiem (niczym kadry ze średniowiecznego witrażu) panowania tak malarsko opisane przez J. Bradburego.
Powinna nam przypaść do gustu opowieść o... winie i wodzie: "...kiedy był chory, poprosił o wino, ale medycy zalecali, żeby ograniczył się do wody. Król przekonał ich aby pozwolili mu wypić trochę wina, obiecując, że popije je wodą. Następnie wypił całe wino, po czy odmówił wody, twierdząc, że nie jest już spragniony". Ciekaw, bo tego nie dowiadujemy się, jak JKM przywitał pojawienie się na świecie w 1187 r. syna Ludwika, przyszłego Ludwika VIII (1223-1226). Nie odnajduję wiadomości o narodzinach i zgonie synów-bliźniaków. Jest tylko o śmierci ich matki, a królewskiej żony Izabelli z Hainaut (1170-1190), którą dzieci (Filip i Robert) przeżyły o kilka dni.
Nie wiedziałem, że na barki tego Kapetynga spada brzmię odpowiedzialności za wydanie edyktu przeciwko Żydom. Stosowny dokument wystawiono w 1181 r.: "W 1182 roku Żydzi zostali wypędzeni z domeny królewskiej; lipiec wyznaczono jako ostateczną datę, kiedy wraz ze swoimi rodzinami mieli opuścić ziemie królewskie; pozwolono im jednak sprzedać dobra ruchome. [...] Własność Żydów została skonfiskowana, synagogi przejęte i niekiedy przekształcone w kościoły. Wzbogacając nowych chrześcijańskich właścicieli kosztem Żydów, Filip mógł zyskać ich życzliwość. Podobno okup nałożony na Żydów przyniósł 15 000 marek". Że pozwalam sobie na dłuższe cytowanie wynika z pewnej dla mnie praktyczności: mam, co cytować na własnych lekcjach czy zajęciach. Stąd proszę nie być zaskoczonym, że tak ochoczo cytuję wykorzystane przez Autora książki zapiski kronikarskie.
Nie można odmówić plastyczności pióra Autora. Dam jeden z przykładów, a mianowicie kres żywota króla Anglii Henryka II Plantageneta (1154-1189) i okoliczności upokorzenia monarszego w Azay, przeciwko któremu wespół wystąpili jego syna Ryszard (Lwie Serce) i Filip II August: "Kiedy imperium Henryka II waliło się wokół niego w gruzy, król dał odpoczynek swemu zmęczonemu ciału w Chinon. zmusił się, aby wsiąść na konia i stanąć twarzą w twarz ze swymi wrogami w Ballon, ale był to z jego strony brawura. Tego dnia niebo było bezchmurne, a dzień gorący, lecz gdy zbliżał się Henryk, zagrzmiało i między nich uderzył piorun. kiedy posuwał się naprzód, grzmot zabrzmiał ponownie, tak że król niemal spadł z konia". Widzimy, jak cynicznie zachowywał się Ryszard, jak przyzwoicie (na ile to wybieg dyplomatyczny - nie wiemy) Filip. A potem życiowy grom: wiadomość o odstępstwie syna Jana (bez Ziemi), kolejny udar i zgon: "Gdy Ryszard przybył, aby zobaczyć ciało, z nosa ojca wypłynęła krew, co oznacza na znak, że to Ryszard ponosił odpowiedzialność za jego śmierci".
Relacje Filipa II Augusta z Ryszardem Lwie Serce (a i potem Janem bez Ziemi) mogłyby stanowić kanwę oddzielnego tomu, opowieści. Przede wszystkim wpisuje się tu udział w kolejnej krucjacie do Ziemi Świętej, a potem walki na terenie Normandii i całej domeny andegaweńskiej we Francji. Stosunki między obu monarchami już w drodze ku Jerozolimie (de facto Akce) trudno określić, jako zadowalające lub nawet poprawne. Na ile źle układało się można prześledzić widząc, co działo się na Sycylii: "Francuski król przybył na Sycylię po cichu, jednym statkiem, gotów zaakceptować status quo, nie chcąc wywoływać konfliktów ani z Tankredem, ani z cesarzem rzymskim Henrykiem VI, który dążył do przejęcia kontroli nad wyspą. [...] Ryszard przybył na wyspę z większym przepychem i ostentacją. Od razu zaczął zachowywać się agresywnie, domagając się opłaty z tytułu spadku po ojcu i zwrotu posagu swej siostry. [...] Zaatakował tych, którzy mu się sprzeciwili lub okazali lekceważenie". To na rozkaz tego monarchy w okolicach Mesyny postawił szubienicę, bynajmniej nie dla strachu i przestrogi... Podsumowaniem tych dziwnych relacji między Kapetyngiem i Plantagenetem niech stanowi, to co dalej napisał Jim Bradbury: "Ich osobiste relacje wyraźnie się pogorszyły, choć nie bezpowrotnie. Ryszard był bardziej agresywny wobec miejscowych,a Filip bardziej ostrożny, zaś