cytaty z książek autora "Wiktor Orzeł"
Chce mi się tańczyć, płynąć gdzieś na granicy istnienia, zobaczyć koniec i wrócić na początek, chcę zamknąć oczy, schować się i jednocześnie być na widoku, chcę wszystkiego naraz, a jednocześnie nie chcę niczego.
Czuję, jak narasta we mnie złość, ta niewypowiedziana, zbyt długo tłumiona agresja, która jest tępa, bezsensowna, ale tak silna, tak mocna, że nie mogę sobie z nią w żaden sposób poradzić.
Obok mnie przejechało kilka czarnych beemek, z których płynął głośny i agresywny rap. Pod blokiem paru łysych facetów w koszulkach „Śmierć Wrogom Ojczyzny” patrzyło na mnie niezbyt przyjaźnie. Od razu przypisałem sobie rolę tego wroga z koszulki, kimkolwiek on jest.
Chciałbym po prostu odejść- cicho, niezauważenie. Marzę o tym, żeby roztrwonić resztki swojej świadomości. Chciałbym przez chwilę chwycić się tych dobrych fragmentów mojego życia, wejść na moment w świat, który już nie istnieje; rozejrzeć się, uśmiechnąć, stwierdzić- tak, to ja, właśnie ja tu byłem- a potem zamknąć oczy i czekać, aż pustka zacznie powoli wypełniać wszystko, aż do totalnego wymazania świadomości. Chciałbym po raz ostatni wypuścić powietrze z płuc i już nigdy więcej nie brać kolejnego oddechu, nie starać się, przestać istnieć.
Żałuję, że jest jasno. Chciałbym, żeby gwiazdy kręciły się razem ze mną, wokół mnie. Chciałbym poprzestawiać porządek na niebie i odlecieć stąd zupełnie, choćby na chwilę, rozpłynąć się, patrzeć na wszystko z góry, z dystansem nieskażonym wcześniejszymi doświadczeniami.
Zawsze biorę półostry, bo wtedy trzeba wymieszać dwa sosy i sosu jest więcej. To jedna z tych praktycznych rzeczy, której nauczyłem się na studiach (oprócz otwierania piwa zapalniczką, widelcem, łyżką, wszystkim).
Rozglądam się w poszukiwaniu jakiejś zbłąkanej duszy – o czwartej w nocy wszyscy mają papierosy. Gatunek nieposiadających o tej porze nie egzystuje.
Rozejrzałem się po lokalu. Odrapane ściany, rozlatujące się stołki i dumna flaga Polski zatknięta na proporczyku przed wejściem do ciasnego kibla. Uśmiechnąłem się pod nosem, odpalając kolejnego papierosa. Dobrze, że nie powiesili biało-czerwonych barw nad klopem.
Możesz się upić piwem, możesz wódką, możesz likierem. Możesz się upić kobietą, możesz się wstawić wstrzemięźliwością, możesz się nawet naćpać idealnie skoszoną trawą, Bogiem, poezją. Ale w gruncie rzeczy chodzi o to, żeby być ciągle pijanym, w stanie ciągłego uniesienia.
Na brzegu siedzą mieszczuchy i weekendowi przyjezdni, wszyscy ubrani odświętnie w najlepsze ciuszki, lśniące i rzadko noszone. Wpierdalają bułki, popijają browary, gapią się w smartfony, trzaskają zdjęcia, nagrywają filmiki – krótki metraż, jeden wielki przegląd kina niezależnego.
Wszyscy doskonale się bawią; mamy słońce, jest majówka, jesteśmy młodzi – co prawda ubieramy się niezbyt stosownie do wieku biologicznego i mieszkamy wciąż ze starymi, ale kto by się tam przejmował takimi mało istotnymi szczegółami. Ślizgamy się jak dzieci na lodzie, zaraz będzie bęc, ale potem zabawa zacznie się od nowa, karuzela, karuzela, niech nam życie aż tak nie doskwiera, barwy i doznania zakręcone, wymieszane, do przesady, aż do porzygu.
W powietrzu unosi się przymus dobrej zabawy, uśmiech został przyspawany do twarzy, był w pakiecie z biletem, obowiązkowy.
Mamo, byłem wczoraj na imprezie. Trochę za dużo wypiłem i za dużo sobie poćpałem.
Klimat panował bardzo krakowski, w powietrzu unosił się zapach papierosów, jedni słuchali muzyki, drudzy zasypiali, inni podrywali się energicznie do tańca, by za chwilę bezsilnie okupować krawężnik; nieliczni mieli jeszcze nadzieję na oszukanie nocy, która odeszła i bezwstydnie obnażała tragizm nicnieznaczących trupich bohaterów tego martwego spektaklu.
Teraz luksus jest tani, na nikim nie robi wrażenia.
- Od kiedy ty w Boga wierzysz?
- Od wczoraj. - Zamyśliłem się. - Ale już mim przechodzi.
Czasami znajdujesz się w takim momencie swojej tymczasowej egzystencji, że nie umiesz za bardzo wyjść poza granice najbliższych czterdziestu pięciu minut.
Mam wielką nadzieję, że wieczność nie istnieje. Ostateczne, ale mimo wszystko naturalne przerwanie ciągłości świadomości to coś, co – paradoksalnie – daje mi siłę do życia.
Nie wiem, kim jestem, kim byłem, kim chciałbym być. Znajduję się w przedsionku świadomości i nie mam pojęcia, dokąd pójść, nie wiem, jak tu się znalazłem i co mnie czeka.
Noc była cicha, przynajmniej pozornie; nie dochodziły tutaj odgłosy ze Starego Miasta, Kazimierza czy Dolnych Młynów, gdzie zapewne toczą się teraz pijackie dysputy o niczym, pozostawiające spektakularne niedopowiedzenia i tandetne podrywy wywołane zbyt wysokim stężeniem alkoholu i całej reszty substancji, które do zaoferowania ma czarny rynek.
