cytaty z książek autora "Maciej Marcisz"
Bo oczekiwanie, że jedna, skończona, Bogu ducha winna osoba będzie naszą kochanką, przyjaciółką, kucharką, powierniczką sekretów, towarzyszką zabaw i nie przez dziesięć lecz przez dwadzieścia, trzydzieści, czterdzieści, pięćdziesiąt lat będzie zaspokajać wszystkie nasze potrzeby, będzie całym światem, było bardzo, bardzo głupie.
Chciał czuć życie bardziej, doceniać jego piękno, stąpać po murku, tak jak się chodzi po linie, doceniać małe rzeczy. Ciągle o tym czytał – w gazetach i w książkach, że należy cieszyć się małymi rzeczami.
W końcu człowiek wyszkolony przez psychoterapię i religię akceptacji samego siebie, tak totalnie całego siebie aż po końcówki małych paluszków u stóp, ma tak niskie wymagania wobec swojej osoby, że wypicie przepisowych dwóch litrów wody dziennie małymi łyczkami uważa za wystarczający powód do ogłoszenia triumfu i zaśnięcia snem sprawiedliwego.
Człowiek leży na kanapie, wpatruje się w tę drugą osobę i zastanawia się, dlaczego go tak niemożebnie irytuje. A problemem jest to, że każdy ma skończoną liczbę twarzy i po latach, nawet gdyby bardzo chciał, nie jest w stanie zadziwić najbliższych. Nawet gdyby udawał, gdyby zmyślał, to w którymś momencie także zmyślenie stanie się przewidywalne. I kiedy tak patrzy się na tę drugą osobę, która z niezadowoloną miną umiera powoli na drugiej kanapie, a nie daj Bóg przez przypadek poczuje się jej wątrobowy wyziew, to rodzi się agresja. Agresja, ale też znużenie podszyte irytacją, chęć skrzywdzenia partnera, unicestwienia, by choć może w chwili ostatniego tchnienia zrobił coś nieoczekiwanego.
Przecież papież obalił komunizm.
Gdyby komunizm był okej z Kościołem katolickim, papież nie kiwnąłby palcem w tej sprawie. Zrobił to tylko w interesie instytucji, którą reprezentował. Kościół zawsze działa wyłącznie w swoim interesie. Poza tym „obalił” to dużo powiedziane.
To było nie miasto, w którym się umiera. Pozornie gościnne, dyskretnie wypychało ludzi od momentu, kiedy się sprowadzili, próbowało się ich pozbyć, podkładało nogę, emitowało zanieczyszczenia, próbowało ich spłukać i wyrzucić, a oni spłoszeni, gdy ich życie przygasało, uciekali z miejsce, które tak naprawdę nigdy ich nie przyjęło, które odrzucało ich przez kilkadziesiąt lat, całe życie zmagali się z tym odrzuceniem, przyzwyczaili się do walki z nim tak bardzo, że nie dostrzegali swojego tą walką zmeczenia, wydawało im się, że są po ludzku zwyczajnie zmęczeni pod koniec dnia, jak każdy, ale to nnie prawda, byli wycieńczeni tą siłą oporu i z tego wycieńczenia umierali, ale nie chcieli umierać tutaj, wracali do swoich małych miasteczek, które kiedyś z taką dumą opuścili, chcieli umrzeć u siebie, spocząć obok rodziców, bo nawet nie marzyli o Powązkach, ani o miejscy pobliskim tej obrzydliwej Ardkadii, chcieli umrzeć tam, gdzie ziemia nie wypchnie ich ciał.
Miasto nie będzie za nim tęskniło. To nie były wcale jego miejsca ani ulice. Wszystko było wynajęte. Za pieniądze, przezroczyste, kiedy się je posiadało, ale kiedy ich zabrakło, nagle okazało się, że te wszystkie przytulne kawiarnie, bezkompromisowe galerie, domowe piekarnie i centra spotkań były biletowane. Całe to miasto było biletowane. Odmówiło mu wstępu.
A jednak to nieprawda, że w przyjaźni zawsze liczy się szczerość, że szczerość jest największą wartością. Czasem najbardziej potrzebujemy, żeby osoba, której ufamy, skłamała.
Tej nocy zasypiał sytym snem, marząc o tym, kim się stanie w towarzystwie wszystkich nowych rzeczy.
W końcu był człowiekiem uprzywilejowanym, w stanie depresji, a ci dbali o rytuały tak bardzo, że stawały się one celami samymi w sobie.
W małżeństwie wiedziałby, że chodzi o proste sprawy, nie o wielkie filozofie. Proste sprawy, które zapobiegają gniciu organizmu. Należało więcej rzeczy robić wspólnie. Trzeba było częściej wychodzić, nawet do lasu, nawet do Wisły pojechać.
Jak to się dzieje, że po prostu stajesz się tym, co robisz najczęściej? Z początku traktujesz to jako tymczasowe, przejściowe, prowizoryczne, „nie naprawdę”, aż w końcu nagle okazuje się, że ludzie identyfikują cię z czymś, co jeszcze do niedawna miałeś w pogardzie i chcesz powiedzieć: nie, ale ja przecież tylko...
