cytaty z książki "Czwarta ściana"
katalog cytatów
[+ dodaj cytat]
Na co czekają? Poza śmiercią nic nie przychodzi mi do głowy.
Byłem na niego wściekły. Nie miałem sobie nic do zarzucenia. Nic się nie wydarzyło. Byłem także wściekły na siebie. Twarz Palestynki pochylała się nad moją dzień i noc. Prześladowała mnie. Miałem wrażenie, że dopuszczam się zdrady.
Właśnie. Porozmawiajmy o twojej Antygonie. Jest młoda, egzaltowana, zszokowana. Aktorki często pokazują ją jako prawie stukniętą, irytującą, tupiącą nóżką jak dziecko. Oczywiście to też w niej jest, ale to nie wszystko. Antygona nie jest szalona, ona jest silna. To ta, która mówi "nie". Jej rezygnacja ze szczęścia musi być zarazem niezrozumiała i urzekająca. Ona chce wszystko natychmiast, albo nic nigdy więcej. Antygona to nasza odwaga, upór i porażka.
Byłem na wojnie. Tym razem naprawdę. Zamknąłem oczy. Drżałem. Bez strachu, ani zdumienia, ani wściekłości, ani nienawiści wobec niczego. Przeraźliwe, powtarzające uderzenia, potworny łoskot, dzika czysta przemoc, stal szybująca we wszystkich kierunkach, ogień, dym, syreny budzące się jedna po drugiej, oszalałe klaksony samochodów, ryk ulicy, eksplozje, jeszcze, jeszcze, jeszcze. Moja dusza zderzyła się z rozprutym betonem. Skóra, kości, życie gwałtownie zespoliły się z miastem. Nikt nie zwrócił na to uwagi. (...) Przygryzałem policzki, otwierałem szeroko usta, rozdziawiałem je, jakbym chciał rozedrzeć. Żołądek podjechał mi do gardła i tam przycupnął. Noga rwała mnie niczym bolący ząb. Jeszcze nigdy tego nie słyszałem. Nigdy. To właśnie jest wojna. Jeszcze przed krzykami ludzi, przelaną krwią, grobami, przed niekończącymi się łzami, które sączą się z miast, przed zburzonymi domami, przerażonymi hordami, wojna to łoskot, który rozłupuje czaszki, miażdży oczy, zaciska gardła, aż brakuje powietrza.
Wahała się przez chwilę, on również. Spojrzeli na siebie. Podeszli jedno do drugiego. Myślę, że gdyby byli sami, mogliby paść sobie w ramiona. Tylko ja na to patrzyłem. Nigdy wcześnie nie dotarło do mnie, jaką piękną tworzą parę. To już nie byli Antygona i Kreon, lecz dziewczyna i chłopak, dwoje dzieciaków z naszych czasów.
Wyciągnąłem dłoń, by chwycić martwą rękę. Urwany nadgarstek otaczała bransoletka z kulek. Przed oczami stanął mi obraz Louise, księżniczki, przeglądającej się w lustrze w srebrnym plastikowym diademie. Usłyszałem Louise, jej głos, poranny śpiew. Louise niosłem przez szpitalną salę. Zszedłem wraz z nią po schodach ponaglony przez poszturchiwanie ramion, poirytowanych łokci, przez krzyki, wykrzywione twarze, rany, łzy.
Przestałem oddychać. Znałem ten głos. On kłamał. To głos, który słyszy ten, który wkrótce umrze. Głos mówiący o dniach, które mają nadejść, o następnym lecie, którego nigdy nie będzie, o wszystkich tych rzeczach, które tak bardzo przeżyje się razem. To głos, który się krzywi, żeby nie płakać, głos, który upiększa śmierć, głos, który nuci, dodaje otuchy, nakłada balsam na serce. To głos, który zamyka powieki, potem drzwi, potem wieko trumny. To głos, który nie wierzy już w ani jedno słowo życia.
