cytaty z książek autora "Evžen Boček"
Józef ma grypę zawsze, kiedy istnieje zagrożenie, że musiałby coś zrobić.
Dwa miesiące po ukończeniu budowy Kostkę zdobyli rycerze zakonu krzyżackiego. Potem Kostkę zdobywał praktycznie każdy, kto akurat koło niej przechodził.
Jeśli ktoś chciałby wyrobić sobie pogląd o arystokracji u schyłku XX wieku i jako jej typowego przedstawiciela wybrałby mojego ojca, musiałby stwierdzić, że szlachcic większość czasu spędza na uczeniu psów aportowania papuci i żyje w permanentnym strachu przed komornikiem.
(...)przypomniało mi się jak ojciec opowiadał kiedyś dowcip o rosyjskich astronautach, którzy mieli lądować na słońcu, ale żeby ich nie spaliło, lądowali w nocy. Ciocia Jess nie widziała w tym nic śmiesznego.
Mój ojciec też w nocy nie spał. Grzebał w archiwum, żeby zrozumieć, dlaczego nie jesteśmy miliarderami jak książę Schwarzenberg. Opracował czarną listę przodków, którzy według niego ponoszą największą odpowiedzialność za nasze ubóstwo.
Józef nie cierpi dziennikarzy (ale nie cierpi też politologów, psychologów, związkowców, protestantów, obrońców praw człowieka, homoseksualistów - a według Józefa jest nim każdy mężczyzna z show biznesu, rozpasanej młodzieży katolickiej, ludzi chodzących do sauny, smakoszy herbaty, wszystkich, którzy gdzieś podróżują... możesz tak wyliczać bez żadnych ograniczeń.
W mojej opinii samobójstwo jest bardzo niearystokratyczne, a poza tym poszłabym do piekła, gdzie z pewnością jest straszny tłok, ponieważ według Józefa trafia tam zdecydowana większość współczesnej populacji, łącznie z katolickimi gitarzystami.
Józef sądzi, że artysta fotografik to równie bezsensowne połączenie słów jak na przykład artysta motorniczy. W jego opinii bluźnierstwem jest mówienie o sztuce w przypadku czynności, która nie wymaga nic oprócz sprawnego palca wskazującego.
Ludzie zwiedzają zabytki tylko dla zabicia czasu, bo telewizji nie da się oglądać przez cały dzień, a wytrzymanie z małymi dziećmi w trzypokojowym mieszkaniu przez cały weekend jest niewykonalne.
A jej argumenty, że karłowacieję mentalnie, są śmieszne. Że nie czytam gazet i nie jestem ciekaw, na którym końcu świata jakieś zero pierdnęło, że nie chodzę do kina na głupie, amerykańskie szmiry, że nie oglądam rakotwórczej telewizji, że nie słucham eunuchów z radia, że nie zamierzam podziwiać kupy piasku albo zakonserwowanego cielęcia jako dzieła sztuki, że nie czytam współczesnej literatury, która przeraża mnie równie mocno jak rak prostaty, że zbytecznym wydaje mi się posiadanie poglądu na każdy bzdet, że wolę naprawić spłuczkę w kiblu, niż słuchać bzdur o postmodernistycznej cywilizacji globalnej, że dziesięciominutowa rozmowa z Fialą daje mi sto razy więcej przyjemności niż semestr funkcjonalizmu, że nigdzie się wpycham i nie przedzieram...
Jeśli według niej to wszystko oznacza rozwój duchowy - to owszem, przyznaję, że karłowacieję. I zdecydowanie zamierzam karłowacieć dalej.
Jako katoliczka nie pochwalam morderstwa, ale jeśli ktoś zabiłby moją guwernantkę, chyba głosowałabym za uniewinnieniem.
Wreszcie odnalazłem swoją mantrę: Niczemu się tutaj nie dziwić.
Józef oświadczył, że w jego przypadku będzie to sen wieczny, ponieważ
zamierza umrzeć, a nam poleca to samo. To, że przeżyliśmy wycieczki
szkolne, było cudem, który już się nie powtórzy. Hordy spoconych turystów,
dodatkowo ekstremalnie pobudzonych bluźnierczym przesądem, stanowią
według niego odpowiednik gradu opisanego w Apokalipsie – z tą różnicą, że
miłosierny Bóg koniec świata zmieścił w trzydziestu dniach, natomiast
wakacje trwają dwa miesiące, a tego nie przeżyją nawet organizmy, którym
niestraszna jest broń jądrowa ani związane z nią promieniowanie.
Oczywiście Józef bardzo przesadza, ale to, że od zakończenia w zeszłym
tygodniu wycieczek szkolnych matka co noc krzyczy przez sen, jest dość
niepokojące.
Po tym jak Deniska trzasnęła drzwiami, pani Cicha spytała, co to jest Waldorfska szkoła.