każdy z nich nieufny co do działań drugiego wobec Tankreda. Obaj mieli jednak wystarczająco dużo rozsądku, żeby wiedzieli, iż krucjata wymaga współpracy". Filip II August przybył do Akki 20 IV 1191 r., Ryszard I dopiero 8 VI. Trwało już oblężenie Akki!... I twierdzę wspólnymi siłami zdobyto, choć jak się dowiadujemy, władcy podupadli na zdrowiu (szkorbut?) : "Obaj królowie uparli się, aby walczyć z łoża boleści i strzelać z kusz, schronieni pod ochronną osłoną. Nie jest pewne, na ile każdy z nich wyzdrowiał do końca lipca. [...] Kronikarz Filipa pisze, że choroba króla przebiegła tak gwałtownie, że podejrzewano podanie trucizny".
Filip II August odstąpił od udziału w marszu na Jerozolimę! Jego uwagę skupiały sprawy francuskie. Zarzucano królowi porzucenie szczytnego celu. Pielgrzymka (takiego sformułowania używa w pewnym momencie sam Autor) stawiała sobie z cel odzyskanie Grobu Pańskiego. Jim Bradbury przypomina: "Filip II odegrał istotną rolę podczas krucjaty. Nawet angielski kronikarz uważał, że «podejmował [on] odpowiednie działania podczas oblężenia, wydawał pieniądze i udzielał właściwej pomocy, tak że został słusznie uznany za najpotężniejszych z chrześcijańskich królów»". 3 sierpnia1191 r. król odpłynął z Tyru. Na kartach biografii odnajdziemy ciekawą ocenę owej krucjatowej wyprawy: "Dzięki krucjacie Filip, podobnie jak jego ojciec, wiele zyskał we własnym kraju. Wyprawa krzyżowa dodała królowi splendoru. [...] zdobył cenne doświadczenie wojenne oraz wiedzę o świecie poza granicami Francji. Nigdy więcej nie wyruszył już na krucjatę, ale nie stracił zainteresowania samym ruchem czy też sprawą chrześcijańską". Czy to oznacza, że JKM zapomniał o Ziemi Świętej? Proszę zerknąć do biografii.
Jim Bradbury wciąga swoją narracją. Bardzo szybko przekonujemy się, że "Filip II August król Francji 1180-1223)", że to tak niezwykle skomponowana książka, że boimy się, aby zbyt szybko nie skończyła się. W końcu to nie jakaś zmyślona fabuła, ale kawał rzetelnej roboty autorskiej, kwerend i wykorzystania dostępnych publikacji. Moje pisanie powinno być bardziej powściągliwe, ale tak się nie da. Jak tu oddać choć cień z przebiegu walk z Ryszardem i jego bratem Janem? Obok opisów bitew, potyczek, obleganych zamków można też znaleźć cenne uwagi na temat głównego bohatera, który staje się nam coraz to bliższy (bez wątpienia budzi się jakaś nić sympatii wobec tego Kapetynga): "Średniowieczna monarchia w znacznym stopniu uwzględniała w swej polityce prowadzenie wojen, ale na początku wieku XIII Filip położył jeszcze większy nacisk na możliwość prowadzenia wojny. Król zainwestował poważne środki w poprawienie obronności miast i zamków. Stał się również największym pracodawcą najemników, przyciągając liczne i wysokiej jakości oddziały". Tak Filip II August uszczuplał kontynentalne władztwo Plantagenetów. i trzeba to oddać robił to z żelazną konsekwencją. Stąd nie zdziwmy się, że w rozdziale "Upadek imperium andegaweńskiego" znajdziemy podrozdział "Filip Zdobywca". Stąd czytamy dalej: "Filip, oprócz kampanii w Normandii, rozpoczął teraz operacje wojenne na południu. Uległy one nasileniu w latach 1203-1204, gdy król posuwał się wzdłuż Loary i zdobył Saumur. Zdobycze francuskiego monarchy w Normandii miały wpływ na ludzi z południa, którzy obserwowali te wydarzenia. [...] W ciągu kilku tygodni po upadku Rouen filip szedł naprzód, w sierpniu i wrześniu błyskawicznie zdobywając andegaweńskie fortece w rejonie Loary". Bez wątpienia serducho rośnie we francuskich sercach, kiedy czytają o podobnych triumfach swego władcy. Dla polskiego czytelnika, to tylko kolejne fakty. Na szczęście nie do opanowania przed kolejnym egzaminem ze średniowiecza powszechnego. Podziwiam zasoby archiwów zachodnich, kiedy czytam, że zachowały się np. rozliczenia finansowe z początku XIII w. Z ciekawostek natury nie-wojennej panowania Filipa II Augusta warte jest odnotowania, że to JKM przyczynił się do... wybrukowania niektórych ulic stołecznego Paryża.