Maja i jej doskonała proza. Jeśli jakiś krytyk literacki polecał książkę, ta laska pędem biegła do księgarni i na zawał próbowała ją wchłonąć i wyrazić w mediach społecznościowych swoje zawsze to samo zdanie. Przeczytałam jednym tchem, komentowała wrzucone zdjęcie. Książka, kawa, ciastko. Książka, kawa, notes. Winko, kwiatki. Świeczuszka, książka, parapet. Bardzo wciągająca proza, ogromnie mi się podoba. Zjechałam połowę Mokotowa, żeby kupić nowy "Przekrój", nigdzie nie było, ale w końcu się udało - pisała - mam! Wyobrażał sobie, jak w swoich wycmokanych notesach pilnie wynotowuje najlepsze fragmenty książek, licząc, że wysiłek wzorowej studentki zostanie wynagrodzony piątką z literatury własnej, że nieustanna obecność wśród wysokiej kultury spowoduje, iż ona sama, na zasadzie osmozy, stanie się wybitna. A recenzje były na przemian krytyczne lub uprzejme. Albo ta kobieta nic sobie z tego nie robi, albo jest bardzo, naprawdę bardzo odporna, myślał. Tak właściwie, jej upór zasługiwał na podziw.
Niesamowite, jak jedna historia prowadzi cię do drugiej. Jak się czyta wystarczająco dużo, zaczyna się dostrzegać połączenia. Jakby gałęzie drzew splatały się ze sobą.
Początek przyjaźni niewiele różni się od zalotów. Karmimy się sobą w wersji skoncentrowanej, jesteśmy dziesięć razy zabawniejsi, a nasze dni są pożyteczne i sensowne. Nasza historia, do momentu poznania przyjaciół będąca zlepkiem przypadkowych zdarzeń, nagle nabiera sensu. Życie, które do tej pory było jak zalegające w szufladzie niezidentyfikowane śmieci: wydarzenia, których przydatność trudno określić, ale szkoda je wyrzucić, przypominające spinacze, wyblakłe paragony, baterie i stare paszporty, nagle układa się w logiczną całość. Wyciągasz je i mówisz: proszę, oto moje życie.
Bumelował. Mogło się wydawać, że jest leniwy. A on tylko oszczędzał energię na większe sprawy.
Myślał o sobie jako o obserwatorze życia. Chciał robić dobre rzeczy, jeść, chodzić, spać, znać swoje miejsce, być jednym z wielu.
Przyszedł czas na połamanie się opłatkiem. Nie cierpiał tego. Banalne życzenia wydawały mu się banalne, a te prawdziwe nie do wypowiedzenia.
Czy religia nie była po prostu systemem ubezpieczeniowym, w ramach którego co tydzień wpłacało się swój czas na wypadek, gdyby jednak życie pozagrobowe okazało się prawdą?
Otwiera przeglądarkę i zaczyna scrollować, klikać w linki, a potem w linki, do których tamte linki kierowały, krótkie filmiki, teledyski, fałszywe analizy nieistniejących zjawisk, artykuły psychologiczne i polityczne, rankingi, kolejne odnośniki. Mija jedna godzina, mija druga, aż w końcu tak dołuje się tym, co robi, że jedyną drogą jest pójście spać.
W pole zawód wpisywał artysta wizualny i jeśli zbiera wam się właśnie na wymioty, uwierzcie, że on miał tak samo.
Kryzys ćwierćwiecza przedłużył się do trzydziestki. Jego wiek sugerował, że coś – cokolwiek – powinno już być ustalone, jednak ciągle nie było.
Cieszymy się na spotkania z przyjaciółmi, a potem wszystko się rozłazi, nie pada żadne znaczące zdanie. Spotkamy się, to pogadamy - mówi się. Tylko o jaką rozmowę chodzi? Na pewno nie o tę, w której przepraszasz za bałagan, kiedy jest czysto, albo bredzisz o utrudnieniach w dojeździe. Może chodzi już tylko o to, żeby upewnić się, że przyjaciel nadal ma trzy wymiary i nie wygląda codziennie jak swoje zdjęcie profilowe.
Na pytanie, kim chciałby być w przyszłości, odpowiedział: ''Chciałbym być szczęśliwy".
Najistotniejsze było chwytać dzień – co do tego zgadzali się William Wharton, Horacy, Nicole Kidman i wszystkie inne osoby, które miały na to czas.
To było jej życie, ale dla Marcina i jego rodzeństwa pozostawało baśnią. W tej baśni ludzie umierali zawsze w sposób symboliczny czyteż fatalny: przy porodzie (mama babci Jadzi), z przejedzenia, gdy wracało się głodnym z wojny (wujek), przez pomyłkę w trakcie polowania (tata babci). W baśni babci nie istniały choroby cywilizacyjne czyteż starość. Śmierć, zniecierpliwiona, a może po prostu rozpuszczona przez wojnę, zgodnie z zasadą apetyt rośnie w miarę jedzenia nie zamierzała czekać, chciała wykasować wszystkich raz na zawsze.
Czy wspomnieniami można manipulować? A tak właściwie, skoro wiemy, że można, jak głęboki jest to proces? Co wiemy na swój temat?
Patrzył na tę litewską beznadzieję i chciało mu się pepsi-coli. Chciało mu się stąd uciekać! Nienawidził Wschodu, nie cierpiał tego wschodniego smutku. Swoją rodzinę lubił, ale przede wszystkim im współczuł. Wyglądali, jakby mieli kartofle zamiast twarzy. Wschodnie baby wiecznie smutne, z ustami w podkówkę, niezadowolone, jakby się zesrały w te swoje bure spódnice. Wszyscy bladzi, a jak opaleni, to na czerwono albo na brzydki robotniczy brąz.
... nasze umęczone dusze i ciała na co dzień były szatkowane takimi właśnie czerwonymi laserami. Wszystkie złe siły, przymus konkurencji, konieczność posiadania przyjaciół, posiadania życia, bycia dowcipnym, posiadania zdania, podążania za ściśle wyznaczonym celem, wszystko to były czerwone laserowe promienie, które totalnie nas osłabiały. Byliśmy tym strasznie, niewiarygodnie wprost zmęczeni.