Józef wyjaśnił jej, że chodzi o szkołę, w której mająca błogosławieństwo państwa anarchia osiągnęła takie rozmiary, że jej absolwenci po ośmiu latach nauki ledwo potrafią podpisać się drukowanymi literami bez wystawiania języka. (s.219).
(...)ona nie zrozumiałaby nawet człowieka po martwicy mózgu, choćby wyświetlały się pod nim napisy.
Poinformował pana Spocka, że z prozakiem koniec, ponieważ w ciągu ostatniego miesiąca zjadł go więcej niż całe Hollywood, a efektywność jego pracy jest na poziomie francuskiego związkowca.
W telewizji spokojnie obejrzeć mogę tylko wieczorynkę, a kiedy Iwonka włącza w kuchni radio FM, a ja słyszę to łup, łup, łup przerywane co jakiś czas słowną biegunką jakiegoś cipciolaka, mam wrażenie, że się od tego ocielę.
Arystokratka ma w życiu tylko dwa cele - być ozdobą swojego męża i trwonić pieniądze.
Dzisiaj prawdopodobnie poznałam kolejne czeskie wulgarne słowo. Brzmi ono "kurwa", ojciec wymówił je ze spójnikiem "o", więc razem to wyglądało tak: "o kurwa".W słowniku znalazłam, że "kurwa" to wulgarne określenie prostytutki. Hasła "o kurwa" tam nie ma...
Znów powtórzył, że konsekwencje turystyki są dużo większym zagrożeniem niż broń atomowa. Według jego opinii napływ turystów na zamek powinien zostać całkowicie wstrzymany lub w gorszym wypadku przynajmniej wyraźnie ograniczony, najlepiej poprzez podwyższenie ceny biletów do wysokości przeciętnego wynagrodzenia. Dopiero wtedy odwiedzaliby nas tylko pasjonaci, a nasi przodkowie nie musieliby obracać się w grobie jak za komuny (...).
Przez całe popołudnie chodziliśmy po parku i zbieraliśmy granaty i kawałki butów. Józef nazwał to ruskim grzybobraniem.
Przecież nie żyjemy chyba w Afganistanie, gdzie wybór kawalera zależy od liczby posiadanych przez niego kóz i kałasznikowów.
Miłość to przede wszystkim niebotyczna bzdura wymyślona w osiemnastym wieku przez ówczesnych hipisów, którzy po zniesieniu poddaństwa i wprowadzeniu obowiązku edukacji przestali pocić się przy pługu i zaczęli gryzmolić te swoje miłosne wierszydła. Od tego czasu z ludzkością jest coraz gorzej, tym bardziej, że ci sami „poeci” latali po ruinach zamków i jęczeli coś o pięknie, kładąc podwaliny pod turystykę masową.
Ojcu piosenki pana Spocka też chyba się podobają, bo w wannie śpiewał sobie piasek w nerkach:
"W głowie mam wielki zamęt, na oczy mgła pada
W krzyżu strasznie mnie kłuje i nie mogę spać
zadzwońcie po lekarza, niech mnie lepiej zbada
przyjechał jakiś młody i ciągle się śmiał
bo podobno:
maaaaam piasek w nerkach
sąąąąąąą z tym same problemy".
Józef nazwał Miladę postmodernistyczną komsomołką, z tym, że zamiast sierpa i młota ma kosiarkę i terminarz.
Kandydatów do szybkiego zejścia z tego świata jest jednak na Kostce
dużo więcej. Nasz ogrodnik twierdzi, że ma ciśnienie jak żyrafa masajska. W encyklopedii zwierząt wyczytałam, że żyrafa masajska ma trzy razy wyższe ciśnienie niż człowiek, więc pan Spock prawdopodobnie wkrótce eksploduje. Podobnej śmierci spodziewam się również u matki, gdy dowie się, że – jak to ujęła pani Cicha – księżna Diana zwąchała się z jakimś Arabuchem. „Jakiś Arabuch" to tak naprawdę egipski milioner, z którym Diana według dzisiejszej „Błyskawicy" poznała się, kiedy kupowała torebki w jego centrum handlowym.
Pomimo iż matka nie potrafi przeczytać po czesku nawet daty, na wszelki wypadek spaliłam „Błyskawicę" w piecu. Matka do dziś nie pogodziła się z tym, że Jackie Kennedy wyszła za „tego greckiego marynarza" (miliardera
Onassisa).
Wszyscy Kostkowie byli katolikami. My też jesteśmy katolikami, ale umiarkowanymi. W Nowym Jorku chodziliśmy do kościoła raz w roku - na mszę, którą ojciec zamawiał za swoich krewnych, ponieważ im to obiecał. (s.42).
(...) ludzkość ma w ostatnim czasie nadmiar pieniędzy i czasu, dlatego bezładnie lata po całym świecie i łazi po zabytkach, żeby pozbyć się jednego i drugiego. Jeśli dodać do tego prawa człowieka, nie można się dziwić, że ludzie zachowują się, jakby się urwali z łańcucha. (s.123).