"Filip stał się władcą bardziej szanowanym, bogatszym i potężniejszym. Wszyscy musieli zrewidować swoją ocenę jego osoby i królestwa, a ona sam stał się jednym z wielkich władców swoich czasów. Wydaje się, że nie ma powodu, żeby odrzucać tytuł «Filipa Zdobywcy», nadany mu w XV wieku, choć od tamtej pory rzadko używany" - tyle tych ocen władcy pióra J. Bardburego, że nie wiem którą tu zostawić. Aby temat zamknąć podam jeszcze jedno zdanie: "Filip udowodnił, że posiada umiejętność gromadzenia zaopatrzenia, zbierania odpowiednich sił wojskowych oraz przeprowadzania niezliczonych i często trudnych oblężeń podczas walki z najlepszymi dowódcami swoich czasów". Pomijam to tu teraz w tym zapisie, ale nie zapominajmy, że JKM planował inwazję na... Anglię! I to całkiem realnie. Jan bez Ziemi sprytnie uniknął zbrojnego najazdu. Mam skojarzenie z Mieszkiem I, który...
Szeroko zarysowany został obraz relacji pomiędzy Filipem II Augustem, a niezwykłym papieżem Innocentym III. Sam jestem tą postacią zafascynowany od czasu lektury książki Z. Kossak "Bez oręża". Jim Bradbury tak kreśli sylwetkę ówczesnego Ojca Świętego: "Urodził się około 1160 roku, a wybrano go na papieża w roku 1198, w wieku 37 lat. Był silniejszym papieżem, jeśli chodzi o siły witalne i zdrowie fizyczne, niż to wówczas zwykle miało miejsce. Miał bystry umysł i gruntowną wiedzę prawniczą". I dodajmy mądrość, że wysłuchał Franciszka z Asyżu, a nie za namową swoich zauszników skazał na potępienie czy wręcz stos! Relacje obu władców doskonale oddają ich wypowiedzi, które cytuje nam Jim Bradbury. Król do papieża: "Nie jest w mocy Rzymu wydawać wyrok na króla lub królestwo Francji za chwycenie za broń w celu ukarania zbuntowanych poddanych". Papież do króla: "Nie zamierzamy wydawać wyroków w sprawie opata (...), lecz zdecydować w kwestii grzechu". O jakiego opata rzecz szła i jakowy grzech, to zachęcam do lektury. Niezwykłym faktem jest dotrwanie do naszych czasów korespondencji obu tych mężów stanu. Oto papież tak pisał o błędzie wsparcia cesarza Ottona IV (1198-1209-1218): "Gdybym tylko, najdroższy synu, znał charakter Ottona, który teraz zwie się cesarzem, tak dobrze jak ty znałeś (...). Ze wstydem piszę o tym do ciebie, który tak trafnie przewidziałeś to, co faktycznie się stało (...), nigdy nie opuścimy Francji". To właśnie z Ottonem IV starł się Kapetyng na polach pod Bouvines (1214).
Proszę się nie zdziwić, że Autor biografii w kilku miejscach powraca do podkreślania pokojowego charakteru swego bohatera: "Filipa powinno postrzegać się jako króla, który przedkładał dyplomację nad wojnę, czyli szedł ścieżką preferowaną przez Kościół". W rozdziale "Triumf pod Bouvines" znajdujemy choćby takie opinie: "Jak wszyscy wielcy dowódcy tej epoki Filip na ogół bitew unikał. Dążył do dominacji i kontroli w drodze negocjacji i wojny oblężniczej", a w innym "Najważniejszą decyzją Filipa było zatrzymanie marszu i podjęcie walki. Choć niemal na pewno jego początkowym zamiarem był wycofanie się [...]". Chciałbym być świadkiem podobnych decyzji, momentu, kiedy JKM wdziewał zbroję i ruszał w pole: "...wskoczył na konia, krzycząc: «Naprzód!» i namawiając swych ludzi, aby szli na pomoc swoim przyjaciołom. Następnie ruszył na czoło armii,aby rozmieścić oddziały po swojej stronie rzeki". Jakżeż boleję, że nie daję tu choć zarysu opisu bitwy. Nią zacząłem to pisanie, nią też rozstaję się z niezwykłym królem. Widzę go w otoczeniu swych rycerzy, łopoczące chorągwie (w tym ten z opactwa Saint-Denis), konie co kopytami ryją grunt, słyszę okrzyki "Śmierć Francuzom!". Nie potrafię sobie wyobrazić dramaturgii: "Filip został zrzucony z konia halabardą, którą wymierzono między jego klatkę piersiową i głowę, i upadł z kopią nadal zwisającą z jego kolczugi". Taką dramaturgię odnajdziemy pod Hastings (1066) lub nad Mozgawą (1195).
Tak, jestem zauroczony i postacią Filipa II Augusta, i narracją Jima Bradburego. To doskonale napisana książka. Bouvines miało zamknąć to "Przeczytanie...", ale postanowiłem zacytować kilka opinii o niezwykłym Kapetyngu i jego państwie, administracji czy wojsku:

