cytaty z książek autora "Grzegorz Rzeczkowski"
W PiS nikt na to niebezpieczeństwo ani na słowa premiera
nie zwracał uwagi, nikt nie słuchał. Wszyscy jakby tylko czekali,
by na sygnał Jarosława Kaczyńskiego rzucić się Tuskowi do gardła i przekierować społeczne emocje na swoją stronę. Emocje te staną się fundamentem „sekty smoleńskiej”, która pod wodzą swego Najwyższego Kapłana pomoże PiS osłabić przeciwników i zdobyć władzę.
Jako pierwszy spośród polityków PiS przemówił prezes Kaczyński. Było to dziwne, bo w sumie dość łagodne wystąpienie, na pewno w kontekście późniejszych „mord zdradzieckich”.
Stwierdził m.in. że „jedyna droga do tego, żeby prawda wyszła
na jaw, to jej umiędzynarodowienie” . Jednak po dojściu do władzy w 2015 r. Pis nie zrobił nic, by ten postulat zrealizować.
Chciał również bardziej twardej postawy względem Rosji, bo
jak stwierdził „Rosjanie są dzisiaj słabnącym państwem, które
musi się liczyć także z opinią międzynarodową” („Gratuluję dobrego samopoczucia” - odgryzł się później Tusk). Przypomnijmy - trzy lata później Rosja najechała Krym i Ukrainę, a cztery lata później przeprowadziła udaną ingerencję w wybory prezydenckie w USA.
Ale przemówienie Kaczyńskiego było wtedy tylko wstępem,
preludium do ataku, którego celem był Tusk. Ogłoszony znienacka raport MAK był - jak się szybko okazało - kolejną ze skutecznych rosyjskich zagrywek, które, wykorzystując emocje towarzyszące Smoleńskowi, wywoływały zamieszanie i pogłębiały podziały. W jednej chwili Rosjanie mianowali Tuska „współodpowiedzialnym za manipulacje Anodiny”.
Analizując działania Macierewicza i jego współpracowników w ciągu dziesięciu lat ich „pracy” nad przebiegiem zdarzeń
w Smoleńsku, ze zdumieniem odkryłem, że to, co robili, ogłaszając kolejne teorie spiskowe dotyczące katastrofy smoleńskiej, idealnie wręcz pasuje do zasad stosowanych przez kremlowską propagandę.
Renomowane Centrum Europejskich Analiz Politycznych (CEPA), ośrodek specjalizujący się w sprawach Europy
Środkowo-Wschodniej i Rosji, przygotował zestawienie najczęściej używanych „technik rosyjskiej dezinformacji”. Postanowiłem nałożyć je na działania Macierewicza w sprawie katastrofy smoleńskiej. Okazało się, że co najmniej 17 z 22 wyszczególnionych przez CEPA technik pasuje do jego metod.
Tzw. prawda o Smoleńsku, czyli twierdzenie, że Tu-154M
uległ katastrofie w konsekwencji zamachu, to klasyczny przypadek teorii spiskowej („conspiracy theory”), która karmi się mitami, pogłoskami i wymysłami. Rosyjska propaganda chętnie po nie sięga, by zasiać niepewność i zamęt, pogłębić podziały i nieufność, np. wobec instytucji innego państwa. Macierewicz lansując teorię zamachową, skłócił polskie społeczeństwo i uruchomił proces narastającej nieufności wobec instytucji państwa oraz jego najważniejszych funkcjonariuszy. Z odrzucania faktów (metoda „denying facts”) i przedstawiania opinii jako faktów („presenting opinion as facts”) uczynił swój znak firmowy.
Macierewicz do udowodnienia tezy o braku kontaktu tupolewa z brzozą zaprzągł swojego najlepszego „eksperta”, czyli prof. Wiesława Biniendę, który obliczył, że nie mogła doprowadzić do destrukcji skrzydła. Tyle że jak się
szybko okazało, obliczenia Biniendy, który w rzeczywistości ma
stopień doktora, zawierały błędy. Uwzględnił jedynie prędkość
poziomą maszyny, ale zapomniał o pionowej. Naukowiec brał
ponadto pod uwagę parametry drewna charakterystyczne dla sosny, a nie dla brzozy. Nigdy nie ujawnił też danych, z jakich korzystał, dokonując obliczeń. Co więcej, okazało się, że dla obrony swojej tezy Binienda posłużył się przerobionym komputerowo zdjęciem lewego skrzydła tupolewa. Manipulacja służyła ukryciu śladu zderzenia z brzozą i pokazaniu rzekomej wyrwy po wybuchu. Ekspert Macierewicza bronił się, że znalazł to zdjęcie w internecie. Antoni Macierewicz dodawał zaś, że fotografia pochodzi z raportu MAK, co nie było prawdą.