Przed wejściem do centrum handlowego ciągnął się nieskończony sznur napływających ludzi. Mieli zafrasowane miny, spieszyli się, palili papierosy, rozmawiali przez telefony. Tak naprawdę wszyscy byli zadziwiająco do siebie podobni: te same zatroskane i niedoświetlone twarze, podkrążone oczy, zacięte grymasy, zapadnięte i przemarznięte policzki. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że to tylko komputerowa symulacja, że ktoś gdzieś ich kopiuje, wkleja, różnicuje kilka cech wyglądu i dodaje losowe warianty zachowania.
Zauważyłem, że po wypadku w dziwny sposób myślę o teraźniejszości; bardzo często patrzę na to, co się dzieje „tu i teraz”, w czasie przeszłym, jakbym był narratorem jakiejś książki, jakbym miał potrzebę patrzenia na siebie z góry, jakby otaczająca mnie rzeczywistość od razu była interpretowana przez gościa, który siedzi przy biurku i próbuje to wszystko przetworzyć, upiększyć, nadać działaniom głębszy sens, a bohaterom motywację i wyższy stan samoświadomości.
Uważam, że krytycy gówno się znają. Wydawnictwa produkują gówno i tworzą sztuczny popyt, żeby ktoś je zjadł ze smakiem, ledwo strawił i udawał, że gówno nie jest gównem. Wszyscy się gówno na wszystkim znamy i wszyscy udajemy.
Wszyscy tarzamy się w gównie, jak cyrkowe zwierzęta zamknięte w klatkach, i na dodatek wmawiamy sobie, że show jest warte swojej ceny.
Poszliśmy najpierw do knajpy, gdzie wypiliśmy dużo alkoholu, żeby zapomnieć o wielu nieprzyjemnych zaszłościach i o tym, jak bardzo się zdążyliśmy znienawidzić. Szła kolejka za kolejką i w końcu widziałem ten jej uśmiech, w którym się zakochałem, potem rozmowa kleiła się coraz bardziej, no a na koniec wylądowaliśmy oczywiście w łóżku.
- Choćby chuj na chuju stał, kultura do czegoś zobowiązuje - odezwał się śpiewnym głosem Marcin.
- Chodźmy do mnie. Mam kolekcję noży rzeźniczych, ostrzyłem je zaraz przed wyjściem. Do tego wiertarka udarowa i podręczna piła mechaniczna plus kilka zagiętych wieszaków, które rozorają twoją piękną buzię. Zestaw wrażeń na całą noc gwarantowany!
Sąsiadka już czekała. W sumie to nawet ją lubię, choć podczas kilkuletniej i bardzo przelotnej znajomości wymieniliśmy może ze dwa, trzy zdania. Ja sobie to zawsze tłumaczę, że to taka, wiecie, zmowa milczenia palaczy. Stoisz na balkonie, widzisz, że ktoś obok też puszcza dymka, dzieli was tylko ściana, ale nie przeszkadzacie sobie, każdy w swoim świecie, myślami podbija planety, szuka spadających gwiazd, myśli o tym całym czasie przeszłym niedokonanym i przyszłym, który nigdy nie nadejdzie. Dla mnie to chwila niemego i nieskalanego zawieszenia. Nie palisz - nie zrozumiesz. To rozrywka dla nielicznych, którzy usprawiedliwiają swój nałóg na sto możliwych sposobów i każdy z nich jest prawdziwy.
- Zgubiłem telefon! - Opluł się, krzycząc te słowa na całe gardło, opluł mnie, sufit, ścianę, podłogę, niemalże widziałem, jak tonę w jego kwaskowatej ślinie, która wypełniła każdy centymetr sześcienny korytarza, przedpokoju, kuchni, łazienki i całej tej zatęchłej kamienicy.
- No, zdarza się. Kupisz sobie nowy. Coś jeszcze ciekawego masz mi do powiedzenia?
- Nie. Nie kupię sobie, kurwa, nowego! Muszę znaleźć ten telefon! Teraz!
- Ale po co od razu te przekleństwa? Powiedz mi, czemu miałbym pomóc ci szukać twojego zasranego telefonu? Artefakt jakiś to jest? Obudowa złota? Masz tam zdjęcia małych dziewczynek? - Robię krótką pauzę. - Ludzie gubią sens życia, gubią poczucie jaźni, odczuwania, gubią się, kurwa, w życiu, a ty zgubiłeś pieprzony kawałek plastiku. - Druga pauza, chwytam za klamkę. - Daj ty mi święty spokój! Zmęczony jestem, kurwa!
- Dam ci dwieście złotych.
- No i to jest racjonalny, wyzbyty z nieuzasadnionych wulgaryzmów argument.
Za oknem krajobraz bez większych rewelacji - całe to miasto jest bez większych rewelacji. Lampy, chodniki, pasy, pomniki, światła, ludzie na przystankach, ludzie wracający z klubów, domówek, wieczorów kawalerskich, panieńskich, wszyscy stłoczeni, ściśnięci, hermetycznie homogenizowani, za głośni, zbyt tandetnie uśmiechnięci. Oni są w cugu, na wiecznej imprezie - jeszcze ich to cieszy, oni jeszcze nie wiedzą. Wieczni studenci, wieczne dzieci, wiecznie i na każdym kroku ci zjebani turyście, rzucający banknoty kelnerkom i barmankom jak przydrożnym kurwom, i jeszcze te spierdolone erasmusy; wieczne dzieci z wiecznie młodymi zachlanymi twarzami, Wieczne Królewskie Miasto Kraków dla wiecznych przechodniów.