Dawniej Filip miał opinię przebiegłego i podstępnego manipulatora, człowieka lękliwego, a nawet tchórzliwego.
Jednym z głównych celów skutków ekspansji terytorialnej Filipa był wzrost dochodów, i tego zjawiska na pewno nie da się kwestionować.
Nie ulega wątpliwości, że transformacja monarchii Kapetyngów, którą udało się przeprowadzić Filipowi, zależała w dużym stopniu od większej kontroli królewskiej nad administracją w ogóle, a nad finansami i wymiarem sprawiedliwości w szczególności.
...Filip nie tylko wykorzystał aparat administracyjny do swoich celów, ale i ukierunkował jego rozwój.
Interesujące jest to, że exempla ukazują Filipa przede wszystkim jako sprawiedliwego króla.
We Francji, podobnie jak w Anglii i Rzymie, praktyka sądu bożego i pojedynku sądowego traciły na znaczeniu.
Za panowania Filipa obserwujemy praktykę zwoływania zgromadzeń, na przykład w Chinon w 1205 roku, w Soissons w 1213 czy Melun w 1216. Zostały one nazwane "zalążkiem" Stanów Generalnych.
Nawet z niekompletnej dokumentacji jasno wynika, że w okresie panowania Filipa dochód królewski sukcesywnie rósł, i to w znacznym tempie, osiągając od początku panowania do 1203 roku wzrost o 72 %.
Wiedza dotycząca szczegółów finansów królewskich pochodzi głównie z analizy zachowanych ksiąg rachunkowych.
Filip coraz częściej zatrudniał jako urzędników pomniejszą szlachtę z obszaru domeny - ludzi, których głównym zadaniem życiowym była służba królowi w roli administratorów, a nie opieka nad wielkimi księstwami.
Pod panowaniem Filipa Augusta to monarchia odpowiadała za obronność całego kraju i stało się to oczywiste i realne.
Tworzenie flotylli w 1213 i 1217 roku dało początek francuskiej flocie królewskiej, którą miał następnie rozbudować Filip IV (1285-1314).
Dwór Filipa stanowił centrum dowodzenia, z nim jako dowódcą, konetablami i marszałkami posiadającymi określone obowiązki militarne oraz około połową dworu składającego się z rycerzy, których w razie potrzeby można było użyć do celów wojskowych.
Filip osobiście interesował się pracami budowlanymi, na przykład wyborem lokalizacji [zamków - przyp. KN].
Pod względem architektonicznym program fortyfikacji Filipa był bardzo interesujący.
Dziedziną, której Filip poświęcał wiele uwagi, była obrona przeciw faktycznym i potencjalnym wrogom.
Sugerowanie, że Filip prowadził jasno sprecyzowaną politykę miejską lub ekonomiczną, byłoby nadużyciem, ale wiele aspektów jego rządów wiązało się z jego relacji z miastami [...].
Czasy Filipa to okres, w którym bardziej powszechne stało się sporządzanie pisemnych dokumentów i stąd szybki wzrost liczby edyktów.
Uznanie władzy królewskiej było celem wielu edyktów Filipa.
"Feudalizmu" z czasów Filipa nie można nazwać klasycznym; prawdopodobnie nie ma okresu, w którym taki by był.
Samo słowo "Francja" zaczęło oznaczać całe królestwo, a także ziemie, którymi bezpośrednio rządził król.
Filip był człowiekiem bezkompromisowym, w przeciwnym razie nie byłby tak wielkim królem.
Filip prowadzi wojny, tak jak robił to każdy przywódca jego czasów, lecz on bardziej niż inni skłonny był szukać pokoju i go zawierać.
Filip czasami tracił nad sobą panowanie, ale z reguły prowadziło to do jakiegoś celu, na przykład gdy ściął wiąz rosnący na granicy normandzkiej, pokazując bardziej czynem niż słowem, że nie akceptuje dłużej stanowiska Plantagenetów w kwestii prawa do sprowadzenia francuskiego króla na skraj ich terytoriów przed przystąpieniem do rozmów.
Rządy Filipa były świadkiem wielu stopniowych i ważnych zmian, lecz w większości nie były one anie gwałtowne, ani rewolucyjne.
Mimo wszystko Kościół francuski był konsekwentnie lojalny wobec Filipa.
Kiedy biskupi Paryża i Senlis przestrzegali nałożonego na Francję interdyktu, Filip ukarał ich, pustosząc ich ziemie.
Filip był gorliwym obrońcą Kościoła w przypadku prześladowań ze strony świeckich.
Publicznie okazywana pobożność, wsparcie dla monastycyzmu, elastyczny stosunek do kościelnych nominacji - to przykłady, które pokazują, dlaczego Filip był dobrze postrzegany przez krajowe duchowieństwo.
Filip potrzebował wsparcia papieża dla ekspansji terytorialnej i podczas licznych konfliktów.
Król udzielał darowizn nowym i reformowanym domom zakonnym, a wśród jego beneficjentów byli cystersi.
Filip zakazał przeklinania, a ci, którzy nie przestrzegali tego zakazu, byli albo karani grzywną w wysokości 20 sous, która miała być zapłacona biednym w Chrystusie, albo wrzuceniem do rzeki.
Do końca pierwszej dekady XIII wieku Filip August zgromadził w swoich rękach władzę większą niż którykolwiek poprzedni król z dynastii Kapetyngów.