Bardziej jednak dobitne i spektakularne było to, co przed trzecią rocznicą katastrofy zrobił kolejny z ekspertów Macierewicza, czyli prof. Jacek Rońda. Ten specjalista od informatyki stosowanej i modelowania z krakowskiej AGH twierdził, powołując się na rosyjski dokument, że prezydencka maszyna nie zeszła w Smoleńsku poniżej wysokości 100 m. Pytany przez Piotra Kraśkę w TVP, skąd ma ten dokument, odpowiedział: „Kupiłem na rynku. Źródło pozostanie niejawne. Mogę dostarczyć oryginały. Mam swoje dojścia”'. Kilka dni później z wyraźną satysfakcją przyznał się jednak do kłamstwa. Zrobił to na antenie TV Trwam, w programie „Polski punkt widzenia”. „Oni, niestety, zeszli poniżej 100
metrów. Ja w wywiadzie z panem Kraśko trochę zagrałem. Z różnych względów. Ponieważ pan Kraśko grał ze mną, no to tak jak w kartach się gra w niektórym układzie... Z panem nie będę grał w karty, w związku z tym powiem, że oni zeszli poniżej 100 metrów. Byli gdzieś na wysokości pomiędzy 50 a 60 metrów” - wyznał Rońda, dodając jeszcze, że rzekome źródło w postaci dokumentu z Rosji to blef. „Na tym dokumencie nic nie było” - ogłosił, czym
nie tylko wysadził w powietrze wiarygodność zespołu Macierewicza, ale też ściągnął kłopoty na siebie.
Kaczyński szybko dał się przekonać „jastrzębiom” z Macierewiczem na czele, że gdyby w prezydenckiej kampanii użył ostrzejszej, smoleńskiej retoryki, wygrałby z Komorowskim.
Dawał po kolei wiarę w najbardziej absurdalne oskarżenia,
od zmowy Tuska z Putinem po zamach. Kulminacja nastąpiła
w październiku 2012 r., gdy po artykule Gmyza o trotylu na wraku tupolewa powiedział, że „zamordowanie 96 osób, w tym prezydenta RP, innych wybitnych przedstawicieli życia publicznego, to jest po prostu niesłychana zbrodnia”. I choć trotyl okazał się humbugiem, a Antoni Macierewicz nigdy nie dostarczył obiecanych dowodów na zamachy Kaczyński mógł co najwyżej dystansować się wobec „narracji zamachowej”, mówiąc podczas ostatniej miesięcznicy w kwietniu 2018 r. o celach, których nie udało się osiągnąć w stu procentach, i niepotwierdzonych hipotezach. Uwiedziony, a może i „uprowadzony” przez Macierewicza Kaczyński bezpowrotnie zatrzasnął się w pułapce własnych
słów o morderstwie i zbrodni.
Przytoczę słowa gen. Krzysztofa Bondaryka z (...) wywiadu dla „Polityki”. Nie sądzę, by trzeba było je komentować. „Dotychczasowy wieloletni, utrzymywany bez względu na to, kto rządził, zakres pracy kontrwywiadu – czyli kierunek wschodni – został przez ministra Mariusza Kamińskiego i jego ludzi w służbach zakwestionowany. Dotyczy to przede wszystkim zdefiniowanego po 1990 r. przeciwnika polskiego kontrwywiadu, którym były obce służby specjalne, a w szczególności rosyjskie i białoruskie. Stało się tak dlatego, że skoro zajmowały się tym służby III RP, to te »prawdziwe, patriotyczne służby PiS« ten zakres zainteresowań unieważniają. Konsekwencją jest niedostrzeganie aktywności Rosjan czy innych służb (np. chińskich). A skoro nasze ich nie widzą, to nawet nie próbują przeciwdziałać”.