Przestałem się powstrzymywać. Poddałem się. Mijałem kolejne zwłoki, kolejne domy wśród krzyków, płaczu, wszystkich tych wytrzeszczonych oczu, które szukały mojego wzroku. Jakaś kobieta zaprowadziła mnie do zakrwawionej kołyski. Do wiklinowego kosza wyłożonego szarobiałymi prześcieradłami. Dziecku poderżnięto gardło. Spało na boku z odciętą głową, z dłońmi na plecach, z nienaturalnie wygiętą jedną nogą i złamanym kolanem. Pragnąłem mu ofiarować łzy. Szukałem na samym dnie. Zamknąłem oczy wzywają je na pomoc. Łzy nie nadchodziły. Zalewały mi wnętrzności, serce, duszę. Nie chciały wypłynąć na policzki. Wyszedłem ot tak, z pustką na twarzy.
Dziewczynka w czerwonej bluzce, z rozpłatanym czołem, rozrzuconymi nogami. Dalej, w rogu, następna, w sukience w szkocką kratkę, twarzą do ściany i z rozharatanymi plecami. Martwy chłopczyk leżący na wznak, z Myszką Miki na niebieskim podkoszulku. Czterej bracia ułożeni na stosie na chodniku i podpaleni. Pokiereszowane ciała i podarte ubrania , jakby je zmielono i stopiono razem.
Kiedy wróciłem, wszystko się zawaliło. Moja żona płakała nad usmoloną ścianą. Ja wrzeszczałem o masakrze chrześcijan. Byliśmy dwójką przeciwników, staliśmy twarzą w twarz, spoglądając twardo i wypowiadając złe słowa. Zacisnąłem pięści. Chciałem, żeby zamilkła. Żeby natychmiast przestała. Wrzeszczeć, oddychać, żyć. Chciałem, żeby odwróciła się do mnie plecami, żeby zrezygnowała, żeby nie wymówiła już ani słowa więcej. Włosy opadły jej na oczy. Oszalała z bólu. Chciałem ją wziąć w ramiona albo udusić, sam nie wiem.
Płakała. Ja zaś chciałem ukoić jej żal. Ukucnąłem. Lody? To nic takiego. Które dziecko płacze z powodu lodów? Wyobrażasz sobie, kulka czekolady? Nie wstyd ci? Chwyciłem ją za ramiona. Nie słuchała mnie. Wyrwałem jej z dłoni pusty rożek, zeskrobałem nim rozpłaszczoną kulkę z ziemią, kamykami, kurzem. Wręczyłem jej okrutny prezent.
- Masz! Jedz! Zjedz te swoje lody!
Nigdy nie przepisuję tylu antydepresantów i tabletek nasennych ile wtedy, gdy zapada cisza.
Nigdy już nie zdołam spojrzeć w twarz żadnemu dziecku. Dzieci wiedzą. One domyślają się zła. Dostrzegają diabła w spojrzeniach dorosłych.
Moje sny zamienią się w koszmary. Moje dni staną się czarne. Zabiłem. Mogłem znów zabić.
W dramacie, wraz z jego niewinnymi, zdrajcami, mścicielami, umieranie staje się skomplikowane. Człowiek się szamocze, bo ma nadzieję, że się wywikła, to interesowne, haniebne. Natomiast tragedia jest bezinteresowna. Pozbawiona nadziei. Owej ohydnej nadziei, która wszystko niszczy. Tragedia jest dla królów.
Powiedziałem, że jestem paziem Kreona, nie synem poniżonego narody. Iman jest tylko Antygoną. Jest tutaj dlatego, że uszła do teatru, a nie dlatego, że mieszka w obozie dla uchodźców. A ja i moi bracia właśnie z tego powodu znaleźliśmy się tutaj. Nosimy tragiczne maski. One pozwalają nam być razem. Jeśli je zdejmiemy, włożymy z powrotem opaski, a wtedy znów będzie wojna.