Chciałbym wierzyć, że wydawnictwo Napoleon V pójdzie za ciosem i zaskoczy nas kolejnymi biografiami francuskich królów. Chciałbym rzetelnej lektury o Filipie IV Pięknym czy z francuskiego punktu widzenia Henryka III Walezjusza, że o Henryku IV Wielkim nie wspomnę. Obawiam się jednak, że wolę zdobycia tych cennych książek może być... cena. Wydawco zrób coś, żeby to nie była zapora dla miłośników historii.
Źródło:
http://historiaija.blogspot.com/2017/05/przeczytania-214-jim-bradbury-filip-ii.html

"Należy mieć nadzieję, że nasz zwięzły opis pokazał, że nawet jeśli Filip nie był jednym z wielkich dowódców średniowiecza, to by przynajmniej dowódcą kompetentnym. Skutecznie rozmieścił swoje oddziały, pomimo presji czasu i okoliczności. zmuszony do podjęcia walki wbrew swej woli, wybrał odpowiednie miejsce, chronione z tyłu przez rzekę, po lewej i prawej stronie przez...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

W Polsce rzadko widuje się książki, które prezentują pogląd drugiej strony na kampanię wrześniową. Moja kompania… to przesycona propagandą opowieść niemieckiego oficera artylerii polowej. Dla polskiego czytelnika odbiór będzie trudny, a nerwy często wezmą górę. Nawet osoby fascynujące się Wehrmachtem przejdą ciężką próbę.

Nie jest to moja pierwsza niemiecka książka opowiadająca o wojnie obronnej 1939 r. Innym tytułem, jaki miałem okazję przeczytać, był Czołgi atakują Hansa Kürstena1, oficera Dywizji Pancernej Kempf. Tak się złożyło, że on oraz Fillies walczyli w tym samym rejonie, atakując Polskę z Warmii i Mazur, z ostrzem natarcia skierowanym na południe. Obydwie książki łączy nieokiełznana niemiecka buta.

Trudno jest od czegoś zacząć. Wbrew żartobliwemu językowi i rubasznej narracji, publikacja jest bardzo ciężka w odbiorze. Z jednej strony to ciekawe spojrzenie na najważniejszą wojnę w historii stosunków polsko-niemieckich, z drugiej – ilość wtłoczonej propagandy przerasta możliwości przyjmowania jej przez polskiego czytelnika. Oddział, którego losy są opisywane w książce, przeszedłszy przez granicę na wschód od Mławy, skierował się ku warszawskiej Pradze. Właśnie ten szlak bojowy, jego radości i smutki, jasne i ciemne strony żołnierskiego życia, zostały wiernie i drobiazgowo opisane.

Narratorem jest autor, porucznik artylerii polowej – Fritz Fillies, zastępca dowódcy, a następnie dowódca 13 kompanii 48 pułku piechoty ze składu 12 Dywizji Piechoty. Jednak nie on jest głównym bohaterem. Tym jest nie kto inny, jak niemiecki żołnierz, rozumiany nie jako pojedynczy człowiek, samodzielna jednostka, ale jako wielka zbiorowość czy, siląc się na patetyczny charakterystyczny dla autora ton, wielkoniemiecki duch zamknięty w młodym i prężnym ciele żołnierskim. Kimże i jakimże ten żołnierz nie jest! Jest aniołem zesłanym do piekła, by poprzez przemoc nieść pokój znękanym przez własnych włodarzy prostym Polakom. Idealni ludzie, ambasadorowie cywilizacji, pełni współczucia i zrozumienia dążyli tylko do tego, by, sprawiając jak najmniej cierpienia cywilom i udręczonym przez dowódców żołnierzom, zanieść im pokój i niemiecką cywilizację. Jakież to okropne czytać takie rzeczy! Tym bardziej, że niejednokrotnie słyszałem i czytałem o tym, jak zachowywali się „bohaterscy chłopcy z Wehrmachtu” w trakcie walk i okupacji.

Gorzej jest tylko patrzeć na to, co Fillies pisze o „Polaczkach„ i ”polskiej gospodarce”. Pomijając to, że według autora Polska była winna wojnie, to obraz wojska i państwa polskiego jest, mówiąc wprost, czarny. Polska to bankrut moralny, piesek na smyczy Anglii, z wciąż wycofującym się wojskiem popędzanym nahajem. Polskie wsie są brudne i nędzne, drogi to ledwie ubity piasek, w którym grzęzną ludzie, konie i działa. Nic w tym kraju nie jest dobrze, dopóki nie zabiorą się do tego Niemcy. Znamienny pod tym względem jest przedostatni rozdział, w którym żołnierze 13. kompanii urządzają zawody w urządzeniu we wsi zakwaterowania na wzór swoich rodzimych miejscowości. Brzydziło mnie to i denerwowało.

Fillies często nie pisze tego nawet wprost. Używa miękkiego języka propagandy, przeciwstawiając sobie wyłącznie pozytywne cechy Niemców – wesołych podoficerów, szeregowych grających na harmonijce, koleżeńskich oficerów – i Niemiec – porządne gospodarstwa wirtemberskie, piękne miasteczka Nadrenii, bite drogi i żeglowne rzeki – z negatywnymi cechami Polaków kradnących konie i żywność własnej ludności, podpalających wszystko, by nic nie dostało się w ręce wroga, biednych, małych wiosek, nieprzejezdnych dróg i dzikich rzek. Podobnych porównań jest o wiele więcej, niż byłoby sensownym wymieniać tutaj. Wystarczy zajrzeć do rozdziału Kraina pustki. Po jego przeczytaniu miałem dość tej książki.

Zasiadałem do lektury tej pozycji z pełną świadomością, że ma charakter propagandowy. Napisano ją tuż po Polenfeldzug, by uzasadnić Niemcom atak na Polskę i prowadzenie wojny. Jednak ilość propagandy zdecydowanie przekroczyła moje oczekiwania i obawy. Autor napisał zresztą jeszcze jedną pozycję tego rodzaju, pisząc o walkach we Francji. Mam nadzieję, że będzie mi dane przeczytać ją w przekładzie i porównać obydwa dzieła. Dziwnym trafem po 1942 r. takich pozycji niemal już nie wydawano i niech to zdanie będzie moją prywatną zemstą na wrogich propagandystach.

Ach! Jest jedna rzecz, która mnie zaskoczyła, nawet przyjemnie. Fillies kilkukrotnie, z widocznym szacunkiem, wspomina postać Józefa Piłsudskiego. Zastanawia się przy tym, czy bycie na sznurku Anglii (a taka hipoteza jest rozważana już od czasów Cata-Mackiewicza), dążącej do wojny, było kontynuacją polityki Marszałka. To interesujący fragment, dający dużo do myślenia.

Wydanie, co jest tradycją wydawnictwa Napoleon V, jest eleganckie. Czarna twarda okładka ozdobiona zdjęciem z epoki, wybranym spośród kilkunastu załączonych na końcu pozycji, koresponduje z pozostałymi książkami tego wydawnictwa. Papier mógłby być jednak nieco bardziej stonowany, bo śnieżna biel użytego bardzo mnie raziła. Tłumaczenie jest naprawdę udane – za zasługę poczytuję to, że nie próbowano oddać niemieckich dialektów. Poziom edycji stoi na wysokim poziomie, jednak zauważyłem kilka błędów edycyjnych i literówek.

Podsumowanie jest trudne – z jednej strony Moja kompania… jest świetnym obrazem życia i myślenia epoki, choć nieco zakrzywionym. Ukazuje życie żołnierza frontowego, razem z głodem, pragnieniem i chorobami. I za to daję 10/10. Za poziom propagandy musiałbym jednak dać 0/10, lub -10/10. Poziom wydania i niezwykle udane tłumaczenie podnoszą ostateczną ocenę do 9/10. Uważam więc, że wysoka cena 50 zł jest jak najbardziej uzasadniona.
Źródło:
http://historia.org.pl/2017/03/28/moja-kompania-w-polsce-w-1939-roku-f-fillies-recenzja/

W Polsce rzadko widuje się książki, które prezentują pogląd drugiej strony na kampanię wrześniową. Moja kompania… to przesycona propagandą opowieść niemieckiego oficera artylerii polowej. Dla polskiego czytelnika odbiór będzie trudny, a nerwy często wezmą górę. Nawet osoby fascynujące się Wehrmachtem przejdą ciężką próbę.

Nie jest to moja pierwsza niemiecka książka...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Wiele razy mogliśmy przekonać się o prawdziwości powiedzenia, że wszystkie armie przygotowują się do ostatniej wojny. To znaczy zakładają, że przyszła wojna będzie bardzo podobna do ostatniej, którą toczyły, a nie przewidują zmian zachodzących na świecie, mogących wpłynąć na przebieg walk. Koronnym przykładem jest szykująca się do wojny pozycyjnej, a zaskoczona przez Blitzkrieg, Francja z 1940 roku. Zagadnienie to jest aktualne także i dzisiaj i stało się przedmiotem rozważań naukowych, a jednym z rezultatów jest książka Davida Kilcullena.

Najpierw kilka słów o Autorze, by pokazać, z jakim fachowcem mamy do czynienia. Swoją drogą: notka w książce mogłaby być bardziej rozbudowana. David Kilcullen jest Australijczykiem i tam wstąpił do wojska. Służąc w piechocie, brał udział w wielu operacjach przeciwpartyzanckich i pokojowych w Timorze Wschodnim, na Wyspie Bougainville’a i Bliskim Wschodzie. Odszedł z służby czynnej i przeszedł do rezerwy jako podpułkownik. Następnie pracował dla amerykańskiego Departamentu Obrony, gdzie między innymi brał udział w przygotowaniu Regulaminu Polowego 3-24 „Działania Przeciwpartyzanckie”. W 2007 roku jako doradca generała Davida Petraeusa był współautorem koncepcji przypływu – gwałtownego napływu do Iraku nowych oddziałów w celu szybkiego uspokojenia sytuacji. Równolegle doradzał sekretarz stanu Condoleezzie Rice, a później pracował dla agencji pomocowych i wykładał na uczelniach wyższych.

Wydana przez specjalizujące się w tematyce wojskowej wydawnictwo Napoleon V książka zalicza się do prac naukowych. Oznacza to dwie rzeczy: wysoki poziom i specyficzny język, który może nie każdemu odpowiadać. Poza tym polski podtytuł nie najlepiej oddaje jej treść; bardziej pasowałoby dosłowne tłumaczenie: nadchodząca era miejskiej partyzantki. Z książki nie dowiemy się przykładowo, jak wyglądały walki Rosjan w Groznym czy zdobycie Bagdadu przez Amerykanów, by przywołać tylko dwa przykłady współczesnych walk w terenie zurbanizowanym. Jest to praca bardzo teoretyczna (choć odwołująca się do rzeczywistych przykładów) o tym, jak postępująca w skali światowej urbanizacja w szeroko pojętej strefie przybrzeżnej może spowodować nowe konflikty i jak sobie z nimi radzić. Za to pierwsza część tytułu jest bardzo trafna i może być rozumiana na dwa uzupełniające się sposoby. Z jednej strony będzie to wycofanie się Amerykanów z gór Afganistanu i konieczność skoncentrowania się na nowych wyzwaniach, a z drugiej strony – góry zawsze były obszarem pełnym kryjówek i o słabej obecności władz, dlatego stanowiły naturalny teren działania partyzantki. W erze szybkiej urbanizacji kryjówki dla partyzantki będzie można równie dobrze znaleźć w przeludnionych, źle zarządzanych megamiastach.

Słowa „konflikt” zamiast „wojna” użyłem celowo, ponieważ ta druga ma swoją definicję w prawie międzynarodowym i przeważnie oznacza konflikt między dwoma państwami lub wojnę domową. W książce natomiast Autor podkreśla, że choć takie wojny z pewnością również będą występować, większe zagrożenie występuje ze strony podmiotów niepaństwowych, jak ugrupowania terrorystyczne, niezadowolone grupy społeczne czy międzynarodowe organizacje przestępcze. Chociaż zagadnienie bezpieczeństwa rozumianego jako wymuszanie podporządkowania się określonym zasadom – niekoniecznie narzuconym przez państwo – pod groźbą kary i poprzez użycie siły przewija się przez całe opracowanie, zagadnienia ściśle wojskowe zostały ograniczone jedynie do aneksu, w którym jednak również znajdziemy głównie dywagacje teoretyczne i postawione pytania, na które odpowiedzi są dopiero w fazie opracowywania w akademiach i sztabach poszczególnych sił zbrojnych.

W swojej koncepcji Autor proponuje spojrzenia na miasto nie jak na pojęcie geograficzne czyli zabudowania zajmujące określony obszar, ale jak na organizm zasilany z zewnątrz (migracje, suburbanizacja, handel itp.) o ograniczonych możliwościach metabolicznych, których przekroczenie powoduje chorobę (przestępczość, brak usług komunalnych, bezrobocie, bieda itp.), co w konsekwencji prowadzi do wybuchu konfliktu, mogącego przybrać różnorakie formy: od wysokiej przestępczości pospolitej przez zamieszki i rewolty, fawele i dzielnice opanowane przez gangi lub ugrupowania zbrojne aż po rozkład miasta, który wystąpił w Mogadiszu. W czasie takiego konfliktu dochodzi do walki o kontrolę nad terytorium i ludnością pomiędzy państwem a pozostałymi uczestnikami, a wygra ten, który będzie potrafił zapewnić ludziom stabilność i pewność. W takim ujęciu państwo jest tylko jednym z uczestników gry o władzę, a Autor proponuję zmianę jego definicji na organizację polityczną, której udało się pokonać rywali w całym spektrum przymusu–perswazji, co pozwala mu na ustanowienie niepodważalnego systemu normatywnego na danym terytorium. Może to być również bardzo zła stabilność z drakońskim prawem narzuconym przez mafię, ale jak wykazują wszelkie badania potwierdzone przedstawionymi w książce przykładami empirycznymi, nawet najgorsza stabilność i przewidywalność systemu jest przez ludzi akceptowana szybciej niż niepewność i stan zawieszenia. Jeśli chodzi o państwo, Autor udowadnia, że popularne hasło walki o serca i umysły ludności jest bez szans na realizację, jeśli wcześniej ludności na danym terenie nie zapewni się fizycznego bezpieczeństwa rozumianego bardzo dosłownie jako obecność oddziałów uzbrojonych. Jednocześnie społeczeństwa nie pozostają bierne, ale również manipulują władzą, obojętnie, pod jaką postacią występuje.

To tylko część zagadnień poruszanych przez Autora, który wywód teoretyczny uzupełnia przykładami takimi jak Afganistan, zamachy w Mumbaju, San Pedro Sula w Hondurasie, Mogadiszu w Somalii, Kingston na Jamajce czy stolice państw ogarniętych arabską wiosną. Co najmniej trzy z tych lokalizacji nie kojarzą nam się z walką, a jednak są to przykłady zagrożeń, które będą narastały w przyszłości i na które trzeba przygotować odpowiedź. Jak taka odpowiedź powinna wyglądać, jaka jest w niej rola społeczności lokalnej i w czym mogą pomóc organizacje rządowe czy międzynarodowe (także, ale nie przede wszystkim, siły zbrojne) również zostało przedstawione w kolejnych rozdziałach.

Książkę wydano w twardej okładce, na dobrym białym papierze – i to właściwie wszystko co można o niej powiedzieć od tej strony. Jedyne ilustracje to kilka diagramów, a zdjęć nie ma żadnych. Nie są one jednak konieczne. Wywód Autora został uzupełniony licznymi przypisami pełniącymi równocześnie funkcję bibliografii, której nie ma na końcu. Dla chcących zagłębić się w temat jeszcze bardziej pozytywną informacją jest to, że wiele dokumentów i innych materiałów, na które powołuje się Kilcullen, dostępnych jest w internecie, a kompletne linki znajdziemy we wspomnianych przypisach.

Kiedy dowiedziałem się, że dostanę tę książkę do recenzji, miałem na jej temat inne wyobrażenie, a jej treść stanowiła spore zaskoczenie. Spodziewałem się opracowania na temat taktyki współczesnych sił zbrojnych w walkach w terenie zurbanizowanym, a dostałem socjologiczno-politologiczną analizę problemów powstających megamiast ze szczególnym uwzględnieniem roli sił porządkowych i zbrojnych. Mimo że nie tego się spodziewałem, książka wywarła na mniej jednoznacznie pozytywne wrażenie, dostarczając wielu informacji, których nie zajdziemy w innych miejscach. Jest to bardzo dobre opracowanie wskazujące, jak mogą wyglądać przyszłe zagrożenia dla pokoju.
Źródło: http://www.konflikty.pl/recenzje/ksiazki/kilcullen-z-gor-do-miasta-wojna-w-terenie-zurbanizowanym/

Wiele razy mogliśmy przekonać się o prawdziwości powiedzenia, że wszystkie armie przygotowują się do ostatniej wojny. To znaczy zakładają, że przyszła wojna będzie bardzo podobna do ostatniej, którą toczyły, a nie przewidują zmian zachodzących na świecie, mogących wpłynąć na przebieg walk. Koronnym przykładem jest szykująca się do wojny pozycyjnej, a zaskoczona przez...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Religie Rzymu. Historia Mary Winifred Beard, John North, Simon Price
Ocena 7,7
Religie Rzymu.... Mary Winifred Beard...

Na półkach: ,

Książka „Religie Rzymu” autorstwa Mary Beard to prawdziwa skarbnica wiedzy o wierzeniach antycznych Rzymian, a także próba spojrzenia na religię Rzymian z innej perspektywy.

Autorzy wielkiego, liczącego ponad 500 stron, dzieła – Mary Beard, John North, Simon Price – w ciągu 10 lat wytężonej pracy stworzyli monumentalny zbiór informacji o świecie rzymskiej religii. Autorzy skupiają się głównie na rozwoju i transformacji wierzeń w obrębie kolejnych form ustrojowych. Podkreślają jak bardzo przenikały się ze sobą różne kulty ówczesnego świata. Analiza wyznań jest prowadzona w kontekście szerszym, co pozwala zupełnie inaczej zrozumieć społeczeństwo rzymskie. Dotychczas opisywano religię rzymską, jako odrębne elementy: „pogańską”, żydowską czy chrześcijańską. Tutaj autorzy udowadniają, że wyznania się przenikały i wzajemnie na siebie oddziaływały, co wynikało z mnogości kultur w Imperium.

Naturalnie Czytelnik pozna niektóre ze świąt, genezę ich powstania; bóstwa oraz ich mnogość wizerunków. Pozycja ukazuje stopniowe przekształcanie się religii rzymskiej wraz z rozwojem Rzymu oraz stopniowe wypieranie tradycyjnych bóstw rzymskich przez Jezusa z Nazaretu.

Książka, która jest starannie wydana, z pewnością zachwyci osoby chcące jeszcze bardziej rozszerzyć swoją wiedzę o religii Rzymu. Multum informacji oraz odwołania do źródeł powodują, że w rzeczywistości mamy do czynienia z poważną naukową pracą, która w gruntowny sposób analizuje rzymskie wierzenia. Na szczególną uwagę zasługuje niezwykle bogata bibliografia oraz mnogość przypisów, które pozwalają sięgnąć po szersze opracowania tematu oraz uzupełnić wiedzę. Z pewnością pozycja jest nie wskazana dla osób, które dopiero rozpoczynają swoją przygodę ze światem Rzymian. Nie znajdziemy tu dokładnych opisów o Larach czy kulcie Geniusza. Książka jest skierowana do osób mających już sporą wiedzę w tematyce Rzymu: pasjonatów, studentów czy naukowców.
Źródło: http://www.imperiumromanum.edu.pl/recenzje/religie-rzymu/

Książka „Religie Rzymu” autorstwa Mary Beard to prawdziwa skarbnica wiedzy o wierzeniach antycznych Rzymian, a także próba spojrzenia na religię Rzymian z innej perspektywy.

Autorzy wielkiego, liczącego ponad 500 stron, dzieła – Mary Beard, John North, Simon Price – w ciągu 10 lat wytężonej pracy stworzyli monumentalny zbiór informacji o świecie rzymskiej religii. Autorzy...

więcej Pokaż mimo to